czwartek, 8 grudnia 2016

Królestwo chaosu



Mówi się, że Jarosław Kaczyński i jego partia lubią zarządzać strachem. Że kontrolują polityczną sytuację za pomocą kolejnych konfliktów. Coraz bardziej jednak widać lawinowo rosnące koszty tej metody: to wszechogarniający chaos w państwie.

Władza PiS ma dwa oblicza. Pierwsze to su­rowa twarz rewolucjonisty, sanatora i in­kwizytora, który z żelazną konsekwencją i makiaweliczną zręcznością przeprowa­dza plan całkowitego przejęcia państwa i jego instytucji. Ale spod tej maski wyłania się inne, wstydliwe, oblicze: niekompetentnego, nieudolnego ba­łaganiarza, który nie ma spójnego, długofalowego progra­mu, działa bez namysłu, zmienia zdanie między ranem a wieczorem; nie zgadzają mu się budżetowe rachunki i to o grube miliardy.
   Okazało się, że jednoosobowa władza prezesa Kaczyń­skiego, tak imponująca dla wielu, ma swoje limity wydolnościowe, nie ogarnia całej złożoności państwowego or­ganizmu, a nawet gdyby ogarniała, nie jest powiedziane, czy byłoby to lepsze. Chaotyczni, nieudolni w konkretnych sprawach kraju rewolucjoniści to mieszanka prawdziwie wybuchowa. Wyrządzają szkody - zwłaszcza ustrojowe - płynące dokładnie z ich intencji, ale też powodują wiel­kie straty swoim niedbalstwem, ideologicznym zacietrze­wieniem, kuriozalnymi wypowiedziami, ekonomicznym dyletanctwem, nieznajomością międzynarodowych realiów. Z takim zjawiskiem mamy właśnie do czynienia.
   Poniżej przedstawiamy, zbiorowym piórem naszych dziennikarzy, redakcyjnych specjalistów w różnych dzie­dzinach, stan chaosu, jaki powstał i pogłębia się za spra­wą władzy PiS w najbardziej newralgicznych miejscach społecznego życia.

   Walczące księstwa
   Chaos w gospodarce ma dziś wiele przyczyn. Pierwsza to nadmiar ośrodków władzy. Bo z jednej strony jest pani premier, której faktyczna władza jest niewielka, z dru­giej - centrala PiS, skąd wychodzą instrukcje, nominacje i połajanki. To usankcjonowało podwójną naturę władzy: jedną pochodzącą z formalnie zajmowanych stanowisk, drugą z pozycji politycznej i aktualnych nastrojów prezesa PiS. Dlatego część ministrów (np. Morawiecki, Maciere­wicz, Tchorzewski, Szyszko, Naimski) kontaktuje się chęt­niej bezpośrednio z prezesem i na tym w dużym stopniu budują swoją niezależną od premier politykę. Ci, którzy narazili się prezesowi, musieli odejść, jak ministrowie: skarbu Dawid Jackiewicz i finansów Paweł Szałamacha. Z żalem żegnała ich premier Szydło, bo byli jej potrzebni. Tylko formalnie to była jej decyzja, bo faktycznie zapadła przy ul. Nowogrodzkiej.
   Efektem tej schizofrenii są sprzeczne sygnały i zapo­wiedzi płynące z różnych ośrodków władzy w ważnych gospodarczych sprawach, np.: wysokości i formy podat­ków, zakazu handlu w niedziele, przyszłości systemu eme­rytalnego, rynku kapitałowego, inwestycji, energetyki itd. Wprowadzają dezorientację wśród przedsiębiorców, którzy nie wiedząc, czego się spodziewać, wstrzymują się z rozmaitymi decyzjami gospodarczymi. W efek­cie już dramatycznie spadł poziom inwestycji, a PKB ma najniższy wzrost od lat. Rośnie za to zadłużenie, a trudną sytuację pogłębia brak przetargów na wydawa­nie pieniędzy unijnych.
   Wielość ośrodków władzy ma też ogromny wpływ na zarządzanie spółkami Skarbu Państwa. PiS nie ma wystarczającej liczby własnych fachowców, a innym nie ufa. Obsada stanowisk jest efektem skomplikowanej gry interesów najważniejszych polityków partii rządzącej. Może też w każdej chwili ulec zmianie, czego przykła­dem lawinowa „dejackiewiczyzacja” państwowych spółek (KGHM, Grupy Lotos, Grupy Azoty, Tauronu) po dymisji szefa skarbu.
   Pozostałe spółki pozostają w zawieszeniu, bo trwa właśnie ich rozdział między poszczególnych ministrów i prowadzo­na jest walka o te najbardziej dochodowe. Przykładem takiej batalii jest KGHM, o który wicepremier Morawiecki walczy z ministrem energii Krzysztofem Tchorzewskim. Morawieckiemu marzą się nowe technologie i innowacyjne przed­siębiorstwa. Tchorzewski chce rozwijać tradycyjne górnic­two i budować wielkie węglowe elektrownie. Pełnomocnik ds. strategicznej infrastruktury Piotr Naimski od dawna żyje budową podmorskiego gazociągu z Norwegii i drugie­go gazoportu. Projekty są często sprzeczne, kosztów nikt nie liczy, bo najważniejsza jest nasza narodowa godność. Każdy minister chce przejść do historii. Nawet jeśli będzie to historia klęski. Gospodarka już pogrąża się w chaosie.

   Niejasne intencje
   Ofiarami biegunki pomysłów ekipy rządzącej są zarów­no pracownicy, jak i przedsiębiorcy. Intencje liderów PiS stały się nieczytelne. Najpierw Duda i Szydło deklarowali, że niezwłocznie po przejęciu władzy ich partia podniesie kwotę wolną od podatku do 8 tys. zł. Rząd PiS obietnicy nie spełnił, ale próbował przekonywać, że zrobi to za rok. Naj­pierw w charakterze alibi użyto prac nad tzw. podatkiem jednolitym. Miał obowiązywać od 2018 r. i „skonsumo­wać” kwotę wolną. Podatek jednolity firmował minister Henryk Kowalczyk, człowiek premier Szydło. Przedsię­biorców wystraszył przeciekiem, że reforma zlikwiduje im liniowy (19-proc.) PIT. Dla wielu właścicieli firm ozna­czałoby to kilkukrotny wzrost podatku. Dla nieco lepiej zarabiających także oznaczałoby spory wzrost obciążeń. Za krezusów, którzy mieli sfinansować ową reformę, uznać miano osoby zarabiające powyżej 6 tys. zł brutto miesięcznie. Czyli cztery tysiące z kawałkiem na rękę. W praktyce zamiast obiecanej kwoty wolnej, obniżającej podatki, byłby ich poważny wzrost.
   Przedsiębiorcy poczuli się zagrożeni, a wicepremier Mora­wiecki, deklarujący wsparcie dla przedsiębiorczości - moc­no ośmieszony. Przechodzi zatem do kontrataku. Zapewnia przedsiębiorców, że liniowy PIT nie zostanie zlikwidowany. Doniesienia Kowalczyka bulwersują nie tylko przedsiębior­ców. Zagrożonych czuje się coraz więcej wyborców PiS. Partia rządząca najwyraźniej zaczyna to sobie uświadamiać. Pre­mier Szydło ogłasza, że „wyobraża sobie”, iż podatek jedno­lity nie zostanie wprowadzony. Zmiana koncepcji.
   Sejm zdążył już kwotę wolną na 2017 r. zamrozić, a tu ko­lejny zwrot. Senat wrzuca poprawkę, że jednak wzrośnie. Bez żadnych konsultacji, dyskusji z podatnikami. I znów niespodzianka - tylko osobom zarabiającym nie więcej niż niecałe 1 tys. zł miesięcznie! A więc tym razem PiS za krezu­sów, którym obniżka podatków się nie należy, uznało osoby zarabiające zaledwie płacę minimalną. Dla nich bowiem kwota wolna już nie wzrośnie. Tym, których dochody roczne przekraczają 85 tys. zł, kwota wolna nie tylko nie wzrośnie, ale zostanie obniżona. Więc zapłacą więcej niż do tej pory.

   Plaster 500 plus
   Flagowe działanie z dziedziny polityki prorodzinnej to oczywiście Program Rodzina 500+ (zasiłek 500 zł na dru­gie i kolejne dziecko w rodzinie). Demografowie i specjaliści od pokrewnych obszarów od początku podkreślali, że dzieci od niego nie przybędzie, ale że poprawi on życie najbardziej zagrożonych ubóstwem rodzin wielodzietnych. I zapewne tak się stało - sęk w tym, że nie wiadomo, co to dokładnie oznacza. Rząd nie uruchomił programu monitoro­wania pozwalającego ocenić skutki wypłat nowych zasił­ków. Nie ma też postulowanych kampanii edukacyjnych, które podpowiadałyby zwłaszcza rodzinom zagrożonym wykluczeniem, jak przytomnie wydawać pieniądze. Nade wszystko zaś nie ma mowy o uporządkowaniu systemu świadczeń społecznych.
   Trudno się zatem dziwić, że rząd nie jest wstanie się do­liczyć łącznej liczby i kwot rozmaitych świadczeń. „Dzien­nik Gazeta Prawna” donosił niedawno, że zamiast zakła­danych 1,9 mln różnego rodzaju zasiłków rodzinnych, miesięcznie budżet wypłaca ich w ostatnich miesiącach 2,2 mln. Minister Rafalska zapewnia, że ponad 23 mld zł na wypłatę 500+ jest zaplanowane w przyszłorocznym bu­dżecie, ale też przyznaje, że koszt programu jest większy, niż szacowano. Jednocześnie świadczenie pieniężne, jako podstawowy instrument wsparcia, nie przystaje do no­woczesnej polityki społecznej. - Wsparcie dla rodzin po­winno być wielosektorowe i oparte na usługach - podkreśla dr Paweł Kubicki z Instytutu Gospodarstwa Społeczne­go SGH. - Obecny model zakłada, że główny ciężar opieki nad dziećmi, osobami starszymi czy z niepełnosprawnością spoczywa na rodzinie. Jest to spójne z na­szym podejściem konstytucyjnym i men­talnością, ale coraz bardziej nie przystaje do zmian społecznych i demograficznych, a koszt500+ wykluczy wzmocnienie sekto­ra usług publicznych.
   Program 500+ stał się plastrem na wszel­kie problemy polityki społecznej, a nie jest w stanie jej zastąpić. Do obrazu chaosu trzeba dodać sprawę emerytur: po przy­wróceniu dawnego wieku emerytalnego wciąż nie wiadomo, czy będzie można i w jakim stopniu łączyć emeryturę z pracą.

   Wojska leśne
   Resort, którego minister zasłynął akcją z caracalami i mistralami, a wiceminister - z obrażania Francuzów za pomocą wi­delca, całkiem dobrze radzi sobie z no­żem. Czystka kadrowa, która ma miejsce w MON, jest bezprecedensowa, a niesta­bilność kadr to w armii niepokojące zjawi­sko. Rok rządów Antoniego Macierewicza doprowadził do sytuacji, w której stopnie generalskie dostaje się po zaocznych studiach, których ukończenie jest właściwie formalnością, skoro nominacje dostały osoby dopiero te kursy rozpoczynające. Rewolucja kadrowa w resorcie doszła już do etapu pożerania własnych dzieci. Płk Krzysztof Gaj, powołany w styczniu na szefa za­rządu P-1 w Sztabie Generalnym, we wrześniu pożegnał się ze stanowiskiem. Gaj jeszcze w marcu był przedstawiany jako „jedna z twarzy wojsk Obrony Terytorialnej”. We wrze­śniu bez rozgłosu i podawania przyczyn został przeniesiony do rezerwy kadrowej.
   Równie nieoczekiwane było odwołanie inspektora sił powietrznych w Dowództwie Generalnym generała To­masza Drewniaka. Nie udało mu się przetrwać na sta­nowisku nawet roku. Na 79 generałów 13 jest w rezerwie kadrowej. Macierewicz wyraźnie buduje własne kadry. I to w zupełnym lekceważeniu prawa i zwierzchności pre­zydenta, czego przykładem powołanie generała Kukuły na dowódcę wojsk Obrony Terytorialnej. Tym bardziej że OT to oczko w głowie ministra. Od stycznia formacja ma mieć wreszcie osobowość prawną i rozpocząć nabór. Chętnych nie zabraknie, bo po 16-dniowym przeszkoleniu można zostać nie tylko żołnierzem, ale również benefi­cjentem programu 500 plus karabin. Wojskowi zastana­wiają się, dlaczego kandydaci do OT uczeni są walki wręcz, która bardziej przydaje się do rozpędzania demonstracji.
   Co do programu modernizacji polskiej armii, który miał jej pozwolić wstać wreszcie z kolan, to ministerstwo już oficjalnie mówi, że program był niedoszacowany i zdecy­dowana większość zakupów została odłożona. Polska na­dal przegra każdy konflikt w parę godzin, bo nie mamy jak ochronić swojego nieba. Nie powstrzymamy również ataku, bo artyleria dalekiego zasięgu, która miała rozbijać zgrupo­wania obcych wojsk, znów się nie załapała na zakupy. Nieco ironizując, można powiedzieć, że w razie czego będziemy strzelać narodową dumą.

   Czystki i wakaty
   Wymiar sprawiedliwości leży w centrum zainteresowa­nia PiS. Ale mimo to, a może właśnie dlatego, sytuacja w tej sferze budzi głęboki niepokój. Brakuje sędziów do sądze­nia. Ponad 500 etatów jest zamrożonych przez Minister­stwo Sprawiedliwości, które nie ogłasza konkursów na zwolnione stanowiska sę­dziowskie, np. w związku z przejściem w stan spoczynku, mimo że ma taki obowiązek. Do tego ponad 150 sędziów, zamiast w sądzie, jest obecnie w dele­gacji w Ministerstwie Sprawiedliwości.
W sumie daje to 650 nieobsadzonych sędziowskich etatów. - To ogromna licz­ba. To tak jakby przestał pracować cały Sąd Okręgowy w Warszawie (294 etaty), Sąd Okręgowy w Katowicach (279 etatów) i jeszcze jakiś inny, trzeci, sąd okręgowy. Realnie to kilkaset tysięcy spraw rocznie, które nie są przez sądy rozpoznawane. Co z kolei oznacza wydłużenie postępowania dla każdej osoby, która do sądu przycho­dzi - mówi sędzia Krystian Markiewicz, prezes Stowarzyszenia Sędziów Pol­skich Iustitia, które o te dane wystąpiło do ministerstwa w trybie ustawy o in­formacji publicznej. Do tego miesiąc temu ministerstwo przesłało do sądów polecenie wstrzymania wszystkich szkoleń wyjazdowych dla sędziów. Dotyczą one zwykle stosowania nowych, skomplikowanych lub wywołują­cych rozbieżności w orzecznictwie przepisów prawnych. Odwołano m.in. szkolenie z wchodzącego wżycie pra­wa restrukturyzacyjnego.
   Natomiast w prokuraturze była wielka miotła. Proku­ratura Generalna z dnia na dzień przestała istnieć i auto­matycznie wygasły wszystkie umowy, a jej następczyni Prokuratura Krajowa przyjmowała tylko tych, których chciała. Reszta z najbardziej doświadczonej kadry pro­kuratorskiej albo odeszła wstań spoczynku, albo została „zesłana” do rejonów. Trwa wielka ucieczka. Na 5916 eta­tów prokuratorskich w całym kraju mamy 343 wakaty (listopad 2016 r.). Brakuje też asesorów-jest 218 aseso­rów, powinno być o 183 więcej. 100 prokuratorów złożyło wnioski o odejście w stan spoczynku. A gdy uwzględnić, że 100 kolejnych z najbardziej obciążonych prokuratur rejonowych jest na delegacjach w prokuraturach regionalnych i Prokuraturze Krajowej - to wydaje się, że nie ma kto prowadzić śledztw. A przecież nowy Kodeks po­stępowania karnego nałożył na prokuratora obowiązek uczestniczenia we wszystkich czynnościach, więc i pracy jest zdecydowanie więcej.
   Do tego jest strach i niepewność. - Panuje chaos per­sonalny. Wykorzystuje się przepisy o delegacji prokuratora po to, żeby ludzi karać-mówi prokurator Krzysztof Parchi­mowicz, szef nowego związku zawodowego prokuratorów.

   Ewolucyjna rewolucja
   Reformę edukacji (likwidacja gimnazjów i nowe podsta­wy programowe), a już zwłaszcza sposób jej wprowadze­nia, należałoby uznać za najbardziej chaotyczny i niera­cjonalny z projektów rządu Beaty Szydło. PiS postanowił dotrzymać wyborczych deklaracji, nie oglądając się nawet na poglądy formułowane wcześniej przez własną mini­ster edukacji.
   W efekcie wyrywanie z naturalnych środowisk, do nie­dawna w opinii minister zbyt trudne dla 13-latków z gimna­zjów, teraz może stać się rzeczywistością nawet 11-latków - przenoszonych już od piątej klasy do budynków po gim­nazjach. Szefowa MEN zapowiada zmniejszenie obwodów szkół, co ma zapobiec ich przepełnieniu, nauce na zmiany i konieczności rozdzielania klas na różne budynki. Samorzą­dowcy zastanawiają się, kto za to zapłaci.
   Rodzicom i uczniom spędzają sen z powiek pytania: a co, jak dziecko nie zda w trzeciej klasie wygaszanego gimna­zjum? Albo wygaszanego trzyletniego liceum? Jak będzie się zdawać do szkół średnich w 2019 r., gdy starać o miejsca będą się ostatni absolwenci gimnazjów i pierwsi absolwenci 8-letnich podstawówek?
   Projekt nowego prawa oświatowego przewiduje też skró­cenie obowiązku szkolnego. 15-latek będzie mógł wręcz pójść do pracy - bo na oficjalnej stronie MEN poświęconej reformie widnieje informacja, że po 1 września 2019 r. dy­plom podstawówki załatwi obowiązek nauki. Nawet jeśli informacja to jedynie element chaosu, pomyłka, i tak obo­wiązek szkolny skróci się o rok. Na tę krytykę szefowa MEN odpowiada, że niczego nie ubędzie, bo w nowym systemie uczą się też już 6-łatki w przedszkolach (m.in. poznają liter­ki). Te, które ubiegłoroczną decyzją szefowej MEN zostały uznane za zbyt małe na naukę i wyrzucone ze szkół; teraz zajmują miejsca 3-latkom. A mogą też uczyć się w przyszkol­nych oddziałach przedszkolnych. Czyli w jednym budynku nie tylko z 12-latkami, których obecność w otoczeniu ma­luchów budziła taką grozę, ale i z 14-latkami - uczniami ósmej klasy.
   Ubiegły tydzień przyniósł przynajmniej ujawnienie podstaw programowych dla podstawówek. Przykład: przyszłoroczni 7-klasiści na historii wrócą do nauki o XIX w., choć w tym roku, przed wakacjami, skończą współczesność. Minister Zalewska zapewnia jednak, że wbrew zarzutom reforma realizowana nie jest w po­śpiechu, a w sposób ewolucyjny.

   Między gafą a wpadką
   Kłopoty nie kończą się wewnątrz kraju. Mimo że wła­dza chwali się w polityce zagranicznej „wstaniem z ko­lan”, sprawy raczej leżą. Argument, iż „ciemny lud to kupi”, przejdzie od biedy na forum krajowym, ale za granicą jest katastrofalny. Trudno o większe ośmieszenie rządu niż publiczne rewelacje ministra obrony Antoniego Macie­rewicza, że Francja sprzedała dwa okręty wojenne Rosji za jednego dolara, a potem wyjaśnienie ministra spraw wewnętrznych Mariusza Błaszczaka, że to właśnie te figu­ry Macierewicza udaremniły tę groźną transakcję. Mina, z jaką francuski minister obrony omawiał w Zgromadze­niu Narodowym stosunki z Polską, tłumaczyła, dlaczego ministrowie w głównych krajach europejskich nie widzą w pisowskich dygnitarzach partnerów do rozmów. Nie ma z kim gadać.
   Jasne, że minister Waszczykowski nie mógł w expose sprzed roku przewidzieć Brexitu, lecz i tak postawienie na sojusz z Wielką Brytanią w Europie było kalkulacją błędną, która teraz tym silniej ujawnia osamotnienie Polski w jej nowym chaotycznym kursie zagranicznym. Stosunki z Francją trudno będzie odmrozić, z Niemcami - widoczny chłód. Oczywiście to nie owe kabaretowe przykłady są tego powodem, lecz chaos i niespójność tak programu, jak i prze­kazu partyjnej polityki zagranicznej. Szef MSZ w wywiadach prasowych wiele razy akcentował dystans do europejskie­go głównego nurtu. Chwalił się odmiennością kulturową wobec cyklistów i wegetarian, reprezentujących widocznie zgniły Zachód. Słabość polityczna i intelektualna szefa MSZ wyraża się w tym, że sam strzela gafy, oraz w tym, że nie­wielkie ma poparcie czy zaplecze w rządzącej partii i nie może koordynować linii różnych ośrodków władzy. MSZ na sztandary wynosi dbałość o wizerunek Polski za granicą, a tak złej prasy nasz kraj nie miał od lat. Minister robił w re­sorcie rewolucję kadrową, ale na ważne placówki powołał osoby bez politycznych kontaktów Jedynym kryterium było to, by ideologicznie pasowali rządowi. Nowy nasz ambasa­dor w Berlinie wyróżnił się organizowaniem pokazów filmu „Smoleńsk” w Niemczech, a do Paryża nie znaleziono ni­kogo. Może już lepiej zostawić wakat, niż mianować i zaraz odwołać, tak jak wiceministra Roberta Greya?

• • •

   To tylko niektóre przykłady chaosu i niekompetencji nowej władzy w zarządzaniu państwem. Jest wiele innych. Awantura o Muzeum II Wojny Światowej, kompromitacja w stadninie koni w Janowie, pomysły masowego wycinania lasów czy przekopania Mierzei Wiślanej, wygaszanie orlików, interwen­cje ministra kultury w wymowę sztuk teatralnych i program festiwalu filmowego, amatorskie „wyjaśnianie” Smoleńska, potężne zamieszanie aborcyjne, legislacyjny potop - na za­męczenie -w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, polityczne i finansowe zamachnięcie się na samorządy i prezydentów miast, także na organizacje pozarządowe, nierozładowanie koszmarnych kolejek do przychodni i szpitali, a za to wyga­szenie programu in vitro, likwidacja konkursów na urzędni­cze stanowiska, dziesiątki dziwnych, nawet z punktu widze­nia PiS, nominacji w służbach mundurowych (np. szefem Straży Pożarnej został oficer, który jako jeden z nielicznych nie wziął udziału w słynnym strajku szkoły pożarniczej na początku stanu wojennego w 1981 r.), niezliczone gafy, niezręczności, obraźliwe słowa także wobec zagranicznych polityków z partnerskich krajów-tę listę można ciągnąć nie­mal w nieskończoność.
   Składają się na obraz władzy tyleż zdeterminowanej, co pogubionej i nieprzygotowanej. Fatalny jest też sposób przeprowadzania zmian: raptowny, nieprzemyślany, niepoliczony, bez porządnych konsultacji z ekspertami i środo­wiskami, podczas nocnych posiedzeń parlamentu. Widać arogancję i tupet, podlane rewolucyjną propagandą. Skutki polityczne swoich działań poniesie w końcu głównie PiS, ale te ekonomiczne i społeczne już teraz dotykają wszystkich obywateli. A może być jeszcze gorzej.
Raport opracowany przez zespół Polityki

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz