środa, 16 listopada 2016

PiS rusza na sądy



Już słyszymy, jacy to sędziowie są nieetyczni i jak niski jest poziom zaufania do nich. To przygotowywanie gruntu pod rozprawienie się z sądami mówi Adam Strzembosz były prezes Sądu Najwyższego

Rozmawia Rafał Kalukin

NEWSWEEK: Według polskiego rządu Komisja Europejska przyjęła „nieuprawniona tezę o zasadniczej roli Trybunału Konstytucyjnego w za­pewnieniu praworządności w Polsce”.
ADAM STRZEMBOSZ: Jeżeli przyjmie­my, że Trybunał Konstytucyjny nie odgrywa zasadniczej roli w państwie praworządnym, to nic nie stanie na przeszkodzie, aby powrócić do kon­stytucji stalinowskiej z 1952 r. Była bardzo demokratyczna, jeśli chodzi o zapisane gwarancje, tyle że za powo­ływanie się na nią można było dostać milicyjną pałką. Oczywiście nie po­równuję obecnej Polski do PRL - mó­wię tylko, że bez Trybunału nie ma mowy o praworządności.

Po co PiS politycznie kosztowna wojna z Trybunałem?
To jest dążenie do zmiany treści po­jęcia „praworządność”. Do tej pory zawierało gwarancje poszanowa­nia wszelkiego rodzaju mniejszości, a teraz ma chodzić o to, aby większość mogła wszystko bądź prawie wszyst­ko. I to władza ma decydować, któ­rej mniejszości jakie prawa mają się należeć.

Może taka praworządność - jeśli opiera się czystych intencjach władzy ma jakiś sens?
Główne zasady działania prawa zo­stały opracowane jeszcze w staro­żytności. Choćby lex retro non agit prawo nie działa wstecz. W stanie wojennym zarzucono tę regułę i skazy­wano za czyny, które stały się karalne na podstawie nowo wprowadzonych i nieprawidłowo opublikowanych przepisów. Gdy w 1990 r. zostałem prezesem Sądu Najwyższego, wszyst­kie te wyroki zostały uchylone w try­bie rewizji nadzwyczajnej. Nie było sensu ich analizować, skoro opierały się na złamaniu elementarnej zasady praworządności. To odpowiedź na py­tanie o naturę obecnego systemu. Je­żeli odchodzi od elementarnych zasad praworządności, to poszukiwanie dla niego uzasadnień mija się z sensem.

Trybunał Konstytucyjny desperacko walczył o niezależność, ale wcześniej czy później nominaci PiS i tak zdobędą nad nim kontrolę.
Tym większe będzie znaczenie są­dów powszechnych. Nie mam zresz­tą wątpliwości, że kolejny atak władzy zostanie wymierzony właśnie w są­downictwo. Już słyszymy, jacy to sę­dziowie są nieetyczni i jak niski jest poziom zaufania do nich. To przygo­towywanie gruntu pod rozprawienie się z sądami.

Sędziowie faktycznie nie cieszą się nad­zwyczajnym mirem w społeczeństwie.
Bo społeczeństwo nie zna prawdzi­wego obrazu. Przywołuje się badanie, w którym zaufanie do sądów wyniosło 27 proc. A wie pan, jaka część spośród deklarujących negatywne zdanie miała osobisty, choćby jednorazowy kontakt z sądem? Zaledwie 24 procent! Kry­tyczną opinię o sądach, na którą po­wołują się rządzący, w głównej mierze kształtują więc media. Niestety, te opi­nie są urabiane - z setek tysięcy spraw informuje się co najwyżej o kilku­dziesięciu. Przeważnie ciekawe są te, w których sąd zrobił coś kompromitu­jącego. Takie sprawy też się zdarzają. Ale czy właśnie one powinny decydować wizerunku polskiego sądownictwa?

Nie ma więc problemów?
Oczywiście, że są. Co roku do są­dów wpływa mniej więcej 15 milio­nów spraw. 2,5 mln rozstrzyga tzw. sąd elektroniczny w Lublinie, zostaje więc ponad 12 mln spraw. A sędziów jest niecałe 10 tysięcy. Na każdego wy­pada ok. 1250 spraw rocznie.

Każdego dnia pięć spraw?
I proszę jeszcze pamiętać o urlo­pach i zwolnieniach lekarskich! Choć obciążenie sędziów nieco zmniejsza­ją referendarze sądowi orzekający w sprawach hipotecznych i rejestro­wych. Średnia wszystkiego nam jed­nak nie powie. W sądach okręgowych apelacyjnych sądzi się przecież znacz­nie mniej spraw niż w rejonowych. Za to o wiele poważniejszych. I nie mówię o zabójstwach, bo akurat te sprawy są zazwyczaj stosunkowo proste. Czego nie można już powiedzieć o większo­ści spraw gospodarczych.
Do sądów rejonowych trafiają z ko­lei sprawy prostsze - tyle że jest ich znacznie więcej. Podobno w wydziałach karnych na rozpatrzenie jednej sprawy musi wystarczyć średnio 15 minut. To oczywiście nie jest możliwe, więc ośmio­godzinny dzień pracy sędziego jest fikcją.

 Jak sobie taki sędzia z tym radzi?
Otóż nie radzi! W warszawskich są­dach rejonowych przeprowadzono nie­dawno badania psychologiczne. Poziom stresu jest tak wysoki, że gdyby chodzi­ło o policjantów, to nie zostaliby oni do­puszczeni do służby. Polski sędzia przez cały czas jest napięty. Z tego powodu po­pędza świadków i strony. Bezceremonial­nie przerywa, gdy na sali sądowej mówi się nie na temat albo powtarza złożo­ne wcześniej zeznania. Słyszymy potem, że sędzia był wyniosły albo niegrzecz­ny i taka opinia idzie w Polskę. Główny powód to stres.

Co z tym zrobić? Dopuścić więcej sędziów do orzekania?
Są tańsze sposoby. Jeśli w referacie war­szawskiego sądu rejonowego przykłado­wo jest 300 spraw, to już w białostockim - raptem 50. Trudno się więc dziwić, że sędziowie nie chcą sądzić w stolicy; tu jest największe obciążenie sprawami, a do tego najwyższe koszty życia - zwłaszcza wynajęcia mieszkania. Można by temu trochę zaradzić, wprowadzając, jak przed wojną, dodatki mieszkaniowe dla stołecz­nych sędziów. Albo upowszechnić roz­wiązania stosowane przez Sąd Najwyższy, który po prostu kupił pulę mieszkań.
Inny pomysł to funkcjonujące przed woj­ną w niektórych częściach kraju tzw. sądy pokoju, powołane do osądzania drob­nych spraw. Same korzyści: sąd jest bli­żej obywatela, nie trzeba tak długo czekać na osądzenie prostej sprawy, jest taniej. Bo sędziowie pokoju pracują społecznie, tylko za ryczałt. Mamy przecież tysiące prawników pracujących poza zawodem. Szkoda ich nie wykorzystać. Inny przy­kład, z którym zetknąłem się we Francji: powód skarży sąsiada, że ten na swojej posesji generuje smród. Co robi sędzia? Zamiast powoływać świadków, jedzie na miejsce, pociąga nosem i wydaje wyrok.

U nas tak się nie da?
Nie mamy podstaw prawnych, dopie­ro trzeba je stworzyć. Niestety, sygnały z Ministerstwa Sprawiedliwości wska­zują na zupełnie inny kierunek zmian. Dosyć przerażający. Słyszymy, że zostać mają tylko dwa szczeble: sądy okręgo­we i apelacyjne. W miejsce obecnych są­dów rejonowych powstaną zaś wydziały zamiejscowe sądów okręgowych. Tym samym otworzy się możliwość przesu­wania sędziów z sądu do sądu - na wiel­ką, wręcz nieograniczoną skalę! Daje to administracji niesłychaną władzę nad sądownictwem.

W jaki sposób?
Proszę sobie wyobrazić, że sędzia w Ot­wocku czymś się naraził. To przeniesie­my go do Wołomina i będzie miał w jedną stronę dwie godziny jazdy do pracy. W ten sposób można wywierać naciski na każ­dego. Już w II RP wykorzystywano re­organizacje systemu sądowniczego do usuwania niewygodnych sędziów. Teraz też tak będzie i minister sprawiedliwości nawet nie pobrudzi sobie rąk. Wszystko za niego zrobią prezesi sądów. Nie mam bowiem wątpliwości, że nowa ustawa umożliwi powołanie tak uległych preze­sów, jak to tylko możliwe.

Czy władza jest w stanie zbudować własny korpus dyspozycyjnych sędziów?
Jestem realistą. Jeśli pojawi się zapo­trzebowanie na nowych prezesów są­dów, z pewnością znajdzie się niejeden ambitny Tak już się zresztą dzieje. Znam przypadek rozmowy sędziego z preze­sem sądu o tym, jaki powinien zapaść wyrok w pewnym procesie politycznym. Wzywam sędziów, którym przydarzy się coś podobnego, aby zawiadamiali prokuratora!

I tak umorzy postępowanie...
Ale sprawie można nadać rozgłos. To jedyny bicz na takie praktyki.

Czy sędziowie dadzą się podzielić?
Próbuje się ich rozgrywać. Tych z są­dów rejonowych nastrajać przeciwko tym z okręgowych. Bo są bardziej obciąże­ni, a w obecnym systemie możliwości awansu są w dużej mierze zablokowa­ne. Po 1989 roku jedna grupa błyskawicz­nie awansowała i do dziś trzyma swe miejsca, a przecież w sądach do tej pory nie obowiązywała zasada wahadła poli­tycznych nominacji, co czasem pozwala rozładowywać frustracje.

I obietnica awansu wystarczy, aby wyrzec się zawodowego etosu?
Pamiętam swoją rozmowę z początku lat 70. z ówczesnym prezesem sądu wo­jewódzkiego w Warszawie. Powiedział: „Gdyby wszyscy sędziowie potrafili od­mawiać władzy, to ja bym już wiedział, jak nas bronić przed naciskami”. Miał rację. Sam potrafiłem odmawiać, ale władzom wystarczał choćby jeden dyspozycyj­ny sędzia na wydział, do którego trafiały sprawy o politycznym znaczeniu.

Za komuny. Uważa pan, że dzisiejsi sędziowie - elita przeważnie wykształcona już w wolnym kraju będą powielać stare wzorce?
W stanie wojennym blisko 43 pro­cent politycznych spraw rozpatrywa­nych przez Sąd Wojewódzki w Warszawie zakończyło się w pierwszej instancji uniewinnieniem. A tam, gdzie zapada­ły wyroki skazujące, przeważnie był głos votum separatum. W naprawdę ciężkich warunkach ujawniło się więc bardzo wie­lu ludzi z charakterem. A czy te raz będzie tak samo? Nie wiem. Trudno mi jednak zakładać, że w 10-tysięcznej grupie zawo­dowej wszyscy zachowają odpowiednio wysoki poziom etyczny. Bo, podkreślam, władza nie musi łamać większości - tych ważnych z jej punktu widzenia sprawnie ma aż tak wiele. Chyba że chodzi o to, aby dowolny poseł PiS mógł dzwonić do sądu w prywatnej sprawie dotyczącej np. zię­cia. Tego się jednak nie spodziewam.

Jak się pan czuł w rozmowie z Ewą Stankiewicz w TV Republika, gdy brutalnie oskarżyła pana o zablokowanie rozliczeń w sądownictwie i chronienie zbrodniarzy w togach?
Byłem zaskoczony. Nie odmawiam wy­powiedzi żadnym mediom, bo nie chcę być posądzany o stronniczość. Zresztą już wcześniej byłem gościem tej stacji. Dzien­nikarka prowadząca wtedy rozmowę też była niegrzeczna i próbowała dowieść, że sądy nie oczyściły się po upadku komu­nizmu. Przypomniałem wtedy, że w war­szawskich sądach były dwie osoby, które środowisko uważało za symbol stanu wo­jennego. Jedna z nich to Andrzej Kryże - w latach 80. tak znienawidzony, że nikt nie chciał siedzieć z nim w pokoju; a po latach został wiceministrem sprawiedli­wości w rządzie PiS. Prowadząca próbo­wała mnie uciszyć. Mówiła: „Tak, ja wiem”. Ona wie, ale czy widzowie też wiedzą?
-                       
Pańskie słowa sprzed lat o tym, że „sądy oczyszczą się same”, w prawicowych mediach powracają jako szyderstwo. A przy okazji jako uzasadnienie do zmian w sądownictwie.
A kto niby miał wtedy oczyszczać? Kto miał weryfikować sędziów po 1989 roku? Adwokaci? Co by powiedziano, gdyby ad­wokat negatywnie zweryfikował sędzie­go, u którego wcześniej przegrał sprawę? Nie istniał zbiorowy mechanizm weryfi­kacji, mogły być tylko indywidualne po­stępowania dyscyplinarne za uchybienie niezawisłości sędziowskiej w PRL. Sam je przeforsowałem. Proponowałem, aby najpierw zebrać z każdego okręgu wszyst­kie sprawy o charakterze politycznym przeprowadzić analizę, kto jak sądził. Jeżeli w podobnej sprawie jeden sędzia dał trzy lata, a drugi - pół roku w zawie­szeniu, to coś już mówiło. Ale okazało się, że to nie takie proste. Pamiętam sędziego, który orzekł cztery lata więzienia, a przed sądem dyscyplinarnym bronił się, że mógł przecież orzec dożywocie. I co z nim zrobić? Wyliczać normy łagodnego wyro­ku, odnosząc je procentowo do najsurow­szego orzeczonego wyroku? Tylko że jak sędzia wydał zbyt łagodny wyrok, to wię­cej politycznych sprawnie dostawał. Gdyby ujawniono grupę sędziów prefe­rowanych przez ówczesne władze, wyni­ki postępowań dyscyplinarnych byłyby całkiem inne. Postępowania dyscyplinar­ne niestety dały mizerne efekty. Ale chyba nie mogło być inaczej przy braku głębszej analizy orzecznictwa, na co państwo ni­gdy się nie zdobyło. Dziś jest już za późno. Jeżeli w najbliższej przyszłości Trybu­nał Konstytucyjny zostanie sprowadzony do roli atrapy, sądy staną się podstawo­wą strukturą chroniącą prawa człowieka i obywatela. Usprawniajmy ich działal­ność, ale przede wszystkim brońmy przed uzależnieniem od władzy wykonawczej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz