poniedziałek, 3 października 2016

Lewicowcy Kaczyńskiego



Antyliberalna prawica (PiS, Kukiz i narodowcy) w swym ataku na III RP znalazła sojusznika w lewicy, która nienawidzi liberalizmu i wzdycha za PRL

Populistyczna lewica nie lubi Polski po roku 1989 za włas­ność prywatną i za nierów­ności (jakby ich w PRL nie było). Narodowcy nie lubią III RP, bo indywidualistyczna i zapatrzo­na w Zachód. Konserwatywni katolicy, bo zbyt świecka. Chociaż III RP z Kościołem nigdy nie walczyła - dała mu własność, zapewniła wpływ na edukację, ustępowa­ła w stanowieniu prawa - to z punktu wi­dzenia już nie tylko Marka Jurka czy o. Rydzyka, ale także wielu biskupów, ciągle dawała za mało.
   Nostalgia za PRL, niechęć do prywat­nej własności, nieufność wobec liberal­nego Zachodu... Okazuje się, że te uczucia przekraczają podział prawica - lewica. Skłaniają do tego, by wspólnie atakować PO, Nowoczesną, KOD, uważać transfor­mację po roku 1989 za katastrofę, która zniszczyła PRL-owskie osiągnięcia gospo­darcze, wielki przemysł i uspołecznione rolnictwo.

PRECZ Z LIBERALIZMEM!
Swoistym testem stała się kwestia re­prywatyzacji w Warszawie. W swej próbie przejęcia stołecznego samorządu PiS nie musi się starać. Czeka, aż Hanna Gronkiewicz-Waltz wyjdzie na strzał, a całą brudną robotę odwalają chłopi z nagonki. Zarzu­ty i papiery z CBA czy prokuratury wpro­wadzane są do medialnego obiegu przez pogrobowców ruchów miejskich i młodą lewicę. Adrian Zandberg i Marcelina Za­wisza z Partii Razem powtarzają, że pani prezydent musi podać się do dymisji, bo inaczej Warszawę przejmie PiS. Wiado­mo, że po obaleniu Hanny Gronkiewicz-Waltz PiS wprowadzi w Warszawie zarząd
komisaryczny. Nie o logikę tutaj chodzi, ale o alibi, że nowa lewica dystansuj e się wobec wojny dwóch prawic (PiS i PO).
   Hanna Gronkiewicz-Waltz obrywa w dużej mierze nie za swoje winy. Upar­tyjnieni agenci Kamińskiego czy prokura­torzy Ziobry nie dostarczyli dowodów, aby była bezpośrednio zamieszana w afery warszawskiej reprywatyzacji. Brakowa­ło skutecznego nadzoru, tyle że władzom Warszawy przyszło żyć na polu minowym nieuregulowanej prawnie reprywatyza­cji. Gronkiewicz-Waltz, powodowana in­stynktem samozachowawczym, przez lata domagała się - także od własnej par­tii - ustawowego rozwiązania problemu, bez czego zarządzanie miastem było prak­tycznie niemożliwe. Jest jednak przez Partię Razem atakowana jako reprezen­tant obrzydliwego kapitalizmu i zwo­lenniczka równie obrzydliwej własności prywatnej. A przez pogrobowców ruchów miejskich - Piotra Guziała i Jana Śpiewa­ka - traktowana jako przeszkoda na dro­dze do realizacji osobistych ambicji, od dawna już niezwiązanych z jakimkolwiek ideowym projektem czy wizją miasta. Guział zachęca PiS do jak najszybszego wprowadzenia zarządu komisaryczne­go. Śpiewak doradza, aby PiS poczekało, aż się pani prezydent na aferze reprywa­tyzacyjnej wykrwawi. Obaj roztrwonili polityczny kapitał warszawskich ruchów miejskich i teraz liczą już wyłącznie na to, co da im PiS za pomoc w„odzyskaniu War­szawy"’. Piotr Guział wylądował jako pra­cownik jednej ze spółek PKP, zatrudniony przez nowych PiS-owskich „właścicieli”. Jan Śpiewak, po rozpadzie reprezentacji kierowanego przez siebie ruchu Miasto Jest Nasze, przyjął zaproszenie do udzia­łu w społecznej radzie PiS-owskiej woje­wódzkiej konserwator zabytków, której zadaniem jest wskazywanie miejsc na smoleńskie pomniki.
   Ale nie osoby są tutaj ważne, tylko sto­sunek do reprywatyzacji. Tam gdzie PiS chce po prostu zlikwidować PO w samo­rządach, tam gdzie Nowoczesna, a nawet PO, macierzysta partia prezydent War­szawy, chcą wyjaśnienia faktycznych nie­dociągnięć, Partia Razem i pogrobowcy ruchów miejskich walczą z samą reprywa­tyzacją.

ZERO PRL-OWSKIEJ NOSTALGII
Wiem, dlaczego my - pokolenie libe­ralnych rodziców antyliberalnych „razemków” (jak określają się narcystyczni działacze Partii Razem) - uciekaliśmy w prywatyzację gospodarki, w wykup mieszkań, w hipoteczne kredyty. Utalen­towany młody pisarz Ziemowit Szczerek może z perspektywy zblazowanego cywi­lizacją miłośnika wschodniej egzotyki za­chwycać się wytatuowanymi kibolami chlejącymi piwsko i zaczepiającymi „beżo­wych”. Dla nas, przed rokiem 1989, dziele­nie z nimi klatki schodowej w zasikanym bloku z wielkiej płyty albo w zrujnowanej przez komunałkę starej kamienicy było piekłem pozbawionym wszelkiej egzotyki. Podobnym raczej do półtora pokoju dzie­lonego z sowieckimi obywatelami z przy­działu, który opisywał poeta Josif Brodski, wspominając swoją młodość w ZSRR. I to przed tym piekłem sypiących się miesz­kań niby komunalnych i spółdzielczych, a w rzeczywistości niczyich, uciekaliśmy w prywatne, choćby ogrodzone.
   Dzieci, które wychowały się już w na­prawdę własnych, naprawdę prywatnych mieszkaniach i domach swoich liberal­nych rodziców, mogą tego nie rozumieć. Choć już ich rówieśnicy pracujący na swo­im - „słoiki”, „korporacyjne suki i psy” - wiedzą, czemu walczą o własność pry­watną, która oznacza dla nich wolność i społeczny awans.
   Nie mam żadnego poczucia winy wobec młodych prekariuszy z doktoranckich stu­diów, pozujących na Facebooku w prole­tariackich kaszkietach, z petem w zębach, podgolonych na ludowych bohaterów se­rialu „Peaky Blinders”. W ich wieku nie żyłem z tygodniówek rodziców, ale z my­cia kibli w wagonach podmiejskich po­ciągów, kursujących na trasie Kraków - Skawina. My, studenci UJ, uważaliśmy taką pracę za ogromny przywilej. Mogłem te kible w podmiejskich pociągach czyścić tylko dlatego, że jedna z koleżanek miała starszego brata w SZSP - organizacji za­rządzającej spółdzielczością studencką i załatwiającej tego typu uprzywilejowa­ne zajęcia. Startowaliśmy do dorosłości w społecznych i gospodarczych ruinach PRL z pustymi kieszeniami i gierkowskim długiem do spłacenia.
   Nie chcę, aby dzisiejsi młodzi powtarza­li drogę pokolenia swoich rodziców. Każ­da kolejna generacja powinna startować do dorosłego życia z nieco lepszych pozy­cji. Ale - po pierwsze - oni startują z po­zycji lepszych niż pokolenie dojrzewające w latach 80. A - po drugie - sentyment za PRL albo za socjaldemokracją szwedzką (koniecznie z lat siedemdziesiątych, bo w niczym współczesnym tych nostalgii zakorzenić się nie da) jest zbudowany na kłamstwie.
   Jarosław Kaczyński z tego kłam­stwa żyje, ostatnio też żyją z tego kłam­stwa „antykomuniści”; bardziej nawet niż „postkomuniści”, którzy zainwesto­wali w transformację. Może z kłamstwa o PRL, o dobrej „wspólnej własności” i de­monicznej „własności prywatnej” chcą też żyć Jan Sowa i Adrian Zandberg, Piotr Guział i Jan Śpiewak? Ja z kłamstwa o znisz­czonej przez złą transformację wspaniałej własności komunalnej i państwowej żyć nie muszę. Nie zamierzam go zatem po­wtarzać ani na użytek wypranej z pamięci młodzieży lewicowej, ani na użytek rozju­szonych prawicowych starców.

MORAŁ Z RZĄDÓW PIS
Szanuję socjaldemokrację. Ale jako coś realnego w historii europejskich spo­łeczeństw, nie jako mit. A realna socjal­demokracja udawała się tylko w tych państwach, które zbudowały dojrzały ka­pitalizm. Była walką o bardziej sprawied­liwą redystrybucję bogactwa tam, gdzie kapitalizm to bogactwo stworzył.
   Kiedy lewica wygrywała na zacofanych peryferiach, które społecznie i kulturo­wo nie wyszły jeszcze z feudalizmu, za­wsze skazywała je na populizm niszczący wolność, własność, szanse rozwojowe lu­dzi, którzy wpadli w łapy Lenina, Chaveza, Perona.
   W Polsce po roku 1989 mieliśmy za mało liberalizmu, a nie za dużo. Za mało reprywatyzacji legalnej, w ramach prawa uchwalonego przez polityczne elity i eg­zekwowanego. Mieliśmy za mało, a nie za dużo prywatnej własności, wolnej od par­tyjnego rozdawnictwa i obsadzania przez ludzi Pawlaka, Millera, Krzaklewskiego, Tuska, wreszcie Kaczyńskiego.
W konsekwencji nowe polskie miesz­czaństwo i reprezentujące je politycz­ne centrum okazują się za słabe, aby w chwili najważniejszej politycznej próby skutecznie obronić własny dorobek i in­stytucje własnego państwa przed anty- liberalną prawicą i antyliberalną lewicą. Władza PiS pokazała, że transformację ustrojową w Polsce należy dokończyć i zradykalizować, oczyszczając ją z pato­logii. A nie zatrzymać i cofnąć, jak dzisiaj zgodnie chcą antyliberalna prawica i antyliberalna lewica.
   Populistyczna antyliberalna lewi­ca, zachwycając się programem 500+, PiS-owską „suwerenną polityką gospo­darczą państwa” czy wreszcie renaejonalizacją obrotu ziemią (zdaniem Partii Razem „regulacja rynku gruntów rolnych jest w Polsce bardzo potrzebna, a ustawy PiS to minimalna podstawa do kształto­wania odpowiedzialnej polityki rolnej”), nie dostrzega, że oto dokonuje się osta­teczna kompromitacja takich pojęć jak „własność państwowa” czy „polityka go­spodarcza państwa”.
   Jeśli PiS-owski kapitalizm partyj­ny zostanie obalony, będziemy mie­li większe społeczne przyzwolenie dla prywatyzacji, deregulacji, własności in­dywidualnej. Na socjaldemokratyczną korektę trzeba będzie poczekać do mo­mentu, aż umocni się kapitalizm oparty na ugruntowanej przez prawo własności prywatnej.
   Dla mnie samego morał z ostatnich miesięcy jest taki, że w swoim prywat­nym sumieniu pogodziłem się z redak­torem Witoldem Gadomskim, którego wcześniej uważałem za neoliberalnego doktrynera. Rok władzy Kaczyńskiego pokazał jednak bez żadnych wątpliwo­ści, że w krajach takich jak Polska - bez wystarczającej kultury politycznej, bez uwewnętrznionych przez czołowych po­lityków i największe partie reguł praw­nych i etycznych norm - rynek zawsze jest lepszy od własności państwowej. Gdyż ta ostatnia, jak przekonuje skok PiS na wszystkie pozostałości etatyzmu w polskiej gospodarce, nie służy u nas do polityki gospodarczej, ale do polityki par­tyjnej.
   Skoro „polskie czebole” i nasz „naro­dowy kapitalizm” mają budować pociotki i kumple z podstawówki działaczy partyj­nych, pomocnicy aptekarza w zarządach wielkich spółek zbrojeniowych, księgowe i wierzycielki Jarosława Kaczyńskiego na czele koncernów energetycznych - to zdecydowanie lepsze są otwarty rynek, równouprawnienie zagranicznych i pol­skich inwestycji, a wreszcie normy praw­ne wciąż jeszcze gwarantowane przez Unię Europejską.
Cezary Michałski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz