wtorek, 4 października 2016

Kaczyński w pułapce



Prezes PiS podpisał cyrograf fanatykom teraz przyszli po jego duszę.
A za wszystko i tak zapłacą kobiety

Narastający spór o aborcję oraz in vitro to najgroźniejszy test politycznej suprema­cji Jarosława Kaczyńskiego. Przytłacza­jąca większość klubu PiS w głosowaniach nad całym pakietem ustaw „światopo­glądowych” zagłosowała inaczej niż on sam i jego najbliżsi współpracownicy. Prezes Prawa i Sprawiedliwości musi teraz walczyć o odzyska­nie wiarygodności zarówno jako lider obozu prawicy jak i nie­formalny przywódca państwa zagrożonego brutalnym ideowym konfliktem. Państwa, w którym oskarżenia o mordowanie dzie­ci krzyżują się z zarzutami o wprowadzanie krok za krokiem totalitaryzmu, a wszelki kompromis zostaje uznany za zdradę.
   O rozpoczęciu w Polsce kolejnej odsłony wojny kulturowej zade­cydowało polityczne i społeczne zaplecze Kaczyńskiego. Posłowie „zjednoczonej prawicy”, a także organizacje katolickie, które w ubiegłorocznych kampa­niach wyborczych agitowały za Andrzejem Dudą i PiS, domagają się dziś zarówno likwi­dacji wyjątków w ustawie antyaborcyjnej, jak i faktycznej delegalizacji in vitro. Na­wet Wojciech Cejrowski - medialny błazen grający na prawicy rolę nowego Stańczyka - podgrzewał atmosferę przed głosowania­mi w Sejmie, mówiąc w wywiadzie dla tygo­dnika „Do Rzeczy” z nieukrywaną pogardą dla Kaczyńskiego i jego otoczenia: „Chłopcy jeździli do Radia Maryja po głosy. No, ale jeśli się jeździło do Radia Maryja i obiecało zakaz aborcji, to ja teraz nie chcę czekać”.
   Zgłoszony przez Barbarę Nowacką spo­łeczny projekt liberalizacji aborcji jest za­chowaniem czysto obronnym, odpowiedzią słabnącej lewicy na prawicową ofensywę w kościołach i parlamencie. Został przez Sejm odrzucony, bo nie stoi za nim siła, która jest jedynym kryterium uznawanym w tego typu wojnach. I tylko rozmiar protestów na ulicach lub siła ko­biecego strajku przeciwko ustawowemu wymuszaniu rodzenia na zgwałconych, noszących nieodwracalnie uszkodzony płód czy płacących własną śmiercią za donoszenie ciąży mogą zmienić sytuację, w której liczy się wyłącznie głos prawicy i najbardziej konserwatywnej frakcji polskiego Kościoła.

MAKIAWEL Z ŻOLIBORZA
Jarosław Kaczyński od początku swojej działalności politycznej traktował religię instrumentalnie. Ostatnia jego pragmatyczna przewrotka była szczególnie barwna. Gdy w roku 2006 Marek Jurek - który przed 2005 r. zapisał do PiS sporą część fundamentalistycznej prawicy - upomniał się o swoje i zażądał wpisania ochrony życia do konstytucji, co po­zwoliłoby później wymusić zmianę ustawy antyaborcyjnej jako niekonstytucyjnej, został przez Kaczyńskiego „wyprowadzony na kopach” z obozu władzy i pożegnany komplementem „agent albo wariat”.
   Wtedy jednak Kaczyński nie potrzebował do rządzenia radykalizacji kulturowej wojny z użyciem religii. W wywiadzie udzielonym „Dziennikowi” w kwietniu 2007 r., tuż po usunięciu Marka Jur­ka ze stanowiska marszałka Sejmu, Kaczyński stwierdzał bardzo jasno: „Państwo nie jest instrumentem zbawienia”. I dodawał: „Ja w ogóle nie jestem za zaostrzeniem przepisów antyaborcyjnych, jestem za pełnym konstytucyjnym zagwarantowaniem obecne­go stanu prawnego, państwo może i według mnie powinno podać rękę, pomóc, ale nie może zmuszać. Decyzja należy do kobiety”.
   Być może były to jego prawdziwe poglądy, a być może tylko pragmatyczna chęć zapobieżenia konfliktowi destabilizującemu państwo, którego był wówczas premierem. Zmieniło się to, kie­dy po wyborach 2007 roku stracił władzę. Jego priorytetem prze­stało być przejęcie centrum, ważniejsze stało się zabetonowanie twardego elektoratu, w którym większość stanowiła radykalna obyczajowa konserwa. Dlatego Kaczyński napisał wówczas projekt nowej konstytu­cji, w którym całkowicie zmieniały się zapi­sy dotyczące ochrony życia poczętego. Jak zwykle okazał się przy tym pragmatykiem czy wręcz pozbawionym wszelkich zahamo­wań cynikiem. W projekcie gwarancje dla życia od poczęcia były o wiele mocniejsze, a inwokacje do Boga nieporównanie bardziej częste, niż w najbardziej upojnych snach wymarzyłby to sobie Marek Jurek.
   Czy pomiędzy rokiem 2007 a 2010 doszło u Jarosława Kaczyńskiego do spektakular­nego nawrócenia, czy po prostu zmieniła się jego polityczna pozycja?
   Odpowiedź jest oczywista; na pokoju spo­łecznym zależało mu w państwie, którym rządził on sam, a na sprowokowaniu bru­talnej światopoglądowej wojny zależało mu w państwie, którym rządzili jego polityczni konkurenci. W latach 2007-2015 „wojna kulturowa”, którą prowokował, byłaby proble­mem rządzącego Donalda Tuska.
   W tej grze od samego początku obserwowaliśmy dwóch Jaro­sławów. Pierwszy chciał się pokazać liberalno-konserwatywnej inteligencji. Nie udawał żarliwej religijności, prezentował się jako centrysta - nawet z pewnymi skłonnościami do socjalizmu i wolnomyślicielstwa. W „Alfabecie braci Kaczyńskich” z 2006 roku, rozmawiając z Piotrem Zarembą i Michałem Karnowskim, nie ukrywał, że wychowywał się w bardzo świeckiej rodzinie, gdzie ważnym punktem odniesienia byli mason i socjalista Jan Jó­zef Lipski, a nie ojciec Kolbe czy ONR-owcy. Także rozmawiając w swej kwaterze głównej na Nowogrodzkiej przy winie z młody­mi prawicowymi inteligentami, których usiłował intelektualnie oczarować i politycznie uwieść, zawsze powtarzał, że w głębi du­szy pozostał „żoliborskim konserwatystą”, a brutalny prawico­wy populizm, flirt z ojcem Rydzykiem, nadużywanie odniesień do religii - to tylko jego metoda na zdobycie władzy i zrealizowa­nie subtelniejszych projektów. W tych rozmowach przedstawiał się jako wzorowy uczeń Machiavellego. Autor „Księcia” doradzał władcom, by „popierali wszystko, co sprzyja religii, łącznie z rze­czami, które uważają za całkowicie fałszywe”.
   I faktycznie - kiedy Kaczyński nie rozmawiał na Nowogrodz­kiej z Piotrem Zarembą, Robertem Krasowskim czy nawet z niżej podpisanym, ale z prawicowym tłumem na pielgrzymkach Radia Maryja, mówił rzeczy zupełnie inne, drastycznie innym językiem. Oskarżał imigrantów o przynoszenie do Polski terroru i egzotycz­nych chorób zakaźnych, naśladował Gomułkę, mówiąc o łże-elitach czy „mętnej wodzie, w której rozmaici łowią tłuste ryby, ale my tę wodę oczyścimy”. Wreszcie parafrazował niesławne przemó­wienie Cyrankiewicza o odrąbywaniu ręki podniesionej na władzę ludową, zapewniając w kolejną rocznicę powstania Radia Mary­ja, że dla PiS „każda ręka podniesiona na Kościół jest rękę podnie­sioną na Polskę”. Swoją drogą ciekawe, czy większą przyjemność prezes PiS odczuwał wtedy, gdy uwodził zawiłymi wyjaśnieniami prawicowych inteligentów, czy też widząc, jak uwiedziony już tłum zachwyca się odgrywaną przez niego prostotą i brutalnością.

PRZYCIŚNIĘTY DO MURU
Dziś Kaczyński znów rządzi i znów nie zależy mu na radykalizowaniu kulturowej wojny. Jednak swoich prawicowych i kościelnych sojuszników musi czymś spłacić. Pomysł lidera PiS - przyjęty przez pragmatyczną część kościelnej hierarchii, wie­dzącą, że każda przesada doprowadzi kiedyś do ostrego odwróce­nia wahadła - wyglądał tak: nie ruszamy ustawy antyaborcyjnej, która z punktu widzenia Kościoła i tak jest fajna. Za to nasi lu­dzie w Ministerstwie Zdrowia i na kierowniczych stanowiskach w publicznych szpitalach doprowadzą do tego, że żaden z wyjąt­ków w ustawie antyaborcyjnej nie będzie w Polsce wykonywany.
   Z kolei w wypadku in vitro Kaczyński zaproponował Kościoło­wi pozostawienie obowiązującej ustawy, natomiast zaprzestanie finansowania przez państwo tej metody leczenia bezpłodności. Co i tak pozbawiłoby dostępu do in vitro większość Polek, ale na sposób politycznie wygodniejszy dla PiS, niekreujący dodatko­wego konfliktu.
   Jednak fundamentalistom to nie wystarczyło. Zgłosili się po swoje, a Kaczyński nie może im otwarcie odmówić, bo na tym akurat froncie nie kontroluje już swojej partii. Zamiast cichej współpracy z Kościołem w sprawie faktycznego uniemożliwie­nia aborcji i ograniczenia dostępu do in vitro, fanatycy zażąda­li jasnych deklaracji, które pokażą, kto naprawdę rządzi dziś w Polsce. W Sejmie pojawił się zatem społeczny projekt ustawy likwidującej wszystkie wyjątki w obowiązującej ustawie anty­aborcyjnej. Już wcześniej został on poparty przez cały klub PiS, łącznie z Jarosławem Kaczyńskim. Tyle że w innych okolicz­nościach, jeszcze w roku 2015, gdy był w opozycji i chodziło mu wyłącznie o destabilizowanie władzy PO.
   Z kolei politycy Prawicy RP (nurtu Marka Jurka, który z coraz większą zawiścią obserwuje tryumfy Kaczyńskiego ze swego wy­gnania w Brukseli) złożyli w Sejmie projekt ustawy oznaczającej faktyczną delegalizację in vitro. Zawarta w nim zasada „jeden za­rodek -jedna ciąża” oznacza, że uciążliwe dla kobiet kuracje hor­monalne, poprzedzające sztuczne zapłodnienie, trzeba byłoby powtarzać w nieskończoność. W naturze na jeden zagnieżdżo­ny zarodek przypada bowiem kilka do kilkunastu zarodków, któ­re giną. Jednak prawicowi fanatycy i prawicowi cynicy są bardziej moralni od natury (a jeśli przyjąć, że została ona stworzona przez Boga, to są też bez porównania bardziej moralni od Stwórcy).
   Kaczyński przygotowuje oczywiście nowe scenariusze, które będą wygodne dla niego, choć kosztowne dla polskich kobiet.
Umieszczenie projektów niewygodnych ustaw w zamrażarce sejmowych komisji - gdy coraz silniej napierają prawica i fundamentalistyczna część Kościoła - tylko odwleka moment konfrontacji. Przygo­towując się do nieuchronnego starcia, Jarosław Kaczyński mianował Adama Li­pińskiego nowym pełnomocnikiem rządu do spraw równego traktowania. Lipiński nie zna się na prawach kobiet, jest jednak najbardziej zaufanym członkiem zakonu PC, a pragmatyzm Kaczyńskiego zawsze był dla niego wiarą ważniejszą niż fanatyczny katolicyzm Jurka, Cejrowskiego czy Terlikowskiego.
   Kaczyński znów będzie próbował wszystkich ograć, przedsta­wiając się jako strażnik kompromisu, polegającego na przykład na likwidacji jednego z wyjątków w ustawie aborcyjnej, czyli abor­cji z powodu nieodwracalnego uszkodzenia płodu. Przygotowując się na ten scenariusz, prezes PiS już zaczął nazywać ten przypa­dek (w ślad za działaczami pro-life) „aborcją eugeniczną”. Jeśli zakaz zostanie wprowadzony, to Polki będą musiały rodzić mar­twe lub kalekie dzieci, ale za to Jarosław Kaczyński przedstawi się jako polityk umiarkowany.
   Z kolei zaostrzenie ustawy o in vitro (które czyni zapłodnienie pozaustrojowe medycznie niemożliwym) zostanie przez niego przedstawione jako kolejny udany kompromis.

UCZNIOWIE PUTINA
Wątpliwe jest, aby Kaczyńskiemu udało się wyjść z tego kon­fliktu bez szwanku. Jego propozycje kolejnych, przesuniętych jeszcze bardziej na prawo kompromisów i tak zostaną uznane za przejaw niepotrzebnej miękkości.
   Symptomatyczne jest tu zachowanie prawicowych polityków, najbardziej bojących się Kaczyńskiego, bo najwięcej mu zawdzię­czających i całkowicie zależnych od jego woli. Zbigniew Ziobro, Jarosław Gowin, nawet Beata Szydło nie ośmielają się jawnie przeciwstawić Kaczyńskiemu, ale po kryjomu wyciągają karty do głosowania i w archiwach sejmowych figurują jako nieobecni w czasie najbardziej niewygodnych głosowań. Robią tak dlatego, aby fanatycy zmuszania kobiet do rodzenia nie mogli w przyszło­ści napiętnować ich „zdrady”. Nawet oni bardziej boją się Cej­rowskiego, Terlikowskiego i Jurka niż Jarosława Kaczyńskiego. Wiedzą bowiem, że za kilka, góra kilkanaście lat odejdzie z po­lityki, lecz fanatyzm prawicowej wojny kulturowej pozostanie. A wtedy - walcząc o schedę po prezesie - trzeba się będzie na ten fanatyzm orientować, żeby przetrwać na coraz bardziej patolo­gicznej polskiej prawicy.
   Jarosław Kaczyński jest już ideowym emerytem, choć sam o tym jeszcze nie wie, na szczycie swego politycznego powodze­nia. Jego cyniczny pragmatyzm wyda­je się już passe młodym prawicowcom. Doprowadził ich do władzy, do pienię­dzy, do stanowisk w państwie i spółkach, teraz uznali zatem, że można zradykalizować obyczajową kontrrewolucję. Czy staruszek Kaczyński, przy całym swoim powarkiwaniu na Nowogrodz­kiej, w otoczeniu ludzi bez właściwości - Błaszczaka, Suskiego, Kuchcińskiego... - pozwoli im się łatwo złożyć do po­litycznego grobu?
   Zobaczymy. Już dziś można jednak powiedzieć, że Kaczyński otworzył dro­gę do umocnienia się putinowskiego „konserwatyzmu” w Polsce. „Konser­watyzmu” w cudzysłowie, bo prawdzi­wy konserwatyzm służy zachowaniu wartości, podczas gdy jego putinowska wersja żadnych wartości nie chroni. To tylko nihilistyczna pustka, resentyment, kompleks peryferii, żywiące się nienawiścią do liberalnego Zachodu.
   Króluje w nim dziwna hierarchia antywartości, w której libe­ralnym wolnościom jednostki przeciwstawione zostaje zniewo­lenie, a prawom kobiet - wymuszanie. W której spór o embrion i późną aborcję (faktycznie - tragiczny i nieoczywisty) został zradykalizowany do sporu o zarodek i zygotę, bo „tam wszędzie zaczyna się człowiek”; a wobec tego prawa kobiet muszą zostać zdeptane. W której zupełnie podstawowym i oczywistym pra­wom gejów zostaje przeciwstawiona brutalna i wulgarna homofobia wyrażana przez prawicowy internet w języku księdza Oko i Cejrowskiego.
   Władimir Putin ten nihilizm i ten kryzys peryferyjnej Rosji przekuł w nienawiść do liberalnego Zachodu. Jego polscy ucz­niowie i faktyczni sojusznicy idą wytyczoną przez niego drogą. Kaczyński długo wierzył, że przy swoim sprycie użyje ich do skon­solidowania własnej władzy nad Polską. Jednak w rzeczywistości to oni używają Kaczyńskiego, żeby Polskę przejąć.
Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz