środa, 11 stycznia 2017

Jak kupić sobie władzę



Jednym z najważniejszych celów deklarowanych przez PiS była zawsze walka z korupcją. Ale, jak się okazuje, z tą „prywatną". Bo w używaniu publicznych pieniędzy na potrzeby partii i jej zwolenników PiS jest arcymistrzem. Z korupcji politycznej zbudował cały system, który stale rozwija.

Motyw zwalczania przekupstwa jest na trwałe związany z legendą braci Kaczyńskich. Bo obydwaj byli za­wsze, przynajmniej na pokaz - choć nie brak opowieści, że też autentycz­nie - uczuleni na wszelkie przeja­wy korupcji, niezwykle podejrzliwie przyglądali się każdej przedsiębiorczości czy inicjatywie z pieniędzmi w tle. Lech Kaczyński, na przykład, w okresie swojej stołecznej prezyden­tury zatrzymał niemal wszelkie inwestycje w mieście, ponoć właśnie z obawy przed możliwością korupcji. Teraz zresztą tak­że wiele przetargów i inwestycji jest wstrzymywanych z tego samego powodu. Jarosław Kaczyński natomiast zawsze, gdy tylko uzyskiwał jakiś kawałek władzy natychmiast zaczynał tropić przestępczy przepływ pieniędzy; tak było przed 2007 r. i tak się dzieje od października 2015 r. I już nawet nie wiadomo, czy decyduje jego faktyczne przekonanie, że Polskę obsiedli złodzieje, czy chodzi raczej o używanie tego widma jako in­strumentu politycznego.

Osobista korupcja, trywialne rwanie pieniędzy, Jarosła­wa Kaczyńskiego - można domniemywać - brzydzi. Lubił, w momencie gdy sprawa tego typu stawała w świetle jupiterów, objawić swój absmak, pokazać surowość i bezwzględność. Tak potraktował osławionych tenorów barcelońskich, rugując ich z pierwszej linii za podejrzenia o tanie przewały finansowe i nie pozwalając im na powrót, choć takie próby były podejmowane. Obca mu jest - wydaje się - luksusowa konsumpcja, nabywanie dóbr czy usług (poza ciągłą ochroną na koszt partyjnych dotacji, czyli budżetu). Jakoś sobie trudno prezesa wyobrazić w takim świecie. Czymś innym jednak jest zorganizowana, zbiorowa korupcja jako system polityczny. Ona także daje wielu ludziom korzyści osobiste oraz pieniądze, lecz są one częścią większej całości aksjologicznej, są emanacją polityki, łaskawym dobrem państwa - takiego, jakim go docelowo widzi Jarosław Kaczyński.
   Pieniądze, przywileje, lukratywne stanowiska bez konkur­sów, dotacje, granty, kontrakty, awanse ponad miarę - jeśli tylko są wprzęgnięte w polityczny plan zmiany kraju - nagle przestają mierzić, są akceptowane, pożądane i używane. Jakby Kaczyń­ski zrozumiał, że z samymi ascetycznymi ideowcami kraju nie zmieni, że jednych musi nastraszyć, a innych zachęcić czymś, co do nich przemawia, i przekonać, że to stracą, kiedy go zdradzą. Lider PiS już jakiś czas temu pojął - to czego nie dostrzegali wy­starczająco wyraźnie inni politycy - że wyborców, sympatyków, działaczy nie należy przeceniać. Bo docierają do nich argumenty proste, widzą świat tak, jak im się go przedstawi w telewizji, prze­mawia do nich przede wszystkim gotówka do ręki, materialny konkret, obietnica zyskania wpływów i pozycji, urządzenia siebie i rodziny. Bo nastroje i humory mogą się zmieniać, ale troska o egzystencjalne podstawy jest stała i trwała.
Jedną z fundamentalnych cech państwa PiS ma być zatem podporządkowanie władzy jak największej części gospodarki i aktywności społecznej. Ten zamiar widać na każdym polu, w każdej kolejnej aferze politycznej, którą PiS wywołuje. Ubezwłasnowolnienie Trybunału Konstytucyjnego, ograni­czenia praw wolnościowych i obywatelskich, kolejne zmiany legislacyjne, reformy prokuratury, służb specjalnych i zajazdy na cały wymiar sprawiedliwości i media publiczne mają na celu podniesienie sprawności opresyjnych państwa. Te przydadzą się, gdy przyjdzie bardziej efektywnie zająć się organizacja­mi pozarządowymi, samorządami, biznesem, rozmaitymi środowiskami, w ogóle opozycją i niezależnymi, jak na razie, podmiotami życia społecznego, w tym-pozostającymi jeszcze poza kontrolą władzy mediami komercyjnymi.

Tak czy inaczej, w państwie PiS to władza ma rządzić pie­niędzmi, a nie odwrotnie. Wielkie środki finansowe państwa, ale i prywatne, nad którymi państwo zyskuje polityczną kon­trolę, mają służyć zmianie ideologicznej nadbudowy, a przy okazji (jeśli nie przede wszystkim) umocnić władzę partii i jej prezesa. Charakterystyczne, że program tzw. repolonizacji Pol­ski ma polegać właściwie na renacjonalizacji, gdzie się tylko da, i na upaństwowieniu gospodarki, tam gdzie ona rozwinęła się po 1989 r. Upaństwowienie oznacza przejęcie majątku, posad i sieci powiązań przez państwo, czyli faktycznie - przez partię rządzącą. Ważne, że PiS nigdy nie uznawał wyjątkowej pozycji wielkich polskich przedsiębiorców i właścicieli, którzy wyrośli w III RP; przed 2007 r. wydał im wręcz wojnę, ona teraz znowu wisi w powietrzu. Choć Janusz Lewandowski słusznie zauwa­żył: „Najbliżej definicji wschodnioeuropejskiego oligarchy jest ks. Rydzyk i towarzystwo, które się uwłaszczyło na SKOK-ach”. Akurat i ks. Rydzyk, i SKOK to swojscy oligarchowie, pozostający w symbiozie i sojuszu z Kaczyńskim, obustronnie korzystnym, w którym jednak hegemonem ma pozostawać prezes. Mogą być i są jakieś cesje ze strony PiS na rzecz innych biznesmenów, jed­nak w zamian za wsparcie ideowe i materialne, a przynajmniej za neutralność. Lecz porządek dziobania w ostatecznym ra­chunku ma być jasny, regulaminowy, putinowski. Rządzi Szef, a każde wielkie pieniądze i interesy pozostające poza jego kon­trolą wydają się w tej optyce swego rodzaju marnotrawstwem, bo nie są wprzęgnięte w polityczny plan konsolidacji władzy.
   Taka konstrukcja państwa, takie wyobrażenie sprawowa­nia władzy opierają się na strukturalnej korupcji. Jest ona wszechwładna, wszechogarniająca i ma wiele wymiarów. Jest adresowana do społeczeństwa, a ściślej biorąc do grup elek­toratu, które po prostu politycy próbują przekupić. Najpierw w kampanii, a potem w polityce realnej, choć akurat tu trafia­ją na kłopoty, bo obietnice kampanijne trudno zrealizować. Przywoływany Janusz Lewandowski tak o tym pisze: „Zawiść, mocno osadzona w polskiej tradycji, nie musi być już bezinte­resowna. Rozległy sektor publiczny padł łupem wygłodniałych zastępów PiS. Propaganda zawiści idzie w parze z utrwalaniem roszczeniowych postaw. Mamy do czynienia z rozdawnictwem pieniędzy na grecką skalę. Zdumiewają mnie zwolennicy tej korupcji politycznej oskarżający poprzedników, że »byli głupi, bo nie dawali«. Pokusa licytowania się na ekonomiczne chciej­stwo to jedna z pułapek, które zastawia PiS na przyszłość”.

Jest też drugi wymiar korupcji. Chodzi o te wygłodniałe zastępy PiS i o łupy. Już przy poprzedniej odsłonie rządów tej partii jej znaczący polityk mówił, że teraz żaden działacz nie może cierpieć niedostatku. Inwazja ludzi tego ugrupowania na wszystkie instytucje, urzędy, spółki jest bezprzykładna, w żadnej skali nieporównywalna z tym, co czyniono wcześniej. Nawet gdy za sprawy brało się niezwykle kiedyś zręczne i pa­zerne PSL, a także część ludzi Platformy. Prawda, za każdym razem nowa władza obsadzała swoimi ludźmi stanowiska, nie brakowało przykładów nepotyzmu i nagannych protekcji. Jed­nak PiS okazało się mistrzem. Bo partia ta robi coś albo po raz pierwszy w historii, albo stosuje znane rozwiązania, tylko wie­lokroć spotęgowane.
   To jest plan strategiczny, rozwojowy, bo kolejne zdobycze polityczne, choćby w wyborach samorządowych, poprzez re­formy szkolnictwa, służby zdrowia, administracji, służb mun­durowych, instytucji kultury, dadzą kolejne, nowe możliwości prowadzenia tzw. polityki personalnej. Ta korupcyjna akcja jest podbudowana narodową propagandą, insynuacjami wobec krytyków i ich dezawuowaniem do kilku pokoleń wstecz. Pań­stwo oraz wspólnotowe publiczne dobra i majątki służyć mają korzyściom jednej partii, która przy pomocy kilkumandatowej większości parlamentarnej narzuca swoją wolę całości i prze­pycha wszystkie dobrane do tego celu regulacje. Partia ta, gro­madząc środki pod egidą państwa, zwiększa swoje możliwości wyborcze, bo dysponuje możliwością bezkarnego rozdawania pieniędzy swoim funkcjonariuszom i wyborcom.

Ta korupcja deprawuje i szantażuje. Z jednej strony za­chęca do akcesu do „dobrej zmiany", bo daje za to pieniądze i pozycje, ale też odcina drogę powrotu do postawy jakiejś nie­zależności i godności. Ten proces może dotyczyć setek tysięcy obywateli. Z drugiej strony wciąga w orbitę kontrolowanego przez państwo przepływu pieniędzy wszystkich uczestników gry gospodarczej, w tym średnich i większych przedsiębiorców. Nie opłaca się po prostu podpaść tej władzy, nie kalku­luje się zasilać finansowo jakichkolwiek inicjatyw i działań, które mogą być uznane za opozycyjne, ba, za niepewne. Już pojawia w się biznesie określenie „radykalne” wobec każdej inicjatywy podejrzanej o niesprzyjanie władzy. Polska przed­siębiorczość, ale też i przedstawicielstwa zachodnich firm są za słabe, aby się władzy przeciwstawić, a nieobliczalność tej partii i jej mściwość gra w tym przypadku na jej korzyść, bo biznes robi się ostrożny na zapas.
   Zjawisko występuje już nagminnie, a zapewne jeszcze się na­sili. Oto nagle zniknęły reklamy z mediów, które władza uznaje za wrogie, zniknęły mecenaty i subsydia dla działań kulturalnych czy naukowych niepopieranych przez ministrów i PiS. Popłynęły za to szerokim - nigdy wcześniej w polskiej skali niespotykanym - strumieniem w drugą stronę. Do mediów, fundacji, instytutów prawicowych, pod adresy, które cieszą się oficjalnym i urzędowym wsparciem. Z wielu cyklicznie organizowanych imprez i promo­cji zniknęli nagle sponsorzy, pojawili się za to w innych miejscach, co można było zauwa­żyć choćby na ostatnim Forum w Krynicy, i nie tylko. I zapewne nie trzeba nikomu ob­jaśniać, na czym polega dzisiejsza strategia przetrwania w biznesie, dogadywania się z władzą. Kapitał na pewno to wie, wyczuwa i się orientuje, zwłaszcza że od czasu do cza­su jest dopingowany i wzywany do „narodo­wej” służby, upominany za wstrzemięźliwość w aktywności przedsiębiorczej i patriotycz­nej, szantażowany zapowiedziami kontroli, kar i sankcji.

Kaczyński jak zawsze lubi używać wielkich słów, potępiać bandytów i złodziei, mówić o tych, którzy rozkra­dli Polskę. Jednak PiS, goniąc pokazowo korupcję, jednocześnie rozwinął jej istotę do rozmiarów niespotykanych, podpiął pod państwo. Korupcja prosta, czyli na przykład powoływa­nie się na wpływy w celu uzyskania korzyści majątkowych, jest karalna, są na to paragrafy w Kodeksie karnym, i taką korupcję PiS zawsze zwalczał. Ale już udzielenie komuś korzyści ma­jątkowej w celu uzyskania na niego wpływu, zwłaszcza kiedy robi to - ogólnie mówiąc - państwo, karalne nie jest. Można pójść do więzienia za drobną łapówkę, ale transfer milionów ze środków publicznych do środowisk sprzyjających władzy, rozdawanie po uważaniu i bez oglądania się na kompeten­cje stanowisk, zleceń, kontraktów, z których roczny dochód bywa nieporównanie większy niż jakiekolwiek łapówki - jest czymś normalnym, do czego władza ma prawo, „bo tak wy­borcy zdecydowali”.
   Tak zwana redystrybucja, czyli uszczuplenie dochodów jed­nych, w domyśle mniej przychylnym dysponentowi, żeby dać innym, potencjalnie bardziej życzliwym, gdyby rozgrywała się w sferze prywatnej, byłaby nazwana korupcją, żeby nie powie­dzieć - złodziejstwem. Ale ponieważ ma to miejsce w ramach państwa, a dysponentem jest władza, nazywa się to polityką społeczną i „instrumentami rządzenia”.
Tak jawne włączenie państwowych publicznych pieniędzy do uprawiania partyjnej polityki to największa nowość, jaką pokazało PiS w swojej drugiej odsłonie rządzenia. Wcześniej nie było tak sprytne. Stratedzy tego ugrupowania musieli dojść do wniosku, że masy krytycznej potrzebnej do zdobycia większości i utrzymania poparcia nie uda się osiągnąć inaczej niż środkami ekonomicznymi. Że da się wymienić gotówkę
na ustrojowe wartości. Wprost zauważa to publicysta „Rzecz­pospolitej” Filip Memches, pisząc w wyraźnie aprobatywnym tonie: „w odbiorze społecznym program 500+ wygrywa w cu­glach choćby z postulatem niezależności Trybunału Konstytu­cyjnego od władzy politycznej”. O politycznych celach progra­mu rozdawnictwa świadczą też sygnały dochodzące z kręgów prawicowych, że prezes Kaczyński podobno nie jest zadowo­lony z sondażowych notowań PiS po wprowadzeniu programu 500+, że spodziewał się lepszych wyników.

Ale Kaczyński i tak nie może narzekać. Udał mu się, także właśnie za sprawą politycznej ekonomii, najwięk­szy „myk": ludzie zaczęli sprawy państwa postrzegać osobno, znacząco osłabły w ich oczach nawet najbardziej oczywiste związki przyczynowo-skutkowe. Oto kolejne sondaże potwier­dzają kuriozalny paradoks: największym zaufaniem wśród polskich polityków cie­szą się prezydent Duda i premier Szydło, a na dole tej tabeli są Jarosław Kaczyń­ski i Antoni Macierewicz. W dodatku w ostatnim sondażu CBOS Duda został politykiem roku, a Kaczyński wylądo­wał na trzecim miejscu za Szydło. Czyli wyborcy ufają dość bezwolnym wyko­nawcom (i ich doceniają), a nie ufają tym, którzy decydują o tym, co ci wyko­nawcy zrobią. Z sondaży wynika także, że chociaż wyraźna większość Polaków (57 proc.) uważa, że PiS zagraża polskiej demokracji, to jednocześnie więcej re­spondentów popiera rząd Beaty Szydło, niż mu się sprzeciwia. Racjonalnie bio­rąc, to się nie trzyma żadnej logiki i może budzić tylko pusty śmiech, gdyby nie było jednak mierzalnym społecznym faktem.
   Jest bardzo prawdopodobne, że to zjawi­sko wynika właśnie z politycznych pienię­dzy: to pani premier z minister Rafalską dają 500+, pan prezydent starał się o obniżenie wieku emerytal­nego, wicepremier Morawiecki podwyższył pensję minimalną. A za walkę z Trybunałem i inne awantury odpowiada Kaczyński, któremu słusznie z tego powodu się nie ufa. Udało się szefowi PiS stworzenie dylematu, na który wielu Polaków odpowiada po jego myśli: owszem, lepiej by było, żeby PiS szanował de­mokrację, Trybunał Konstytucyjny, a zarazem dał 500+, ale jeśli to niemożliwe, to trudno - wybieramy pakiet zwalczania Trybunału i 500+. Bo z Trybunału zupy się nie ugotuje. Operacja PiS podziału lasu na poszczególne drzewa i sprzedawanie ich oddzielnie zakończyła się sukcesem. Kupców tego szemranego towaru, których nazywamy symetrystami (w skrócie: PiS i opozycja się okładają, prawda leży pośrodku, trzeba brać, co dają, bo ludzie chcą pożyć tu i teraz), wciąż nie brakuje.
   Teraz więc premier Szydło zapowiedziała, że o ile 2016 r. był okresem wzmacniania rodzin, to 2017 r. będzie rokiem gospo­darki. Przy takim traktowaniu finansów państwa, jak dało się dotychczas zaobserwować, może to oznaczać, że ekonomizacja polityki czy polityzacja ekonomii będzie się nasilać. To nie biz­nes ma się chwalić, że daje miejsca pracy i żądać z tego tytułu przywilejów. Przedsiębiorcy, instytucje, organizacje pozarzą­dowe mają działać na licencji państwa i władzy. Albo włączą się do wspólnego dzieła i będą wspierać i wykonywać polecenia, albo się ich sprawdzi według słynnej maksymy, że „jeżeli ktoś ma pieniądze, to skądś je ma”. Na Węgrzech, w Turcji czy w Rosji już tak jest. A w Polsce ma być.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz