wtorek, 29 listopada 2016

Cena rewolucji



PiS chce istniejące polskie państwo zastąpić własnym; chce też zniszczyć polskie społeczeństwo - jego elity zawodowe i biznesowe, jego klasę średnią i zastąpić je własnymi elitami oraz nową strukturą społeczną. Koszty tej operacji są ogromne

Po roku władzy Jarosława Kaczyńskiego Polska bar­dziej niż kiedykolwiek staje się krajem dwóch tylko klas: „ludu” i „oligarchów”. Nisz­czone zaś jest polskie liberalne miesz­czaństwo, które się w tym pejzażu nie mieści. Pieniądze na 500+, na obniżenie wieku emerytalnego, na ratowanie nie­rentownych kopalń, na kolejne programy masowego kupowania głosów, pochodzić bowiem będą od dorzynanej podatkami klasy średniej. Prawdziwi oligarchowie PiS się wymkną, rejestrując działalność w Holandii, na Cyprze, a nawet w Cze­chach. Także globalne korporacje wy­mykają się PiS-owskiej władzy. Podatek handlowy był spektakularną porażką, po­dobnie jak bankowy, którego koszty banki przerzuciły po prostu na klientów.
PiS nie próbuje walczyć o łagodze­nie zabójczych dla klasy średniej skut­ków globalizacji. Wystarcza mu, że to jego ludzie staną się w nowym systemie oligarchami - po wypchnięciu z kraju oligarchów ideowo i partyjnie obcych.
Węgry Orbana są modelowym przy­kładem sfinalizowanej rewolucji popu­listycznej prawicy. Lud jest kupowany redystrybucją na poziomie śmieciowym, a nowa węgierska oligarchia biznesowa - przechwytująca unijne dotacje, mono­polizująca publiczne kontrakty i ciesząca się przywilejami podatkowymi - złożona jest już całkowicie z nominatów rządzą­cego Fideszu. Zatrudnienie i wskaźniki PKB ratują nad Balatonem zagraniczne montownie, sponsorowane z budżetu i kuszone dumpingiem podatkowym. Po­dobnie się dzieje pod rządami Kaczyń­skiego i Morawieckiego, gdzie przykładem „suwerennej potęgi” i „renacjonalizacji” stało się otwieranie z udziałem ministra rozwoju kolejnych montowni Mercedesa czy Chryslera. Albo chwalenie się przez ministra Macierewicza armatohaubicą Krab, zbudowaną na podwoziu południowokoreańskiego Samsunga i napędzaną niemieckim silnikiem.
W ten sposób PiS dostarcza masom chleba i igrzysk. W igrzyskach żongluje hasłami „mocarstwowości” i „renacjona­lizacji”, a chleb kupuje za pieniądze za­brane klasie średniej.

MINISTERSTWO STAGNACJI
Kaczyński, Duda i Szydło wygrywali wybory pod hasłem odbudowy naro­dowej wspólnoty, gdzie wszyscy bardziej sprawiedliwie będą korzystać z owoców gospodarczego rozwoju. Jednocześnie Jarosław Gowin i Mateusz Morawiecki mrugali okiem do liberalnego mieszczań­stwa, polskiej klasy średniej, że strach przed PiS jest przesadzony, bo i biznes będzie można pod nowymi rządami prowa­dzić łatwiej, stabilniej, bezpieczniej.
W rzeczywistości wszystkie te opo­wieści podporządkowane były jednemu celowi - zdobyciu władzy i przeprowa­dzeniu rewolucji niszczącej realnie ist­niejące państwo i powołującej w jego miejsce nowe. Koszty takiej rewolucji są ogromne, bo przecież po drodze są chaos i paraliż istniejących instytucji. Te koszty rosną skokowo, jeśli poza zniszczeniem państwa i budową zupełnie nowego chce się także zniszczyć społeczeństwo - jego elity zawodowe i biznesowe, jego klasę średnią. I zbudować w to miejsce jakieś nowe elity i jakąś nową strukturę społecz­ną, spełniającą wyobrażenia lidera partii rządzącej. Jarosław Kaczyński otworzył oba fronty rewolucji jednocześnie. Dlate­go jej koszty są takie wysokie.
Od roku rozrasta się Ministerstwo Rozwoju Mateusza Morawieckiego, ale z rzeczywistym rozwojem mamy w Polsce coraz większy problem. Dynamika gospo­darczego wzrostu spada przez cały pierw­szy rok władzy PiS. W trzecim kwartale zeszła do 2,5 proc., czyli poziomu nienotowanego od 2013 r., kiedy to rząd PO-PSL musiał sobie radzić ze światową dekon­iunkturą. Dziś dekoniunktury nie ma, po­wody stagnacji w gospodarce polskiej są czysto wewnętrzne, polityczne. Produk­cja sektora budowlano-montażowego, który jest najlepszym miernikiem stanu inwestycji publicznych, od początku roku zmniejszyła się o ponad jedną piątą.
Permanentna rewolucja PiS sparaliżo­wała instytucje i mechanizmy decydujące o poziomie inwestycji, nie tylko publicz­nych. Kolejne jej fale sparaliżowały resor­ty gospodarcze i spółki skarbu państwa, ale też samorządy i prywatny biznes. Rów­nież instytucje i struktury kluczowe dla pozyskiwania przez polską gospodarkę funduszy unijnych. Nawet unijne dopłaty dla rolników były w tym roku w znacznej proporcji wypłacane z budżetu polskie­go państwa, bo nowi PiS-owscy nominaci nie byli w stanie ogarnąć zakresu swoich podstawowych obowiązkowi prawidłowo rozliczyć się z Brukselą.

PARALIŻ
Morawiecki zapewnia, że katastro­falnie niskiej absorpcji środków unijnych winne są samorządy, a nie władza centralna. Podobnie jak Jarosław Kaczyński, który insynuuje, że za spadek inwestycji odpowiadają „przedsiębiorcy związani z partiami opozycyjnymi”, rów­nież wicepremier chce pokazać, że ob­sadzone przez politycznych wrogów PiS samorządy same sobie szkodzą, żeby tyl­ko zaszkodzić partii rządzącej.
Jednak w rzeczywistości do przystopo­wania samorządowych wydatków dopro­wadziła właśnie polityka rządu. Budżet centralny próbuje ograniczyć deficyt (żeby wystarczyło na 500+ i inne formy populistycznej redystrybucji), nie tylko opóźniając inwestycje w obszarze infra­struktury czy obronności, lecz także blo­kując wypłacanie samorządom pieniędzy przeznaczonych na finansowanie zadań władzy lokalnej w obszarze edukacji, kul­tury, zdrowia, inwestycji drogowych.
Te zadania zostały swego czasu prze­kazane samorządom wraz z obietnicą współfinansowania ich z budżetu central­nego. Teraz obowiązki zostają, a finan­sowanie jest cięte. Samorządy znajdują niezbędne środki, zadłużając się i likwi­dując własne rezerwy. W efekcie brak im na wpłaty własne, bez których nie moż­na rozpocząć absorpcji środków unijnych i planowanych za nie inwestycji. Trwają­ce od miesięcy działania funkcjonariuszy CBA, którzy poszukują „kwitów” obcią­żających niepisowskich prezydentów miast i marszałków województw, mają oczywiście cel polityczny niezwiązany z gospodarką. Ale ponieważ PiS-owskich prezydentów większych miast czy mar­szałków województw prawie nie ma, więc konsekwencją jest paraliż decyzyjny co­raz większej liczby samorządów.
Lokalni urzędnicy i politycy boją się podpisania jakiegokolwiek papierka, po­nieważ wiedzą, że wszystko może się stać dla Kamińskiego, Ziobiy i Kaczyńskiego pretekstem do uderzenia we wrogów PiS.
Czystka urzędów państwowych i spó­łek skarbu państwa z nominatów PO i PSL dawno już zmieniła się w czystki wewnątrz pisowskie. Ich ofiary sobie - rzecz jasna - nie krzywdują. Słynny jest przypa­dek PiS-owskiego prezesa Lotosu, który (zastąpiony po kilku miesiącach pracy nominatem innej partyjnej frakcji) wyszedł z firmy bogatszy o pół miliona złotych.
Ale nie koszty odpraw są tu najważniej­sze. Spółki skarbu państwa i kierownictwa resortów gospodarczych rządu zostają bowiem - podobnie jak samorządy - spa­raliżowane na poziomie inwestycji. Żaden PiS-owski nominat nie podpisze ryzy­kownego dokumentu, nie podejmie ryzy­kownej decyzji, bojąc się, że jego następca może na niego donieść do CBA, a może i do samego prezesa Kaczyńskiego. Sko­ro każda decyzja jest obciążona ryzy­kiem, więc się decyzji unika. Paraliżuje to cały ogromny obszar polskiej gospodarki, wciąż zależny od państwowych i publicz­nych inwestycji. Zwijają się kooperanci, podproducenci, prywatni partnerzy pub­licznych podmiotów, firmy startujące do przetargów na publiczne zlecenia.

TĘSKNOTA ZA PRL
Państwo PiS „utraciło zaufanie” do prywatnego biznesu. Skoro zdaniem Ka­czyńskiego jest „powiązany z partiami opozycyjnymi”, to znaczy, że musi zostać zastąpiony przez jakiś inny, powiązany z PiS. Jednak prywatny biznes PiS-owski jest jeszcze słaby, choć rozpoczęto transferowanie do niego środków pub­licznych. W dodatku jest skrajnie patolo­giczny, o czym świadczy choćby przykład SKOK-ów.
Także uderzenie w Trybunał Konsty­tucyjny i sądy szkodzi gospodarce; wszak stabilność prawa ma dla obrotu gospo­darczego znaczenie kluczowe. Po ostat­nich deklaracjach Kaczyńskiego polski biznes już wie jednak, że może stać się ofiarą swego rodzaju „rozkułaczania”. A obserwując niszczenie TK czy słysząc o planach speckomisji mającej odwracać reprywatyzację, wie, że sądy mogą go już przed tym „rozkułaczeniem” nie obronić.
No i wreszcie po sędziach i samo­rządach Kaczyński przypomniał sobie o kolejnym wrogu swojej władzy. To NGO, organizacje pozarządowe, kluczowe struktury społeczeństwa obywatelskiego, które po roku 1989 uzupełniły, a w wielu obszarach zastąpiły niewydolne państwo.
Tak jak „reforma” Regionalnych Izb Rozrachunkowych ma zniszczyć samo­rządność w Polsce, przekazując budżety województw i miast pod kontrolę rzą­du, podobnie premier Beata Szydło za­powiedziała likwidację niezależności organizacji pozarządowych przez stwo­rzenie Narodowego Centrum Społe­czeństwa Obywatelskiego, które ma im wyznaczać zadania i decydować o cen­tralnym rozdziale pieniędzy.
Nowa ustawa o instytutach naukowo- -badawczych zapowiada z kolei ich cen­tralizację w ramach Narodowego Insty­tutu Technologicznego, stworzonego na wzór francuskiego CNRS (Krajowego Centrum Badań Naukowych). Faktyczne obejście zasady konkursu i mianowanie przez odpowiedniego ministra zarówno dyrektorów, jak i wicedyrektorów wszyst­kich instytutów sprawi, że znajdą się one pod całkowitą kontrolą rządu; a kolejni Misiewicze położą łapę na trafiających do nich dotacjach unijnych. Tyle że, jak ostrzega prof. Leszek Rafalski, przewod­niczący Rady Głównej Instytutów Ba­dawczych, „autorzy koncepcji utworzenia megainstytutu zamiast francuskiego CNRS otrzymają mało sprawny kołchoz”.
Grając na nostalgii za PRL-owskim eta­tyzmem i centralizacją władzy, Kaczyński buduje bazę społeczną, która przekracza dawny podział na postkomunistów i obóz solidarnościowy. Kryterium przynależ­ności do PiS-owskiego obozu władzy jest posłuszeństwo wobec Jarosława Kaczyń­skiego, a nie to, co robiło się w czasach PRL. Jednak problemem nie jest prze­kroczenie historycznych podziałów, któ­re od dawna i tak były rytualne, ale to, że całkowicie dezawuowane są mechanizmy i zasady ustrojowego przełomu po roku 1989, takie jak samorządność, rozwój spo­łeczeństwa obywatelskiego, niezawisłość sądów, niezależność badań naukowych i prywatnego biznesu.
Kaczyński dezawuuje zarazem całą strukturę społeczną III RP, ukształtowa­ną w ciągu ponad ćwierćwiecza od wyjścia z komunizmu. Przy wszystkich patolo­giach okresu wczesnego kapitalizmu była ona w swej istocie oparta - właśnie dzięki samorządności, społeczeństwu obywatel­skiemu, prywatnej własności - na merytokracji, talencie i pracy. Partyjniactwo było w Polsce obecne także przed PiS, ale jednak szef stadniny nie musiał być z PO, szef instytutu badawczego nie musiał być Misiewiczem, a biznesmeni nie mu­sieli wsłuchiwać się z lękiem w zapowie­dzi „rozkułaczenia”. Teraz to się zmienia i zmienia się szybko. Obszary, które uda­ło się wyrwać spod bezpośredniej poli­tycznej czy partyjnej kontroli i przekazać społeczeństwu obywatelskiemu, w bły­skawicznym tempie wracają pod kontro­lę partii i państwa.
Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz