piątek, 16 grudnia 2016

Wyziewy z fabryki mitów



Historycy nie chcą pracować w „fabryce narodowej wyobraźni" nie chcą fałszowania i banalizacji przeszłości.

Ulubione narzędzie obecnej władzy, polityka historyczna, służy ukazaniu rządzących jako jedynych obrońców polskości. W ich mito­logicznych opowieściach, np. o żołnierzach wyklętych czy Lechu Kaczyńskim, co smoka komunizmu pokonał, przeszłość zostaje nie­rozerwalnie złączona z teraźniejszością. To, co było wczoraj, uprawomocnia to, co jest dziś. By przeszłość była w ten sposób użyteczna, musi zostać poddana rewizji, na nowo wynaleziona. Ten instrumentalizm jest maskowany zwrotami o „przywra­caniu godności”, „walce z pedagogiką wstydu”, konieczności pamiętania o „tych, których zdradzono o świcie”.
   Na politykę historyczną składają się wypowiedzi polityków, teksty publicystów, państwowa celebra rocznic i bohaterów, dotacje na „słuszne” badania i likwidowanie „niesłusznych” wydawnictw jak Pamięć.pl. Kształtują ją prawicowe media, publiczna telewizja, państwowe instytucje, programy szkolne. Jesteśmy świadkami intensywnego fabrykowania nowej prze­szłości. Na czym polega obróbka i skrawanie narodowych dzie­jów? Warto przyjrzeć się pracującej pełną parą fabryce mitów.

   Dał nam przykład Jaruzelski
   Historia fabrykowania prawomocności wiąże się ze zmierz­chem ideologii. Kres wiary w ideologie przyniosły straszne doświadczenia procesów moskiewskich, obozów koncentra­cyjnych, rewolucja węgierska. Proste lewicowe czy prawicowe formuły zmiany społecznej zostały dobite przez narodziny państwa opiekuńczego. Gdy marksizm-leninizm zaczynał się wyczerpywać, w Polsce Władysław Gomułka sięgnął po polity­kę historyczną, choć wówczas nie posługiwano się tym termi­nem. Słabnące poparcie dla reżimu zaczęto łatać opowieścia­mi o trwającym od czasów krzyżackich zagrożeniu ze strony Niemiec; w 1968 r. groźny stał się wróg wewnętrzny, żydowska „piąta kolumna”. Zbigniew Załuski, publicysta i ideolog partyjny, przekonywał, że „historia jest potężnym orężem moralnym”. Partyzantów-podobnie jak dziś żołnierzy wyklętych - otaczano kultem. W lipcu 1966 r. Władysław Gomułka w sejmowym prze­mówieniu stwierdził, że socjalistyczne państwo stanowi ostatni (wieńczący) etap w tysiącletniej historii Polski.
   Również Edward Gierek wykorzystywał politykę historyczną, zgadzając się np. na odbudowę Zamku Królewskiego w Warszawie. Choć często był oprowadzany po jego salach, wolał jednak gumiaki i kask na „wielkich budowach socjalizmu”; liczyła się przyszłość z jej nowoczesnością, otwarciem na świat, lotami w kosmos.
Po klęsce budowy „drugiej Polski”, gdy od świata oddzielił nas stan wojenny, Wojciech Jaruzelski - idąc za przykładem Gomuł­ki - ratował się „naszością” i historią, sięgając niemal wyłącznie do treści narodowych i patriotycznych. Telewizja nie pozwalała zapomnieć o zachodnioniemieckich rewizjonistach czy amery­kańskich pershingach. Ówczesny ideolog Tadeusz Walichnowski przekonywał, że europeizacja to doktryna skierowana przeciw Polsce. Ważną oprawę władzy stanowiły obchody rocznic. Szcze­gólny pod tym względem był 1983 r., gdy świętowano odsiecz wiedeńską. Jaruzelski - jako pierwszy tej rangi przywódca par­tii - zszedł do podziemi katedry wawelskiej i zasalutował przed trumną Jana III Sobieskiego.
   Jak widać, politykę historyczną w wydaniu komunistycznym (jak również pisowskim) trudno uznać za spójną doktrynę, to ra­czej ideologiczna namiastka, propagandowa strategia łącząca nacjonalizm z historycyzmem. Nędzą historycyzmu nazwał Karl Raimund Popper formułowanie w naukach społecznych uniwer­salnych praw czy prognoz rozwoju historycznego. W polityce historycyzmem nazwijmy fabrykowanie tytułów do rządzenia w oparciu o arbitralnie wybrane z przeszłości wydarzenia i po­staci, nędzą - to, co PiS z nimi robi.
   Po 1989 r. historycy rozpoczęli wypełnianie tzw. białych plam. Ważnym tematem w debacie publicznej była sprawa Katynia, którą źródłowo udokumentowano dzięki Borysowi Jelcynowi, prezydentowi Federacji Rosyjskiej, a zamordowanych upamięt­niono należnymi cmentarzami.
   Politycy rzadko zajmowali się historią. Trochę jak za Gierka, patrzono w przyszłość, w światła Zachodu. Przeszłość koja­rzyła się bardziej z zacofaniem, z którego należało wyciągnąć kraj, niż ze źródłem legitymizujących opowieści. Także liderzy ówczesnej prawicy nie stroili się w piórka strażników pamię­ci, nie nawoływali do ekshumacji zamordowanych w okre­sie stalinowskim.
   Ale już wtedy bywało, że historią posługiwano się jak cepem. W 1992 r. w taki sposób skorzystał z niej Antoni Macierewicz, wyciągając listę rzekomych bądź rzeczywistych agentów SB. Efekt okazał się odwrotny do zamierzonego. Po tzw. nocy teczek upadł rząd Jana Olszewskiego, którego Macierewicz był ministrem.
   Prawdziwą cezurą okazało się powołanie w 1999 r. Instytu­tu Pamięci Narodowej (IPN). Postawiono przed nim zadanie przejęcia i opracowania akt peerelowskich służb. Innym, nie- werbalizowanym publicznie, celem było pogrążenie postko­munistów. Zaczęła się nagonka lustracyjna. Wielu młodych hi­storyków poczuło wiatr w żaglach; wystarczyło odnaleźć kwit, by na skroniach nieprzyprószonych siwizną mądrości spoczął laur odkrywcy. W „Rzeczpospolitej” Piotr Gontarczyk opubli­kował tekst, który oparł na teczce Leszka Kołakowskiego. Nic w niej nie było, za to kwerenda w życiorysie wielkiego filozofa dawała poczucie władzy i bycia na równi z nim. Ten sam historyk razem ze Sławomirem Cenckiewiczem wzięli na warsztat Lecha Wałęsę. W książce „SB a Lech Wałęsa. Przyczynek do biografii” przywódcę Solidarności osądzili bez próby zrozumienia kon­tekstu jego decyzji.
   Teczkami posłużyli się również autorzy „Resortowych dzieci. Media” (niedawno wyszedł trzeci już tom, o politykach), opu­blikowanych pod koniec 2013 r. Bez żenady mieszali fakty z fał­szem, by wykazać, że Polską rządzi grupa trzymających władzę dziennikarzy, których łączy pochodzenie z domów prominen­tów PRL bądź agenturalna przeszłość. Ten młot na czarownice z pewnością nie dostarczył nam wiedzy o złożonych procesach reprodukcji elit w Polsce, stanowił natomiast odbicie politycz­nej wizji świata charakterystycznej dla prawej strony, jej klisz myślowych i stereotypów.
   Do 2015 r. polityka historyczna w dużej mierze sprowadzała się do okładania przeciwników teczkami. Gdy za jej prowadzenie wzięły się instytucje państwa, fabryka narodowej wyobraźni ruszyła pełną parą.

   Obróbka ze skrawaniem
   Skoro wchodzimy do fabryki, najpierw zajrzyjmy do wyimagino­wanego gabinetu jej prezesa. Na regałach stoją książki historyczne, dwa obrazy przedstawiają marszałka Józefa Piłsudskiego i Lecha Kaczyńskiego. Wisi tam również, wcześniej w pewnym ukryciu, Roman Dmowski. 11 listopada pod jego pomnikiem złożył kwiaty Jarosław Kaczyński, którego oenerowcy w strojach z lat 30. okrzyk­nęli naczelnikiem. Ostatnio galerię prezes uzupełnił nowymi por­tretami – w Wierzchosławicach powiedział, że tradycja Wincentego Witosa i Stanisława Mikołajczyka jest mu bliska.
   Trudno komukolwiek odbierać prawo do kreacji własnego panteonu bohaterów. Ale zestawienie Piłsudskiego z Dmowskim, którzy się nienawidzili, i Witosa, którego Marszałek kazał wsadzić do twierdzy brzeskiej, przypomina przegryza­nie wątróbki sorbetem truskawkowym. Towarzyszący nam absmak można pewnie przemóc, rzecz jest jednak poważniej­sza. Wynajdowanie tradycji, wydobywanie z niej dowolnych bohaterów, których historyczne wybory były przeciwstawne, to jawna instrumentalizacja historii.
   Nim wejdziemy na halę produkcyjną, konieczne jest ostrze­żenie BHP: uwaga na spadające na głowę absurdy i historycz­ne przeinaczenia.
   Jarosław Kaczyński fabrykuje nową wizję opozycji demokra­tycznej i wywodzących się z niej elit III RP. W tym przypadku proces technologiczny jest rozpisany na etapy. Najpierw obrób­ka wstępna polegająca na zdezawuowaniu. Wydarzeń: Okrą­gły Stół staje się synonimem zdrady elit, a lata wolnej Polski po 1989 r. czasem postkomuny. Bohaterów: wskazuje się ich obcość, jeśli nie wprost biologiczną (Żydzi), to kulturową i po­lityczną (formacja ukształtowana przez Komunistyczną Partię Polski). W autobiografii „Porozumienie przeciw monowładzy” prezes napisał: „Środowisko, które wyłoniło się w trakcie dłu­giego, bo rozpoczętego w 1956 r., a może nawet nieco wcze­śniej, procesu dekompozycji polskiego komunizmu, składało się z osób, które w zdecydowanej większości - albo osobiście, albo przynajmniej poprzez ścisłe związki rodzinne - były za­angażowane w jego wspieranie. Z autentycznymi polskimi tra­dycjami politycznymi nie miały one wiele wspólnego”.
   Taśma produkcyjna przesuwa się dalej. Po nazwiskach wytyka się tajemnicze powiązania i układy: jak to możliwe, że Włady­sław Bartoszewski wyszedł z Oświęcimia w 1940 r.?; innych się lekceważy, bagatelizując ich rzeczywistą rolę. I tak na tegorocz­nej wystawie „Polska w NATO” na Stadionie Narodowym w War­szawie na zdjęciach zabrakło Bronisława Geremka, Bronisława Komorowskiego, Aleksandra Kwaśniewskiego. W 40. roczni­cę powstania KOR z Jacka Kuronia zrobiono trzeciorzędnego uczestnika wydarzeń.
   Odcina się i wyrzuca do odpadów elementy niepasujące. Kobiece ujęcie tematu, takie jak w książkach „Płeć buntu” czy „Kłopoty z seksem w PRL”, to zdaniem Sławomira Cenckiewicza, zasiadającego w Kolegium IPN, „plugawienie historiogra­fii genderyzmem”.
   Produktem finalnym jest pomnik geniuszu braci Kaczyń­skich. Lech zostaje faktycznym przywódcą Solidarności, o czym bez „inteligenckich zahamowań” mówi brat: „My­śmy mogli w ogóle rozpocząć naszą działalność tylko dla­tego, że bardzo wpływowym człowiekiem w Solidarności, pierwszym zastępcą Lecha Wałęsy, a faktycznie na co dzień prowadzącym prace związku, był mój brat”.
   Teraz przychodzi pora na - jak ich określił w jednym z wierszy Zbigniew Herbert - ornamentatorów: publicystów, dziennikarzy, i historyków, „którzy dbają, aby ton był czy­sty” i płynął dalej powielany w artykułach, książkach, pro­gramach dokumentalnych.

   Produkcja banału
   Na początku jest mit. Odpowiednio wykuty staje się podsta­wą kultu. Bez tych dwóch składowych nie byłoby spektaklu władzy. Mit narzuca specyficzny język, a z nim przymus ak­ceptacji tych, a nie innych wartości. Nie dopuszcza dyskusji, obliguje do posłuszeństwa. Tak stało się z narracją o żołnie­rzach wyklętych. Było wśród nich wielu wspaniałych ludzi, którzy marzyli o wolnej Polsce. Nie można jednak zapomi­nać, że powojenne podziemie drążył zarazek demoralizacji, wojennego zdziczenia, że „upadli żołnierze” bywali okrutni i źli. Nienawidzili nie tylko Żydów, ale także „zdrajców z PSL”, z których kilkudziesięciu zabili. Był to trudny czas.
   Nie jest prawdą, jakoby wcześniej o nim nie napisano. Wiele lat podziemiem antykomunistycznym zajmował się prof. Tomasz Strzembosz. Jego uczeń Rafał Wnuk poświęcił żołnierzom wyklętym wiele publikacji. Prawda historyczna o nich była jednak na tyle skomplikowana, że nie przebijała się do masowej wyobraźni. Zmitologizowana i uproszczona przerodziła się w banał i kicz. W ten sposób żołnierze wyklęci zostali wykorzystani w obróbce społecznej świadomości; stali się patronami biegów przełajowych i turniejów piłkarskich.
   Trwa proces pompowania dumy narodowej. Z okładek prawi­cowych czasopism płynie do nas przesłanie - byliśmy wspaniali, pod Wiedniem ocaliliśmy świat, obaliliśmy komunizm. Niesie ono siłę, poczucie wielkości, tak potrzebny optymizm. Niepo­strzeżenie jednak - o czym pisał w jednym z esejów Jan Stani­sław Bystroń - duma przekształca się w megalomanię narodową, atrybut wielu nacjonalizmów Na tych okładkach Polacy bronią się w „okopach Świętej Trójcy” przed hordami Arabów, Turków, Moskali i Teutonów. Polityka historyczna kształtuje ksenofobicz­ną, etniczną, a nie obywatelską wspólnotę narodową, nie tylko zamkniętą na świat, ale wobec niego wrogą. Postawa obronna jest tłumaczona koniecznością odparcia zmasowanego ataku, choćby ze strony niemieckiej polityki historycznej, której sztandarowym produktem ma być serial telewizyjny „Unsere Miitter, Unsere Vater” (Nasze matki, nasi ojcowie). Historia nacjonalizmów zna podobne fałszywe racjonalizacje i wydumane zagrożenia. Inna sprawa, że ich autorzy nie mają pojęcia o zróżnicowaniu oferty naukowej i kulturowej w Niemczech.
   Piotr Gliński, minister kultury i dziedzictwa narodowego, pragnie, jak sam przyznał w programie „Piaskiem po oczach”, wykreować prawdziwy obraz Polski i Polaków. W tym celu podjął próbę podporządkowania, będącego na ukończeniu, Muzeum II Wojny Światowej. Nie podobało mu się szerokie, porównawcze spojrzenie na wojnę; autorzy ekspozycji niedo­statecznie, jego zdaniem, uwzględnili polski punkt widzenia.
   Narodowej megalomanii towarzyszy walka z tzw. pedagogi­ką wstydu. Aż trudno uwierzyć, że słowo „przepraszam”, wy­powiedziane przez Aleksandra Kwaśniewskiego w Jedwabnem w lipcu 2001 r., wywołało taką reakcję wyparcia i zaprzeczania.
Gliński, ale także np. Jan Żaryn, historyk i senator PiS, z jed­nej strony marzą o przekonaniu świata o wyjątkowej polskiej ofierze poniesionej w czasie II wojny światowej porównywalnej z żydowską, z drugiej strony podważają potwierdzoną badania­mi wiedzę o polskim współudziale w Holocauście. Anna Zalew­ska, szefowa MEN, w rozmowie z Moniką Olejnik stwierdziła: „Jedwabne to fakt historyczny, w którym doszło do wielu niepo­rozumień i bardzo tendencyjnych opinii”. W tym samym duchu wypowiedział się również historyk Jarosław Szarek, obecny prezes IPN: „Za zbrodnie w Jedwabnym w pełni odpowiadają Niemcy, którzy wykorzystali pod przymusem grupkę Polaków”.
   Wracamy do XIX-wiecznej romantycznej koncepcji Polski-Chrystusa narodów, cierpiącej i niewinnej. Taki wizeru­nek ma pozostać, więc z przypadkami naruszania dobrego imienia narodu walczy MSZ. Śledzi wzmianki o „polskich obozach koncentracyjnych”, „polskich gettach”, polskim udziale w Holocauście itp. W świetle ministerialnych instruk­cji nie bardzo wiadomo, jak interpretować udział 367 polskich policjantów w pacyfikacji powstania w warszawskim getcie (jeden z nich zginął, kilku zostało rannych) czy działanie po wojnie blisko 200 polskich obozów koncentracyjnych dla Niemców, volksdeutschowi Ukraińców.
   Należyty obraz Polski i Polaków kala rzecz jasna Jan To­masz Gross. W „Sąsiadach”, „Złotych żniwach” i licznych wy­powiedziach miał odwagę pokazać, że nie byliśmy niewinni, że ciąży na nas zbrodnia współuczestnictwa w Zagładzie. Dziś toczy się w sprawie jego wypowiedzi śledztwo. Z całego świata napływają głosy zaniepokojenia. 14 listopada w tej sprawie do Andrzeja Dudy napisał prezydent American Historical As­sociation Patrick Manning.

   Zakończenie do wyboru
   Mamy więc do czynienia ze strategią kreowania się na je­dynych depozytariuszy wolnej Polski, przedstawiania obec­nej władzy nie jako wyłonionej na skutek losowego, wy­borczego przypadku, lecz jako wyraz spełnienia procesu dziejowego. Łańcuch prowadzi więc bezpośrednio od Pił­sudskiego i Dmowskiego, przez żołnierzy wyklętych, pry­masa Stefana Wyszyńskiego, do Antoniego Macierewicza i Lecha Kaczyńskiego.
   Rodowód można pociągnąć dalej w głąb, aż do począt­ków państwa polskiego. Symbolicznie, jako przedłużenie i dopełnienie najlepszych nurtów narodowej historii, albo dosłownie, jak zrobił to genealog dr Marek Jerzy Minakowski. Otóż w 2009 r. ogłosił on, że Lech Kaczyński jest dalekim potomkiem władców Polski Mieszka I, Bolesława Chrobrego i Bolesława Krzywoustego. W swojej „Wielkiej genealogii”, bazie powiązań genealogicznych Polaków, wyliczył ponad 30 pokoleń przodków ówczesnego prezydenta Rzeczpospo­litej. Oprócz Piastów wyróżnia się wśród nich np. Święto­pełk I Przeklęty, książę Rusi Kijowskiej, który skorzystał z po­mocy Chrobrego przy obejmowaniu tronu. „Oni władzę mają po prostu w genach” - komentowała siedem lat temu jedna z prawicowych gazet. I na tym komentarzu oraz licznych memach by się skończyło, gdyby nie to, że w październiku 2016 r. wicepremier Piotr Gliński przyznał Minakowskiemu odznakę „Zasłużony dla Kultury Polskiej”.
   W tę strategię należy wpisać rozpoczęte już przygotowa­nia obchodów 100-lecia odzyskania niepodległości w 2018 r. Spektakl władzy przedzielany kolejnymi antraktami wybo­rów- samorządowe, parlamentarne, do Parlamentu Euro­pejskiego i prezydenckie - będzie stwarzał szczególną okazję do partycypacji, kształtowania postaw i opinii o rządzących jako jedynie godnych sprawowanych przez nich funkcji.
   Są dwa zakończenia tej historii. Pesymistyczne: przez na­stępne lata będziemy się zmagać z emitowanymi przez fabrykę narodowej wyobraźni skażeniami - brakiem otwartości, me­galomanią narodową, skrywanym antysemityzmem. Władze deklarują, że jednym z głównych celów tzw. reformy edukacji jest zmiana i poszerzenie programu nauczania historii. Bez wątpienia w nowej wersji. Jest też zakończenie optymistyczne: kto dziś pamięta o Gomułce?
Marcin Zaremba

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz