niedziela, 23 października 2016

Inwestorzy, pomożecie?



Dojście PiS do władzy przepłoszyło z naszej giełdy inwestorów. A bez reaktywacji rynku kapitałowego plan Morawieckiego pozostanie tylko na slajdach.

Miłosz Węglewski

Najstarsi inwestorzy nie pamiętają, kiedy o war­szawskiej Giełdzie Pa­pierów Wartościowych mówiono z takim entu­zjazmem jak w miniony czwartek w Tea­trze Narodowym. Na wielkiej gali z okazji 25-lecia GPW można było odnieść wra­żenie, że prezydentowi oraz prominen­tnym politykom PiS mało spraw tak leży na sercu jak przyszłość giełdy.
   Pompatyczne deklaracje kontrastu­ją jednak z siermiężnymi realiami na­szej „świątyni kapitalizmu”. Z kwartału na kwartał kurczy się grono inwestorów, a na parkiet wchodzi coraz mniej spółek starających się o ich pieniądze. Topnieją też obroty akcjami, a warszawskie indek­sy dołują, choć na światowych giełdach trwa niezła koniunktura. Trudno się jed­nak dziwić, skoro nowa władza wciąż fun­duje inwestorom niespodzianki.

 

BOLSZEWIK RYNKU
Na giełdowym parkiecie wciąż huczą echa burzy, jaką szef resortu ener­gii Krzysztof Tchórzewski wywołał w wakacje swą zapowiedzią zmian w kapitale nadzorowanych przez siebie koncer­nów energetycznych. Miały one z jednej strony dać budżetowi państwa miliardy złotych dodatkowych dochodów, z dru­giej zaś o jeszcze grubsze miliardy zwięk­szyć wartość rynkową tuzów naszej energetyki. Prawdziwy cud finansowy!
   Laikowi zmniejszenie kapitału zapa­sowego spółki (czyli zysków z poprzed­nich lat) i zaksięgowanie tych pieniędzy w kapitale zakładowym mówi niewiele. To niby zwykła operacja księgowa, ale ozna­cza konieczność zapłacenia fiskusowi 19 proc. podatku od przeksięgowanej kwoty.
   Tchórzewski na początek wziął na cel największy nad Wisłą koncern ener­getyczny, czyli PGE. Chciał zwiększyć jego kapitał zakładowy o 5,6 mld zł, czy­li o prawie jedną trzecią. Fiskus obłowił­by się przy tym na ponad miliard złotych. Dla wydrenowanej na program 500+ kasy państwa byłaby to manna z nieba. Ale z punktu widzenia spółki i jej mniejszoś­ciowych akcjonariuszy (którzy w sumie mają ponad 40 proc. akcji PGE) to swoisty sabotaż. Bo taka operacja żadnych korzy­ści nie przynosi, za to uszczupla zasoby fi­nansowe spółki o daninę dla fiskusa.
   Nic dziwnego, że po samej zapowiedzi spadł kurs akcji PGE, a minister spotkał się z falą krytyki, choćby ze strony Stowa­rzyszenia Inwestorów Indywidualnych. „W ocenie Sil nie ma żadnych racjonal­nych przesłanek do podejmowania pro­ponowanych przez ministerstwo uchwał” uznali dość oględnie inwestorzy. Wie­lu ekspertów nie przebierało w słowach. „Minister Tchórzewski nie wie, co czy­ni i mówi. Opowiadanie, że przesunięcie środków z kapitału zapasowego na zakła­dowy wzbogaci spółkę, jest bzdurą. Nikt tak ostatnio Polsce nie zaszkodził jak ten bolszewik rynku” - napisał na swoim blogu Andrzej S. Nartowski, były prezes Pol­skiego Instytutu Dyrektorów i Honorowy Członek GPW.
   Po Tchórzewskim krytyka spływa jed­nak jak woda po kaczce. Wprawdzie wrześniowe walne zgromadzenie akcjo­nariuszy PGE sprowadziło go trochę na ziemię, bo ostatecznie kapitał zakłado­wy spółki zwiększono nie o ponad 5, lecz o prawie pół miliarda zł (co oznacza „tyl­ko” ok. 100 min zł wpływów dla fiskusa), ale minister twardo obstaje przy swoich wizjach. Niedawno w Sejmie przekony­wał, że zwiększenie kapitału zakładowe­go kontrolowanych przez państwo spółek wzbogaci przychody podatkowe budżetu o nawet 10 mld zł, a jednocześnie zwięk­szy wartość firm o ponad 50 mld zł.
   Na razie kursy akcji PGE oraz Tauronu, Energi czy Enei - gdzie przeforso­wanie przez skarb państwa podobnych zmian w kapitale wydaje się już prze­sądzone - szorują po historycznym dnie. Ich wycena rynkowa stopnia­ła od maja ub.r. o 40-50 proc., czyli ok. 30 mld zł.
   Ale to nie tylko kwestia energetyki. Obsadzanie władz spółek ludźmi bez­względnie lojalnymi wobec PiS, inge­rencje polityków w zarządzanie nimi, a nierzadko wyraźne już pogorszenie wy­ników finansowych - wszystko to widać jak na dłoni w większości notowanych na giełdzie „państwowych” tuzów. Inwe­storzy tracą do nich zaufanie, stąd po­tężna w ciągu roku przecena akcji PZU i KGHM, których zyski topnieją błyska­wicznie, a niewiele mniejsza w wypadku PGNiG czy PKO BP.
   A ponieważ oprócz banków to spółki kontrolowane przez państwo ważą naj­więcej w kluczowych indeksach GPW, giełdowe spadki nabierają tempa. WIG20 tylko we wrześniu stracił ok. 5 proc. i jest na poziomie z 2009 roku, czyli czasów globalnego kryzysu finansowego.
   Nasza giełda jest jedną z najsłabszych na świecie. Szacuje się, że tylko od począt­ku roku inwestorzy z zagranicy wycofali z GPW kilkanaście miliardów złotych. Za­chodnie fundusze wolą inwestować nawet w Budapeszcie, widząc, że rząd Orbana ła­godzi politykę wobec zagranicznego ka­pitału, a tamtejsza gospodarka odzyskuje wigor. U nas przeciwnie - gospodarka do­staje zadyszki, a obawy zagranicy co do poczynań i planów PiS w sferze gospodar­czej i finansowej są coraz większe.
   Ale dotkliwa przecena akcji „państwo­wych” spółek - będąca efektem instru­mentalnego traktowania giełdy przez władze i lekceważenia interesów mniej­szościowych akcjonariuszy - najmocniej bije w krajowy akcjonariat. Zwłaszcza w drobnych indywidualnych inwestorów tych, którzy zawierzyli mocno nagłaś­nianej przez poprzedni rząd idei akcjo­nariatu obywatelskiego. Od końca zeszłej dekady masowo uczestniczyli w pub­licznych ofertach akcji takich spółek, jak Enea, PGE, Tauron, Energa, a zwłaszcza PZU, którego akcje kupiło ponad ćwierć miliona Polaków.
   Jeśli wciąż trzymają ich akcje, to mają tylko powody do irytacji. - Siedem lat temu, zamiast kupić kawalerkę, zainwe­stowałem w akcje PGE, licząc, że zarobię na większe mieszkanie. Mimo otrzymanych w międzyczasie dywidend jestem dziś 40 proc. pod kreską, a większość strat to kwestia ostatniego roku - narzeka Krzysztof Bodak, informatyk z Krakowa. Takich jak on giełda długo nie skusi.
   Nic dziwnego, że udział indywidual­nych inwestorów w obrotach akcjami na głównym parkiecie GPW maleje - z ok. 25 proc. pod koniec zeszłej dekady do 12-13 proc. obecnie. Nowa władza dobija gieł­dę, ale winą za jej społeczną i gospodar­czą marginalizację trudno obarczać tylko rządy PiS. Bo ten proces trwa od lat.
   Jeszcze u progu obecnej dekady było czym się chwalić. Ponad 400 spółek na głównym parkiecie, więcej niż na starszej o dwa stulecia Wiener Borse, w tym kil­kadziesiąt zagranicznych. Liczbą debiu­tujących firm, po kilkadziesiąt rocznie, warszawska giełda mogła konkurować z Frankfurtem i Londynem. Do tego ob­roty akcjami rzędu ćwierć biliona złotych oraz jeden z najprężniejszych w Europie rynek instrumentów pochodnych. Bezdy­skusyjnie nr 1 w regionie.
   Ale na tej efektownej fasadzie już widać było rysy. W tłumie ciągnących na parkiet prywatnych firm było coraz mniej solid­nych, dobrze prosperujących i szanujących inwestorów spółek, a coraz więcej wątpli­wych biznesów. Zwłaszcza stworzony dla młodych, dynamicznych i innowacyjnych firm rynek NewConnect w praktyce stał się przystanią dla biznesowych cwaniaków.
   Kusili oni świetlanymi perspektywami firm i prognozami krociowych zysków, ko­rygowanych zaraz po zainkasowaniu pie­niędzy. Emisje akcji „dla swoich”, z ceną o wiele niższą od rynkowej, wykorzystywa­nie poufnych informacji, manipulowanie kursami - stały się chlebem powszednim tego młodego rynku. - Na giełdzie widać wyraźne obniżenie standardów bizneso­wych. Jakość wchodzących na nią spółek jest coraz niższa – mówił „Newsweekowi” już trzy lata temu Wiesław Rozłucki, pre­zes GPW od jej początku aż do 2006 roku. Inwestorom, zwłaszcza drobnym, giełda zaczęła się kojarzyć z kasynem. Stąd ich stopniowy exodus.
   Destrukcyjny dla GPW okazał się też dokonany przez rząd PO-PSL demon­taż Otwartych Funduszy Emerytalnych. Rozpoczął się w 2011 r. radykalną obniż­ką przekazywanej im składki, a skończył dwa lata później drenażem ponad poło­wy aktywów (ok. 150 mld zł), które trafiły do ZUS. Fundusze emerytalne, które do­tąd inwestowały na giełdzie grube miliar­dy rocznie, z miesiąca na miesiąc stały się stroną podażową, bo zostały zmuszone do wycofywania pieniędzy.
   Przez to sztuczne ochłodzenie ko­niunktury GPW w latach 2013-2015 po­została na uboczu globalnej hossy, mimo dobrej kondycji gospodarki i poprawy wy­ników większości spółek. Bez pieniędzy OFE spadła też skala transakcji akcjami, a więc płynność rynku, co dla zagranicz­nych funduszy było sygnałem do odwrotu.
Postępujący marazm ostudził też zapał do giełdy ze strony rodzimych biznesme­nów. W ostatnich latach niektórzy - np. obecny na GPW od jej początków Michał Sołowow - wycofali część swych firm. A poza wiosennym debiutem X-Trade Brokers Jakuba Zabłockiego na razie nie słychać o planach wprowadzenia na par­kiet jakiegoś dużego, prywatnego biznesu. Zresztą małych też brak: od połowy roku na giełdę nie weszła żadna nowa spółka.

APETYT MORAWIECKIEGO
Niezależnie od szorującej po dnie koniunktury giełda zatraca swą klu­czową funkcję w gospodarce - pasa transmisyjnego między oszczędnościa­mi obywateli a inwestycjami przedsię­biorstw. A na tym liderom PiS, zwłaszcza zaś wicepremierowi Morawieckiemu, po­winno - wydaje się - coraz bardziej zale­żeć. Patrząc jednak, jak instrumentalnie traktują akcjonariuszy kontrolowanych przez państwo spółek, można odnieść wrażenie, że nie bardzo to rozumieją.
   Podczas pierwszej prezentacji planu Morawieckiego giełda i rynek kapitałowy nie pojawiły się na żadnym z 66 slajdów. Eksperci żartowali, że wicepremier - raso­wy bankowiec - z założenia nie przepada za rynkiem akcji, kojarzonym ze spekula­cją. W rozbudowanej do ponad 300 stron „Strategii odpowiedzialnego rozwoju” ten rynek też znalazł się na dalekim planie. Wśród źródeł finansowania programu, li­czonego na ok. 1,5 bin zł, wskazywano na środki publiczne, z kasy państwa i samo­rządów oraz na fundusze unijne.
   Gdy ze środowiska ekonomistów popły­nął jasny przekaz - „bez giełdy plan Morawieckiego nie ma szans” - raptem okazało się, że mobilizowanie oszczędności Pola­ków i reaktywacja rynku kapitałowego są oczkiem w głowie wicepremiera. I że cho­dzi zarówno o nasze już posiadane, jak przyszłe oszczędności, które rząd pomo­że nam zyskownie ulokować.
   Gra warta świeczki. Wartość oszczęd­ności Polaków przekroczyła już bilion złotych, ale prawie dwie trzecie to depo­zyty i gotówka w bankach. W akcjach, na własnych rachunkach i w funduszach in­westycyjnych, mamy niespełna 15 proc. tych zasobów, dwa razy mniej niż przed dekadą. To miara utraty zaufania drob­nych inwestorów do giełdy. Rząd PiS liczy, że zdoła to zmienić, i zapowiada już prefe­rencje podatkowe (podatek Belki, od zy­sków, zmniejszony z 19 do 10 proc.) dla inwestujących w przynajmniej rocznym horyzoncie. Stawką są dziesiątki, a może setki miliardów złotych, które mogłyby zostać zaangażowane w emisje akcji firm realizujących wizje Morawieckiego.
   Ale w metamorfozę gospodarki Morawiecki chciałby też zaangażować nasze oszczędności emerytalne. Po pierwsze, te z OFE. Ich likwidacja jest już przesądzona mają się zmienić w typ owe fundusze in­westycyjne, do których trafi 75 proc. zgro­madzonych tam składek (resztę zabierze państwo). One też miałyby inwestować przez rynek kapitałowy w perspekty­wiczne projekty gospodarcze. Po drugie, Morawiecki mocno promuje program re­aktywacji dobrowolnego filara emery­talnego. Główną rolę mają w nim grać Pracownicze Plany Kapitałowe; składki wpłacaliby do nich pracujący i ich praco­dawcy, troszkę dopłacałoby państwo. To plus zachęty podatkowe - miałoby rady­kalnie zwiększyć słabe dotąd zaintereso­wanie Polaków III filarem.
   Gromadzonymi w ten sposób dziesiąt­kami miliardów zarządzałby najpraw­dopodobniej utworzony wiosną Polski Fundusz Rozwoju, wehikuł inwestycyjny planu Morawieckiego. Z wykorzystaniem rynku kapitałowego rzecz jasna.
   Plany reaktywacji giełdy i pogodzenia z nią rodzimych inwestorów są więc am­bitne. Pytanie, czy realne, skoro obecny rząd dotąd raczej do giełdy zniechęca.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz