piątek, 30 września 2016

Waleczny Bartek,Nowi zesłańcy,Przerośnięci na wylot,10 złotych na wolność i Zamach państwowy



Waleczny Bartek

Jako kinomaniak i patriota nie mogę się do­czekać hollywoodzkiej megaprodukcji, która zrodziła się w głowie prezesa Polski i ma opo­wiedzieć PiS-owską wersję historii naszego kraju. Rąb­ka tajemnicy uchylił za oceanem minister Błaszczak, informując, że na szczycie listy życzeń Łorsoł Pikczers są Tom Cruise i Mel Gibson.
   Uważam, że można by złapać dwie amerykańskie sro­ki za jeden arcypolski ogon i zatrudnić wspomnianych aktorów do ról braci Kaczyńskich. Cruise i Gibson są nienachalnego wzrostu i podobni. Przeciętny widz nie jest szczególarzem, sam byłem świadkiem, jak na wroc­ławskim rynku Borysowi Szycowi rozentuzjazmowane panie gratulowały roli papieża, a Jacka Kuronia chwalo­no za sugestywną grę w „Misiu”.
   Kłopot w tym, że nie są to już aktorzy poruszający młodych, więc obstawiałbym Chrisa Hemswortha. Daje radę jako Thor, więc zasłużył, by zagrać współczesnego, przemawiającego do młodych polskiego bohatera. A któż piękniej symbolizuje patriotyczną sztafetę pokoleń, mo­ralne piękno dobrej zmiany, niż Bartłomiej Misiewicz?
   Chętnie podpowiem kilka pomysłów scenariuszo­wych. Akcja mogłaby się zaczynać na początku lat 90., gdy rodzice małego Bartusia oglądają telewizję, w której pojawia się Antoni Macierewicz, i wtedy ich synek wypo­wiada pierwsze słowa: „Wielka Polska katolicka”. Akurat małego Bartusia może zagrać polskie dziecko, zaoszczę­dzi się na budżecie, ale gdy przeniesiemy akcję do patrio­tycznej apteki w Łomiankach, wtedy żadnych kosztów już nie szkoda i za ladą pojawia się Chris. Cierpi, bo w pobliżu apteki znajduje się biuro poselskie Platformy i ludzie stamtąd często zachodzą do Bartka/Chrisa.
   Jedni na wejściu plują na zawieszony nad drzwia­mi krzyż, a następnie żądają prezerwatyw, pigułek antykoncepcyjnych i „dzień po” oraz środków na prze­czyszczenie, które dosypują do napojów serwowanych w preferowanym przez wyborców PiS pobliskim barze. Druga grupa przychodząca z biura PO to dobrzy Polacy, ale zagubieni, zgłuszeni propagandą polskojęzycznych mediów. I kiedy z ust posłów i działaczy Platformy do­wiadują się, że priorytetem partii jest zniszczenie Polski, rodziny, wyrugowanie chrześcijaństwa i służenie Niem­com, Rosji oraz wiadomemu lobby w USA, coś w nich pęka. Przez głowy przewijają się obrazy przedwojen­nych dworków, w których chowali się ich rodzice i dziad­kowie, gdzie chłop kochał swego pana z daleko posuniętą wzajemnością, a orzeł dostojnie krążył nad folwarkiem.
I nagle pojmują, że nie przystoi im frywolność Mickie­wiczowskiego Gustawa, że epoka reprezentowana przez Chrisa/Bartka żąda od nich obudzenia Konrada. Bowiem gdy oni, by zagłuszyć skowyt sumienia, proszą o środki uspokajające, spozierając jednocześnie tęsknie na witry­nę pobliskiego monopolowego, Chris/Bartek wyciąga do nich patriotyczno-aptekarską dłoń. „Nie otumaniajcie się nervosolem! Nie idźcie w ślady doktora House’a, nie myślcie nawet ovicodinie! Wstańcie i walczcie!”.
   Tu wiele zależy od kunsztu reżysera. Scena zbioro­wej przemiany w aptece i narodzin armii patriotów, któ­ra pod wodzą Chrisa/Bartka przyniesie wreszcie Polsce upragnioną niepodległość, jest kluczowa i musi nieść od­powiednio wyważone proporcje dramatu, patosu, wzru­szeń. Spielberg niezły jest wte klocki, pamiętamy dobrze końcówkę „Szeregowca Ryana”. Jerry Bruckheimer bar­dzo ładnie poprowadził w „Armageddonie” Bruce’a Willisa, gdy ten, stojąc na asteroidzie, którą zaraz wysadzi wraz z samym sobą, by ocalić ludzkość, wzruszająco żeg­na się z córką (Liv Tyler, teraz dojrzalsza, mogłaby za­grać Beatę Szydło) i rzeczoną ludzkością. No Gibson też nie jest od rzeczy. Jakby tak przerobić porywającą mowę Walecznego Serca przed bitwą na przemówienie Chrisa/ Bartka do wahających się platformersów, to mielibyśmy gotową scenę na wiral internetowy.
   Nie znam życia uczuciowego naszego bohatera, za­pewne cały czas wolny zajmuje mu służba ojczyźnie, ale na potrzeby filmu dodałbym postać kobiecą. Pięk­na, ale zaczadzona przemysłem pogardy dziennikarka „Newsweeka” (koniecznie Emily Blunt!), zadaniowana przez Anne Applebaum za pośrednictwem Lisa, ma napi­sać tekst atakujący patriotyczne apteki. Jednak zderzo­na ze zniewalającym czarem i kręgosłupem moralnym Chrisa/Bartka odkrywa w sobie Polskę i miłość.
   W ostatniej scenie, trzymając się za ręce, prowadzą tłum na kordony strzegących kancelarii Tuska zomow­ców o azjatyckich rysach twarzy. Ci jednak, widząc blask bijący od Chrisa i Emily, padają na kolana. THE END.
Marcin Meller

Nowi zesłańcy

Trwa łapanka na profeso­rów, których potem wy­syła się na cztery lata jako ambasadorów. Do Rosji zesłany zostaje kulturo- znawca, do Niemiec - filozof, do Wielkiej Brytanii - poli­tolog, a do USA-literaturoznawca. Podobno branka była konieczna, ponieważ PiS nie dysponuje własną kadrą zawodowych dyplomatów, a starych odwoływać musi, bo prezes naciska „szybciej, szybciej, szybciej!”.
   Profesorowie zesłańcy, chociaż sami się godzą reprezen­tować IV RP zasługują na współczucie. Jeszcze rok-dwa temu bycie polskim ambasadorem było pasmem rozkoszy, psychoterapią na koszt Rzeczpospolitej. Ekscelencje zbie­rały wyrazy uznania pod adresem naszego kraju - „prymus transformacji”, „lider postkomunistycznej Europy” i po­dobne komplementy. Wystarczyły nożyczki, wycinki wkła­dało się kurierom do worka i centrala była zadowolona. Niepotrzebne było samochwalstwo ani filmy z Hollywood. Polski nie trzeba było na każdym kroku stawiać za wzór, ponieważ robili to inni. Jeżeli pojawiło się jakieś oszczer­stwo, w rodzaju „polskich obozów”, to sam prezydent Obama przepraszał na piśmie, a polski ambasador mógł grać w golfa. Nie był potrzebny żaden gigantyczny program obrony dobrego imienia za 100 min (!) złotych rocznie. Pro­gram, dodajmy, z hukiem zapowiedziany jeszcze przez mi­nistra Jackiewicza, który właśnie z hukiem wyleciał.
   Czasy się jednak zmieniły i do niedawna nasi ambasa­dorowie musieli energicznie zaprzeczać kłamstwom roz­powszechnianym przez wrogie nam ośrodki, które siały propagandę, jakoby w Polsce działo się dobrze, a nawet lepiej. Nasza dyplomacja zajęła się więc pokazywaniem Polski od podszewki - że w ruinie, że bezbronna, na ko­lanach, a w ogóle to syfilis i malaria. Ambasady zmieniły się w agencje czarnego PR, w każdym saloniku na stoliku do kawy leżała księga zbiorowa pt. „Polska w ruinie” z arty­kułem prof. Krzysztofa Szczerskiego i innych specjalistów od upadku.
   Minęło kilka miesięcy i oto kolejny cud nad Wisłą - wra­ca nowe: znów polujemy na dobre wiadomości. Perfekcyjnie przeprowadzony szczyt NATO, milionowa pielgrzymka światowej młodzieży, triumfalna podróż prezydenta Dudy do komunistycznych Chin, imponujący pokaz polskich sił zbrojnych podczas defilady w stolicy, motor Wyszehradu, lider Międzymorza itp. Nawet zawodowy, doświadczony, wygimnastykowany dyplomata nie jest w stanie nadążyć za tymi zmianami kursu. Do tego potrzebna jest profe­sorska głowa.
   Ale jak taką głowę znaleźć, skoro profesura nie chce się kompromitować za granicą? Nawet przeciętnie rozgar­nięty profesor nie kwapi się dziś, by zostać ambasadorem, ponieważ zamiast odpytywać studentów, musi sam odpo­wiadać na niestosowne pytania, np. dlaczego katastrofa nie była katastrofą, dlaczego sześć lat po zamachu (?) nie­zbędne są ekshumacje, dlaczego w Sądzie Najwyższym za­siadają „kolesie”, w jaki sposób hodujemy cudowne dzieci w ministerstwach, dlaczego Komisja Wenecka to grono emerytów, których opinie nie mają znaczenia, a rezolucje Parlamentu Europejskiego nie są dla nas wiążące, dlacze­go z pupila Europy staliśmy się ofia­rą, nad którą pastwi się Parlament Europejski, Waszyngton i światowe potęgi na czele z Anne Applebaum?

Od czasu stanu wojennego polscy ambasadorowie nie musieli przełykać tylu gorzkich pigułek co dzisiaj. Nic dziwnego, że nie każdy się kwapi i konieczna jest łapanka, gdyż placówka nieobsadzona, bez ambasadora, odbiera­na jest przez gospodarzy jako afront. Zagrożeni są przede wszystkim profesorowie, co wynika z kompleksu prezesa Kaczyńskiego, że PiS miało zaledwie kilku profesorów, któ­rych można było policzyć na palcach jednej ręki - Glińskiego, Krasnodębskiego, Legutkę, Nowaka, Zybertowicza plus Jadwigę Staniszkis jako dochodzącą. To się jednak zmienia. Im silniejsza jest władza, im bardziej kontroluje awanse, granty i zaszczyty - tym więcej garnie się do niej profesorów. Trwająca obecnie łapanka ma pokazać, że inteligencja stoi murem za władzą. (Używam określeń „profesura” i „inteligencja” wymiennie, choć każdy zna wyjątki). Wystarczyło trochę przymusu bezpośredniego i chętni do ambasad się znaleźli.
   Część profesury, przerażona perspektywą zsyłki na pla­cówkę do Ułan Bator, odsyła dyplomy profesorskie pocztą, inni owijają je w tłuste onuce i zakopują w ziemi, podob­nie jak ich dziadkowie czynili z fuzjami i pistoletami. Woje­wodowie alarmują, że na niektórych terenach, np. na Pod­lasiu i na Podkarpaciu, zdarzają się pożałowania godne przypadki porzucania dyplomów profesorskich, a na­wet ich palenia. „Wolę spalić dyplom, niż wpaść w ręce oprawców z MSZ” - mówi profesor z Ostrołęki. „Stajemy się pustynią akademicką” - alarmuje wojewoda. Uczelnie sygnalizują, że z powodu braku profesorów nie obronią pozycji w szóstej setce światowego rankingu.
   Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło - coraz łatwiej jest o habilitację. Znajomy, który prowa­dzi zajęcia w Akademii Kulinarnej w Ełku, rozważa dok­torat z kuchni polskiej na Kurpiach, a następnie wyjazd na placówkę i habilitację z sushi. Trwa wymiana elit - z Chateaubriand na golonkę. Politolog Marek Migalski, któremu kilka uniwersytetów odmawiało habilitacji, dziś ma do wyboru najlepsze uczelnie w kraju. W grę wchodzi nowo utworzona Akademia Sztuki Wojennej, której sze­fem - jak informuje Janusz Zemke w „Przeglądzie” - zo­stał autor pracy doktorskiej o żołnierzach wyklętych. Z jej poprzedniczki, Akademii Obrony Narodowej, zwolniono ponad sto osób, więc autostrada do profesury i do amba­sady jest otwarta.

Od pewnego czasu prawica przestała drwić z „profe­sorków”. Ileż wydali z siebie złośliwości pod adresem Władysława Bartoszewskiego, któremu wytykali, jakoby nie był profesorem. Niedawno Joachim Brudziński (ten od komunistów i złodziei), wicemarszałek Sejmu i człowiek nr2wPiS,a więc jedna z ważniej szych postaci w państwie, drwił w telewizji z byłego prezesa Trybunału Konstytucyjnego, „MAGISTRA Jerzego Stępnia” (podkreślenie J.B.). Elegancja godna dyplomaty.
Daniel Passent

Przerośnięci na wylot

Kiedy Sejm zdecydował o roz­poczęciu prac nad całkowi­tym zakazem aborcji i likwi­dacją in vitro, wiceminister zdrowia Jarosław Pinkas wy­stąpił w radiu. Światopogląd jest tak samo ważny jak zdrowie - rąbnął. Na sformułowanie tej abderyckiej maksymy poświęcił prawdopodobnie swoją ostatnią szarą komór­kę. Pan doktor nie wie chyba, że brak światopoglądu nie przeszkadza nikomu dożyć stu lat, ale gdy brak zdrowia, można nie dociągnąć nawet do trzech dych. Guzik mnie obchodzi - że użyję eufemizmu - katolicka orientacja wiceministra Pinkasa. Nie za to mu płacimy z naszych podatków, by gadał brednie, a potem uchwalał je jako obowiązujące pra­wo. I to w XXI wieku! W dodatku nega­tywne konsekwencje ustawy o zakazie aborcji, o których tyle mówią i piszą fa­chowcy, dotkną wszystkie kobiety, bez względu na ich światopogląd.
   I jeszcze słówko o kręgosłupie lu­minarzy władzy wykonawczej. Tych, którzy przy każdej okazji podkreślają swoją uczciwość, odpowiedzialność i empatię; którzy już nie tlenem, lecz zasadami moralnymi oddychają. Beata Szydło, Zbigniew Ziobro i Jarosław Gowin - bo o nich piszę - dali przepięk­ny pokaz tchórzostwa i obłudy. Przed podjęciem uchwa­ły sejmowej, czy skierować liberalny obywatelski projekt do dalszych prac w komisji, trójka naszych katonów wy­jęła z maszynek karty do głosowania. Są czyści.
   Idźmy jednak dalej. Dziecko rodzi się zdrowe, rodzice są szczęśliwi. Do czasu, bo przecież czyha na nie minister Zalewska. Oto szkolna gazetka w gimnazjum im. Stani­sława Staszica w Szamotułach przedstawia swoje typy „twórców Polski porozbiorowej”. Na zdjęciach kolejno: Józef Piłsudski, Jan Paweł II i Lech Kaczyński. Skutki tego nieprzemyślanego ograniczenia się dyrekcji do trzech osób mogą być dla szkoły fatalne. Żyje przecież wśród nas człowiek, którego zasługi dla Polski porozbiorowej są nie do wymienienia w jednym małym felietoniku. Za rok, dwa upomni się o swe dobre imię generał broni Bartłomiej
Misiewicz. Autorką tej gazetki - po­daję za portalem natemat.pl - jest gimnazjalna polonistka na wylot przerośnięta PiS. Liczy, i pewnie się nie przeliczy, że tzw. reforma edukacji stanie się ciałem. Stanisław Staszic, oświe­ceniowy reformator i przyrodnik z licznymi talentami (z jego inicjatywy powstały choćby pierwsze huty cynku w Polsce), w dodatku ksiądz, jako patron szkoły długo się chyba nie utrzyma, gdy z programu niemalże znikną chemia, geografia, fizyka i biologia, a zostanie przyspo­sobienie terytorialne.

W nieoficjalnym turnieju członków elitarnego klubu PiS na najwięk­szy wypowiedziany publicznie idio­tyzm od 7 miesięcy prowadzi minister Błaszczak. Ostatnio nawet umocnił się na swojej pozycji. Oto jego słowa z „Naszego Dziennika”: „Brytyjczy­cy atakują Polaków, gdyż ze względu na poprawność polityczną nie mogą wyładować frustracji na muzułmanach”. Anglicy powin­ni sobie wziąć do serca tę życzliwą diagnozę i odważnie zaatakować innowierców. A swoją drogą, jeśli rząd będzie tak dalej rządził, jak rządzi, to za rok Wyspiarzom przybę­dzie 5 tys. polskich lekarzy i 15 tys. pielęgniarek.
   Europejski demokrata Jacek Protasiewicz przeczytał wywiad ze „Smogorzewskim” i to go zachęciło, by wybrać się na „Wołyń”. Dobrze, że nie na „Wołomin”. A propos: tuż po zakończeniu festiwalu filmowego w Gdyni szczyt bezwstydu zdobył Jacek Kurski. Gdy zgasły reflektory, po ciemku wyjął portfel i poinformował Wojciecha Smarzowskiego, że zdobył nagrodę specjalną. Potem zasłonił twarz kotarą i wyszeptał: - Film ociera się o geniusz. Reży­ser ma klasę, która nie pozwoliła mu powiedzieć, o co się otarł Kurski.
   40 lat temu powstał Komitet Obrony Robotników. Dziś powinien powstać komitet obrony przed rządem i jego przyjaciółmi.
Stanisław Tym

10 złotych na wolność

KOD wrócił. I to w niezłej formie. Obóz władzy zdążył już wielokrotnie ogłosić śmierć albo przynajmniej agonię Komitetu Obrony Demokracji, a okazało się, że w warszawskiej manifestacji wzięły udział tłumy, choć tradycyjnie nie wiadomo, jak liczne: coś między 12 tys. (jak podał starszy aspirant) a 35 tys. osób (według Ratusza). Dużo; zwłaszcza wobec niezbyt porywającego hasła„przeciw podzia­łom". Polacy niepisowi mają poczucie, że są obrażani, atakowani, lekceważeni, że władza traktuje państwo jak łup wojenny, więc ogólne wezwanie, żeby łączyć, a nie dzielić, brzmi tyleż szlachetnie, co beznadziejnie. Ale tak jak sam Komitet przybiera pomału formy organizacyjne, tak też i demonstracje nabierają organizacyjnej i emocjonalnej dojrzałości. Okres spontanicznego, wręcz radosne­go, protestu chyba minął; jest poczucie, że trzeba się przygotować na naprawdę długi marsz. Manifestanci, jak w starym dowcipie z czasów komuny, mogliby się już obejść bez jakichkolwiek haseł i rozrzucać puste ulotki, bo„przecież i tak wszystko wiadomo". Mimo pogodnej, powakacyjnej atmosfery pochodu, w nastrojach -jeśli dobrze odczytuję - dominuje dziś jakaś mieszanka smutnej determinacji i rezygnacji, że trzeba „coś robić", nawet jeśli to nie ma żadnego znaczenia dla władzy. Bo ma znaczenie dla nas.

Marsze KOD to wyjątkowe laboratorium polityczne: przez trzy godziny tysiące ludzi drepcze pod swoimi flagami i trans­parentami i gada, gada o polityce, o swoich firmach, o kraju, o dzieciach i rzecz jasna o PiS. Można się nasłuchać. Oczywiście plakaty antypisowskie bywają złośliwe i na ogół śmieszne, ale stosunek do rządzącego ugrupowania wciąż jest bliższy zdziwie­niu niż agresji. Po co tak na łapu-capu chcą likwidować gimnazja; tu trzeba pięć razy się zastanowić, bo przecież dzieci nie są z PiS ani z PO? Co będzie, jak rozwiążą Trybunał Konstytucyjny - aresz­tują Rzeplińskiego? Powołają Kaczyńskiego na króla? Kto zabroni uchwalić ustawę 1000 plus dla każdego członka PiS? Narobią długów, które będą spłacać nasze wnuki. Uchwalą, żeby zgwał­cone kobiety wsadzać do więzień? A Macierewicz co? - wplącze nas w jakąś wojnę z Rosją, każe żołnierzom przysięgać na zamach smoleński? Gdyby transparenty oddawały sens pochodu, powin­ny być dwa: Co Oni robią!? Jak długo to potrwa?

W sprawie „jak długo to potrwa" są wśród aktywu niepisowego dwie wyraźne opcje. W ostatnich dniach zyskała na sile, wzmocniona przez samego prezesa, opcja„wywrócą się na wła­snych sznurowadłach". Już widać, że tradycyjnie, jak przed 10 laty, znajdują wrogie układy głównie we własnych szeregach, że sami żrą się o posady, pieniądze, dostęp do prezesa. Ta armia zmienia się w hałastrę. Żadnej rewolucji ustrojowej nie przeprowadzą, narobią tylko bajzlu. Podobne myśli pojawiają się coraz częściej w poważnej publicystyce. Nasz sporadyczny autor Robert Kra­sowski w tym numerze POLITYKI  stawia wręcz tezę, że ten cały PiS to kot udający tygrysa.
   Inni obserwatorzy są skłonni skupiać się na gospodarce: to stąd ma przyjść otrzeźwienie. Widać, że plan Morawieckiego, nawet jeśli jest tam wiele dobrych chęci, to tylko kolejne dzieło polskiej literatury romantycznej. PiS destabilizuje właściwie wszystkie systemy państwa, wprowadza chaos, niepewność, których gospodarka nie cierpi. Opowieści Morawieckiego tego nie odwrócą. Wyrzucenie ministra finansów byłoby jedynie potwierdzeniem, że nie da się odpowiedzialnie sfinansować wyborczych prezentów partii.

Druga opcja z tych samych przesłanek wyciąga odmienne wnioski. PiS będzie rządził przez lata. Zagarną na „rympał" wszystkie możliwe stanowiska i wprowadzą system nomen-klaturowo-oligarchiczny jak na Węgrzech. Nie zrobisz w kraju żadnego interesu ani kariery, jeśli nie dogadasz się z partią. Będą mieli, już mają, wszelkie instrumenty nacisku, szantażu, korum­powania, wymuszania konformizmu jak za PRL. System szkolny, nachalna propaganda państwowo-medialna - będą kształtowa­ły młode pokolenia w duchu pisowsko-kukizowskim. Faktyczne zerwanie relacji z Unią pozwoli na rozprawienie się z opozycją, sądami, niezależnymi mediami, co prezes właśnie zapowiedział w Jachrance. Gospodarka będzie trzeszczeć, ale ludzie długo tego nie zauważą, uśpieni rozrzucaniem pieniędzy na koszt przyszłych pokoleń. A jeśli będą narzekać, najpierw urządzi się dla nich igrzyska polityczne w szukaniu zdrajców i sabotażystów, a potem jak ktoś podniesie głowę, to w nią dostanie; być może rękami narodowców.

Między tymi dwiema opcjami krążą dziś kodowe emocje. Nikt, pewnie nawet sam prezes, nie wie, w jaką stronę to pój­dzie. I też nie wiadomo, co zrobi gorszy sort? Będzie stawiał opór? Odpuści? Na razie na dwoje babka wróżyła. KOD maszeruje, ludzie gadają na PiS, buntują się lekarze, nauczyciele, twórcy kul­tury. Ale do KOD zapisało się jak dotąd ledwie parę tysięcy osób, a składki i zbiórki pieniężne przynoszą skromny urobek. Miliony ludzi głosowały przeciw PiS, gdyby nawet co dziesiąty wpłacił chociaż 10 zł miesięcznie„na wolność", byłoby z czego finanso­wać niezależne organizacje i także pomagać ludziom pokrzyw­dzonym przez partyjny najazd na państwo. Jedno wiadomo: PiS robi nam test.
Jerzy Baczyński

Zamach państwowy

Miniony tydzień nasilił działania obozu rządzącego, zmierzające do narzucenia własnej wersji tragedii smoleńskiej.

Dowiedzieliśmy się m.in., że Prokuratura Krajowa prowadzi cztery dochodzenia „związane z wątkiem głównego śledztwa smoleńskiego". Jest wśród nich śledztwo dotyczące zdrady dyplomatycznej, czyli działania na szkodę Polski w stosunkach z rządem obcego państwa. Prokuratura nie wskazuje osób, które podejrzewa o to ciężkie przestępstwo, ale prominentni politycy PiS mówią wprost, że chodzi o Donalda Tuska. Tylko ktoś bardzo naiwny może uważać, że wypowiedzi polityków partii rządzącej są ich prywatnymi opiniami i nie będą miały wpływu na pracę prokuratury. Tak mogłoby być, gdyby ta była niezależna od władzy politycznej, ale przecież jest zupełnie inaczej. Prokurator generalny ma nad prokuratorami władzę absolutną; jest ambitnym i ważnym politykiem obozu rządzącego, ale obecnie całkowicie zależnym od Jarosława Kaczyńskiego, którego poglądy na temat przyczyn katastrofy smoleńskiej i odpowiedzialnych za nią są doskonale znane.
   W zeszłym tygodniu odwołano też ze stanowiska Macieja Laska, przewodniczącego Państwowej Komisji Badania Wypadków Lotniczych, który kompetentnie, stanowczo i nie dając wyprowadzić się z równowagi, bronił ustaleń komisji Millera.

To prawda, że Polacy są podzieleni w ocenie przyczyn katastrofy smoleńskiej. Przyjmujący wersję o zamachu są wprawdzie w mniejszości, ale jest to mniejszość znacząca. Nie oznacza to jednak, że mity przez nich wyznawane można traktować jako koncepcje równoprawne z rezultatem prac rządowej komisji pod przewodnictwem Jerzego Millera i prokuratury (wcześniej - niezależnej od władzy politycznej). Z jednej strony bowiem mieliśmy - i mamy - do czynienia ze zmieniającymi się, kuriozalnymi teoriami, niepopartymi żadnymi badaniami czy dowodami, wygłaszanymi przez amatorów niemających doświadczenia w badaniu katastrof lotniczych (swoją drogą, niektórzy z nich sprawiają wrażenie, oględnie rzecz ujmując, postaci dziwacznych). A z drugiej - z rezultatami żmudnej pracy specjalistów od wypadków lotniczych, wysokiej klasy ekspertów i prokuratorów.
   Przez 10 miesięcy podkomisja powołana przez ministra Macierewicza poszukiwała dowodów na zamach i błędy popełnione przez komisję Millera. Dla uważnych obserwatorów konferencji prasowej podkomisji smoleńskiej, która odbyła się w połowie września, jest oczywiste, że nie znalazła ona ani jednego, ani drugiego. W tej sytuacji decyzja prokuratury o ekshumowaniu szczątków niemal wszystkich ofiar katastrofy jest aktem bezsensownym i okrutnym w stosunku do tych rodzin, które wyraźnie tego sobie nie życzą, gdyż wiedzą, jak zginęli ich bliscy.

Przeżywałem katastrofę smoleńską nie tylko jako narodową tragedię, ale także jako tragedię osobistą. W tej katastrofie zginęło kilku moich bliskich kolegów. Zginął także Aram Rybicki, jeden z najbliższych mi ludzi, z którym przyjaźń zawarłem w szkolnej klasie i przez ponad 40 lat ją kultywowałem. Szliśmy przez życie razem. W pełni solidaryzuję się z jego żoną Małgosią, z ich córką Magdą, z siostrami i braćmi, którzy kategorycznie przeciwstawiają się ekshumacji jego szczątków. I pytam: czy w imię absurdalnych teorii lub podtrzymywania złych emocji w społeczeństwie i mobilizowania „twardego jądra" zwolenników PiS można zakłócać spokój zmarłych i emocjonalnie torturować ich bliskich?

Niejednokrotnie pisałem, że głębokie i trwałe rozdarcie naszej wspólnoty narodowej uważam za najbardziej bolesną konse­kwencję rozpoczętego w 2005 r. konfliktu pomiędzy „Polską pisowską" i „antypisowską" .Teza o zamachu smoleńskim odgrywa chyba największą rolę w jego eskalowaniu i może doprowadzić do tra­gedii. Próbuję się wczuć w emocje ludzi, którzy wierzą w zamach. Wiem, że gdybym znalazł się w tej grupie, to - pomimo że jestem człowiekiem raczej nieskłonnym do ulegania silnym, negatywnym emocjom - pragnąłbym przede wszystkim odwetu i kary.
   Anne Applebaum ma całkowitą rację, twierdząc, że teoria spiskowa stała się polską ideologią państwową, która prowadzi do dezawuowania pracy wykonanej przez nasze państwo dla wyjaśnienia przyczyn katastrofy smoleńskiej.

Wydaje się, że „granie" katastrofą przez obóz rządzący może prowadzić do realizacji jednego z dwóch scenariuszy. Pierwszy to ogłoszenie w imieniu państwa polskiego, że 10 kwietnia 2010 r. doszło do zamachu na polską delegację z prezydentem Lechem Kaczyńskim na czele. Powinno mu towarzyszyć wskazanie osób odpowiedzialnych za tę „zbrodnię". Ten scenariusz jest możliwy, ale bardzo ryzykowny. Zmobilizowałby opozycję i wielu ludzi oburzonych ze względu na obrażanie ich inteligencji i zdrowego rozsądku. Spowodowałby dalsze - tym razem drama­tyczne - pogorszenie wiarygodności Polski wśród jej sojuszników i partnerów. Doprowadziłby też na skraj przepaści stosunki z Rosją. Trudno przecież sobie wyobrazić, że po ogłoszeniu rosyjskiej odpo­wiedzialności, czy współodpowiedzialności, za zamach będziemy utrzymywać stosunki dyplomatyczne i handlowe z tym państwem.
   Bardziej prawdopodobny jest więc scenariusz przewlekania śledztw smoleńskich (temu mogą służyć ekshumacje ofiar) i prac podkomisji powołanej przez Antoniego Macierewicza. Smoleńska rana będzie dalej jątrzyć. Oba scenariusze są bardzo złe dla Polski, gdyż utrwalają pęknięcie naszej wspólnoty narodowej.

Obrońcy „dobrej zmiany" mówią: demokracja w Polsce nie jest zagrożona, gdyż opozycja występuje w parlamencie i demonstruje - bez przeszkód - na ulicach. I dalej: działają także opozycyjne media i niektóre z nich cieszą się dużą popularnością. Przyznaję, to na razie prawda. Czyż jednak nie należy bić na alarm w obronie demokracji w naszym kraju, gdy władza polityczna łamie konstytucję, prokuratura została sprowadzona do roli posłusznego narzędzia w rękach rządzącej partii, „media narodowe" stały się tubą propagandową władzy, a oficjalną ideologią państwową staje się teoria o zbrodniczym spisku Putina i Tuska, który spowodował śmierć prezydenta i elity naszego kraju?

Dr hab. Aleksander Hall - historyk, polityk, profesor w WSIiZ w Rzeszowie. W PRL jeden z liderów opozycyjnego Ruchu Młodej Polski. Minister ds. współpracy z organizacjami politycznymi i stowarzyszeniami w rządzie Tadeusza Mazowieckiego. Zasiadał w Sejmie I i III kadencji. Był przewodniczącym Forum Prawicy Demokratycznej, następnie wiceprzewodniczącym Unii Demokratycznej, przewodniczącym Partii Konserwatywnej współtwórcą Stronnictwa Konserwatywno-Ludowego. Autor licznych publikacji o tematyce politycznej i historycznej. Kawaler Orderu Orła Białego. W listopadzie 2015 r. w proteście przeciwko ułaskawieniu przez prezydenta Dudę Mariusza Kamińskiego zrezygnował z członkostwa w kapitule Orderu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz