wtorek, 13 września 2016

Obywatele dla PiS i Zabrać waszym dać naszym



Obywatele dla PiS

Władza zadba o społeczeństwo obywatelskie jak o własne dziecko. Otoczy czułą opieką państwa, wychowa w słusznym duchu, uchroni przed obcym wpływem. Trudno o lepszą polityczną inwestycję

Rafał Kalukin

Soros... I nic więcej już nie trze­ba dodawać. Prawicowa głowa wytrenowana w teoriach spi­skowych wie swoje. „Żydowski bankier” - jak to zgrabnie ujął kilka miesięcy temu Paweł Kukiz, powta­rzając wyssane z palca plotki o 150 min zł przekazanych rzekomo na KOD.      Skąd się wzięła ta liczba? O tym za chwilę.
   Jeśli istnieje coś takiego jak między­narodówka populistyczna, to w roli wro­ga najlepiej cementuje ją właśnie George Soros - uratowany z Holokaustu wę­gierski Żyd, który sporą część miliardów dolarów zarobionych na spekulacjach giełdowych przeznaczył na propagowa­nie idei „społeczeństwa otwartego”. Ot­wartego, czyli wolnego od nacjonalizmu, ksenofobii, uprzedzeń rasowych - tego wszystkiego, czym populiści mobilizują wyborców.
   Nic więc dziwnego, że od lat wykorzy­stują Sorosa w swych propagandowych krucjatach. Nie tak dawno Putin oskar­żał go o finansowanie Majdanu. Orban od roku - o sprowadzanie uchodźców do Europy. Całkiem niedawno Trump o wspieranie Hillary Clinton. A dopiero co polska prawica - o związki z prezesem Trybunału Konstytucyjnego.
   Do tej pory Sorosem wymachiwały u nas raczej niszowe środowiska - trwale skażone paranoją bądź antysemityzmem. Jarosław Kaczyński nie sięgał po takie skojarzenia. Aż do 4 czerwca, gdy na zjeździe warszawskiego PiS wytoczył wojnę „koncepcjom pana Sorosa”. Rzecz jasna w imię „suwerenności” i „godności na­rodu”. I nikt do końca nie wie, czy to tyl­ko przypadek, że akurat dzień wcześniej w węgierskim parlamencie mniej więcej to samo deklarował Viktor Orban.

SOROS PO NORWESKU
Ten i ów w sektorze pozarządowym w Polsce już wtedy zwrócił uwagę na tę zbieżność. Jak głęboka może być węgierska inspiracja? Pytania powróciły dwa tygodnie temu, gdy „Gazeta Polska” i „Wiadomości” TVP zaatakowały Różę Rzeplińską ze Stowarzyszenia 61, zaj­mującego się gromadzeniem informacji o osobach pełniących funkcje publiczne. Zarzut: bierze kasę od Sorosa.
   Być może atak na córkę prezesa Trybu­nału Konstytucyjnego był tylko elemen­tem wojny z TK. Ale w artykule „Gazety Polskiej” pojawiły się wątki pozwalające podejrzewać, że może chodzić o coś wię­cej. W typowej dla tego pisma poetyce czyli insynuacyjnie i bez związku z fak­tami - powiązano bowiem Sorosa z pro­gramem „Obywatele dla demokracji”. A to już poważna sprawa, bo mowa o wiel­kim przedsięwzięciu, bez którego trudno sobie wyobrażać efektywną działalność organizacji non profit na polu demo­kracji, praw człowieka, kontroli władzy i wielu innych spraw, które w języku PiS podpadają pod kategorię „lewactwa”.
   Tyle że „Obywatele dla demokra­cji” z Sorosem nie mają nic wspól­nego. Pieniądze pochodzą z tzw. Europejskiego Obszaru Gospodarczego, czyli od rządów Norwegii (to najważniej­szy płatnik), Islandii i Liechtensteinu. To kraje nienależące do UE, lecz korzy­stające z dobrodziejstw unijnego rynku. W zamian zobowiązane są do prowadze­nia własnych, niezależnych od Komisji Europejskiej, funduszy pomocowych.           
   Skąd Soros na norweskim fiordzie? Ano stąd, że operatorem programu (który we­dle ustalonych kryteriów rozdziela pie­niądze na konkretne przedsięwzięcia) była do niedawna Fundacja Batorego. Blisko 30 lat temu ufundował ją właś­nie słynny multimiliarder. Finansował ją do początków nowego stulecia, kiedy to uznał, że polska demokracja ma się już dobrze i czas przenieść wsparcie do in­nych krajów. Być może postępy „dobrej zmiany” sprawią, że pieniądze Sorosa po­wrócą, lecz na razie to tylko spekulacje.
   Insynuacyjne powiązanie miliardera z „Obywatelami dla demokracji” miało tę dobrą stronę, że można było dociec źródeł powtarzanej plotki o „żydowskich” 150 min zł na Komitet Obrony Demokracji. Najwyraźniej ktoś przeliczył 37 min euro, które w ostatnich trzech latach wydano w ramach norweskiego programu. A to, że nawet złotówka nie pochodziła od So­rosa ani też nie zasiliła KOD, to już detal.

STARSZY BRATANEK PRZETARŁ SZLAK
Gdy w latach 80. młody Viktor Orban organizował opozycyjny ruch węgierskich liberałów, też ko­rzystał z pieniędzy Sorosa. Był nawet czas, gdy stanowiły jego jedyne źród­ło utrzymania, a potem jeszcze opłaciły stypendium w Oksfordzie. Orban wcale się tego nie wypiera. Po prostu tłumaczy, że za komuny „społeczeństwo otwarte” było ideą słuszną, a dziś stoi na drodze do przebudzenia narodowego.
   Pod takim hasłem w 2014 roku węgier­ski rząd brutalnie zaatakował organiza­cje społeczeństwa obywatelskiego, które krytykowały go za ograniczanie swobód obywatelskich. Zaczęło się właśnie od kampanii oszczerstw z Sorosem w roli głównej - amerykański miliarder miał dążyć do obalenia rządu Fideszu. Następ­nie wskazano i napiętnowano lokalnych pachołków finansisty. Podobieństwa do przećwiczonej wcześniej w putinowskiej Rosji kampanii przeciwko „agentom za­granicy” same się narzucały.
   Solą w oku Orbana stał się węgierski odpowiednik „Obywateli dla demokra­cji”. Rząd próbował ingerować w zasady trwającego już programu, na co Norwego­wie odpowiedzieli zawieszeniem finanso­wania. Wybuchła wojna dyplomatyczna, w której szef gabinetu Orbana oskarżył norweski rząd o finansowanie opozycji. Węgierska izba kontroli przystąpiła do sprawdzania programu. I tak powsta­ła ogłoszona przez rząd lista 13 organi­zacji, które uznano za „wrogie”. Inaczej mówiąc: sterowane przez liberalną lewi­cę bądź lobby homoseksualne. Kolejnym krokiem były policyjne najścia, przejmo­wanie dokumentowi komputerów.
   Spór trwał półtora roku i zakończył się w grudniu 2015 roku nową umową węgiersko-norweską. Budapeszt od­puścił i umorzył śledztwa wymierzone w trzeci sektor. Czy oznacza to, że poraż­ka „starszego bratanka” może być teraz przestrogą dla PiS? Niekoniecznie. Do­tychczasowa edycja „Obywateli dla de­mokracji” już się zakończyła, więc nie ma potrzeby w cokolwiek ingerować. W przyszłym roku rząd ogłosi konkurs na nowego operatora. Fundacja Batorego raczej nie ma czego szukać. Wszyscy za­chodzą w głowę, którą to „niezależną” or­ganizację wskaże Ministerstwo Rozwoju na nowego operatora i czy Norwegowie zaakceptują jej niezależność. Różnice mogą zresztą wystąpić nawet na pozio­mie definicji celów programu, bo takie pojęcia jak: kontrola obywatelska, zwal­czanie mowy nienawiści bądź ochro­na mniejszości, choć ze skandynawskiej perspektywy wciąż wydają się jedno­znaczne, w narzeczu środkowoeuropej­skim znaczą coś innego.
   Przez ostatnią dekadę stosunek PiS do społeczeństwa obywatelskiego się zmieniał. W 2006 r. Jarosław Kaczyński twierdził, że to tylko ideologiczna kon­strukcja służąca elitom III RP do bloko­wania budowy „silnego państwa”. Ale po utracie władzy zmienił zdanie. Tym bar­dziej że efektem smoleńskiego wstrząsu był na prawicy wysyp oddolnych inicja­tyw. Kluby „Gazety Polskiej”, Solidarni 2010, lokalne stowarzyszenia upamięt­niające ofiary, „reduty dobrego imie­nia”, rekonstruktorzy, tropiciele spisków i fałszerstw, czciciele wyklętych. Cały ten spontaniczny ruch zapewnił PiS grubą, społeczną otulinę. Kaczyńskiego nieco to uwierało - bo jak tu wszystkim sterować? Niepotrzebnie, bo okazało się, że pospoli­te ruszenie nie ma problemu z dyscypliną.
   Być może swoje trzy grosze dodał prof. Piotr Gliński - niegdyś czoło­wy badacz trzeciego sektora, dziś wi­cepremier w rządzie PiS. W programie wyborczym PiS czuć było jego rękę w roz­dziale poświęconym społeczeństwu oby­watelskiemu: całkiem rzetelna diagnoza wiele sensownych propozycji. Ideolo­giczne ozdobniki o „narodzie” i „patrioty­zmie” nawet nie kłuły w oczy.
   O pozytywnym stosunku nowej wła­dzy do trzeciego sektora miało świad­czyć marcowe spotkanie pełnomocnika ds. społeczeństwa obywatelskiego Woj­ciecha Kaczmarczyka z pozarządowcami. Z pompą, czyli kurtuazyjnym wystąpie­niem pani premier i listem od prezydenta.
   Pojawiły się jednak nowe akcenty. Bo jak rozumieć słowa z listu wicepremie­ra Gowina, że dopiero teraz zaczyna się czas budowania społeczeństwa obywatel­skiego? Albo uwagę prezydenta, że pewna część tegoż społeczeństwa nie była dotąd należycie reprezentowana? Prezyden­cki minister Wojciech Kolarski całkiem jasno ją określił, wskazując Ruch Kon­troli Wyborów, Solidarnych 2010, Klu­by „Gazety Polskiej” oraz Rodzinę Radia Maryja. Owszem, to też społeczeństwo obywatelskie. Choć poruszające się dotąd po zupełnie innych trajektoriach, mające zupełnie inne zmartwienia.
   A potem odbyła się prezentacja pełno­mocnika Kaczmarczyka. Slajdy migały szybko, co nie pomagało w zebraniu my­śli. Na koniec pojawiła się plansza z zapo­wiedzią powołania Narodowego Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskie­go. Społeczne niechętnie spotyka się z narodowym, więc część uczestników spotkania zaniepokoiła owa hybryda. Pełnomocnik wyjaśnił, że chodzi o cia­ło, które przejmie rozdzielanie grantów, skontroluje wydawanie pieniędzy i skon­sultuje ogólne ramy współpracy z trzecim sektorem. Słowem, skończy się bałagan obstrukcja rozproszonych ogniw pań­stwa w sprawach obywatelskich.
   Pełnomocnik zapowiedział, że rządo­wy Fundusz Inicjatyw Społecznych (FIO) postawi teraz na organizacje strażniczne (tzw. watchdogi), specjalizujące się w kon­trolowaniu decyzji zapadających na róż­nych szczeblach władzy. Jako pozytywny przykład watchdoga wskazany został Ruch Kontroli Wyborów. Czyli inicjatywa Jerzego Targalskiego (m.in. współauto­ra „Resortowych dzieci”) oraz Ewy Stan­kiewicz, powołana celem udowodnienia pisowskiej tezy, że jesienią2014 roku Plat­forma sfałszowała wybory samorządowe.
   Pełnomocnik zauważył też, że w trze­cim sektorze zbyt wiele jest gender i nale­ży przywrócić równowagę. Padły kolejne pozytywne przykłady: katolicki Ordo Iuris, ruchy pro-life, Stowarzyszenie Odra-Niemen (m.in. tradycja kresowa i żoł­nierze wyklęci), radykalnie konserwatyw­ny Koliber.

WYKUWA SIĘ NOWY SEKTOR
Z kolejnych okruchów stopniowo wyłania się obraz prawdziwych inten­cji rządzących. Nie zawsze wyraźny. Bo jak interpretować zmianę w regulami­nie FIO (aż 60 min zł z budżetu na roczne wsparcie sektora obywatelskiego), prze­widującą konkursowe preferencje dla organizacji, które w ostatnich latach nie dostały żadnej dotacji? Niby ma to sens, bo każdą inicjatywę zawsze warto prze­wietrzyć. Tyle że ta rotacja może przecież odbywać się w logice politycznej.
   Co zresztą widać po decyzjach MEN, które unieważniło zakończony już kon­kurs na przeprowadzenie konsultacji ogłoszonej reformy oświaty. Po to, aby dać wygrać fundacji Elbanowskich. Ojej możliwościach organizacyjnych wiado­mo niewiele, ale zliberalizowane kryteria pozwoliły ominąć tę przeszkodę. Do wy­dania jest 8 milionów złotych.
   Kryteriom w konkursie MSZ na orga­nizację regionalnych debat o globalnej polityce niczego nie brakowało: doświad­czenia w polityce zagranicznej, współ­pracy międzynarodowej bądź promocji kultury. Ale wygrał niespecjalnie się kojarzący z tymi obszarami Ruch Kontroli Wyborów.
   Oryginalnie przeprowadzał też MSZ konsultacje nad planem współpracy z or­ganizacjami pozarządowymi. Ogłoszenie zawisło na stronie Biuletynu Informacji Publicznej. Tyle że nie rzucało się w oczy. Trzeba było kliknąć w link „sprzedaż auta” i wtedy się otwierało. Ktoś w końcu nawet kliknął, ale było za późno - termin
konsultacji minął. Ministerstwo ogłosi­ło, że uwag do resortowego projektu nie zgłoszono. Ale i tak dobrze, że program jest. Na 19 ministerstw tylko cztery zrea­lizowały ten obowiązek.
   Takich detali jest więcej. Dokumentu­je je Ogólnopolska Federacja Organizacji Pozarządowych. W tym tygodniu ruszy strona z efektami tej pracy (szukać na Ofop.eu). To jeden z przykładów na to, że trzeci sektor (a przynajmniej jego część zorientowana na obronę praw obywatel­skich) zaczyna zwierać szyki w oczekiwa­niu na dalszy bieg zdarzeń. Bo nawet jeśli do otwartego starcia w stylu węgierskim nie dojdzie, to z pewnością PiS nie odpu­ści sobie społeczeństwa obywatelskiego. Tak wyreguluje strumienie finansowe, aby w miejsce pluralistycznego zbiorowi­ska oddolnych inicjatyw powstał zdyscy­plinowany sektor służący ideologii.
   Epatowanie Sorosem będzie pomoc­ne. Bo choć Polacy raczej nie ulegną putinowsko-orbanowskiej propagandzie o „agentach zagranicy”, to sprowoko­wanie ostrego podziału w samym sek­torze wydaje się realne. Zresztą zawsze istniał, tyle że nie miał politycznego charakteru. Niewiele bowiem łączy po­wiatowego aktywistę, wyszarpującego ochłapy na biednych, z zapraszanym do mediów i korzystającym z zagranicz­nych grantów warszawskim działaczem na rzecz praw człowieka i swobód obywa­telskich. Jeśli PiS postanowi zapędzić tego drugiego do lewacko-salonowego getta „pod patronatem Sorosa” i przeciwstawić go „zwykłemu człowiekowi”, to przyjdzie mu to bez większego trudu.
   Nie brak jednak głosów, że spodziewana pisowska terapia dobrze zrobi środowisku. Odstawienie od grantów wymusi bowiem poszukiwanie źródeł finansowania na sa­mym dole. Już teraz fundacje coraz moc­niej eksponują prośby o drobne datki od osób fizycznych. Wielkich sum z tego nie ma, choć wpływy rosną. A to przy okazji szansa, że demokracja i prawa obywatel­skie pozbywać się będą piętna abstrakcji. Do optymistek należy Katarzyna Batko-Tołuć z Sieci Obywatelskiej Watchdog. W 2015 r. jej organizacja zebrała z „jedne­go procenta” 22 tys. zł. Na początku tego roku została ostro zaatakowana przez Kry­stynę Pawłowicz. Padły insynuacje („Kto ich finansuje?”) oraz obelgi („Psy”). Efekt był olśniewający: stowarzyszenie zebrało z „jednego procenta” 148 tys. zł!
   Jeśli więc poseł Pawłowicz potrafi się przysłużyć społeczeństwu obywatelskie­mu, to może nie ma powodów do obaw?

Zabrać waszym dać naszym

Władza chce stworzyć nowe społeczeństwo obywatelskie i czuwać nad jego rozwojem. Oznacza to ideologiczną weryfikację organizacji pozarządowych i inny klucz dzielenia publicznych pieniędzy.

W budowie nowego społeczeństwa oby­watelskiego władza złapała niewielkie opóźnienie. Ogłoszenie Narodowego Programu oraz powołanie Narodowego Centrum Rozwoju Społeczeństwa Oby­watelskiego pierwotnie zaplanowano już na lato tego roku, a zejdzie co naj­mniej do jesieni. Ale wielka przebudowa już się zaczęła. Przyświe­ca jej przekonanie wielokrotnie wyrażane przez prorządowych publicystów i rządowych polityków (np. podczas czerwcowego Kongresu Polska Wielki Projekt), że wszystko, co działo się do tej pory w tzw. III sektorze (ogół organizacji pozarządowych), było „nieautentyczne, podporządkowane jednej, fałszywej ideologii narzuconej z zewnątrz”, a prawdziwe społeczeństwo obywatelskie, ignorowane, pomijane i wyszydzane, to Rodzina Radia Maryja, Kluby Gazety Polskiej, Ruch Kontroli Wyborów czy Solidarni 2010.
    Przebudowa przebiega wielotorowo. Z jednej strony pełno­mocnik rządu ds. społeczeństwa obywatelskiego i równego traktowania Wojciech Kaczmarczyk zwołuje rady eksperckie i narady z udziałem „prawdziwych”, ale też „fałszywych”, czyli doświadczonych społeczników. Aż kipi tam od wielkich słów o znaczeniu obywatelskiej aktywności dla demokracji, zjawiają się premier i wicepremierzy, ale kuluarowo spotkania te na­zywane są „ścianami płaczu”, bo nie mają one konkretnego tematu ani struktury; każdy leje swoje żale. Z drugiej strony w rządowych i ministerialnych gabinetach zapadają decyzje - rzec można - wyburzeniowe, odbierające zasilanie ze środ­ków publicznych tym „fałszywym”.

    Co zburzyć, co zbudować
    Ewa Kulik-Bielińska, dyrektorka Fundacji Batorego, została zaproszona do współpracy przez pełnomocnika (choć akurat ta pierwsza po 1989 r. polska organizacja pozarządowa, zasponsorowana przez George’a Sorosa, służy jako sztandarowy przykład „narzuconej ideologii”) i podczas jednego z takich zgromadzeń wyliczyła publicznie: decyzje o likwidacji ciał konsultacyjnych przy ministerstwach, odwoływanie komisji konkursowych i sa­mych konkursów, zmiana i dodawanie priorytetów w momencie, w którym mają zapadać już decyzje o finansowaniu, nierozstrzyganie konkursów albo zmiany rozstrzygnięć, kuriozalne uzasad­nienia odmów dotacji, przyznawanie ich podmiotom, które nie spełniają kryteriów formalnych.
    Jako jedne z pierwszych na celownik dostały się organizacje podejrzane o genderyzm: Centrum Praw Kobiet, Lubuskie Cen­trum Praw Kobiet BABA oraz Fundacja Dzieci Niczyje (nowa nazwa: Dajmy Dzieciom Siłę). Przepadły u Zbigniewa Ziobry, który jako minister sprawiedliwości ma możliwości wspierania organizacji pomagających ofiarom przestępstw. Uzasadnienie odmowy: pomagają tylko kobietom. Kuriozalność argumenta­cji wytknął rzecznik praw obywatelskich - na nic.
    W MSZ Ruch Kontroli Wyborów „wygrał” 1,4 min zł w kon­kursie na prowadzenie „centrów dialogu międzynarodowego” (w której to działalności Ruch zadebiutuje), odmówiono nato­miast choćby grosza Centrum im. Bronisława Geremka (fun­dacji, która prowadzi taką działalność od 2007 r.). Z puli MSZ dostała też 700 tys. zł toruńska uczelnia o. Rydzyka - na przypominanie światu o polskich zasługach w ratowaniu Żydów w czasie Holocaustu.
    W tym roku można jeszcze kwestionować łamanie reguł gry w biegu. Od przyszłego będą już nowe komisje, nowe zasady finan­sowania, nowe priorytety Np. MEN zapra­sza na swojej stronie, by chętni z organizacji pro rządowych zgłaszali się do przyszło­rocznych komisji, decydujących o grantach na działalność oświatową i wychowawczą.
Którzy z nich, na jakich zasadach zostaną powołani? Nie wiadomo. Po prostu - „zo­staną powołani”. Powstanie też niechybnie lista organizacji mile widzianych oraz tych non grata w szkołach, bo domagają się tego same szkoły. Podczas narad z pełnomoc­nikiem padały już sugestie, by na liście zakazanych umieścić świetny w edukacji seksualnej Ponton czy działające od 1994 r. Centrum Edukacji Obywatelskiej.
    Oczywiście zasilanie rządowe czy mini­sterialne nie jest i wręcz nie powinno być jedynym filarem czegoś, co z definicji jest pozarządowe. Ale i w biznesie czy bankach donacyjne kurki wysychają dla jednych, otwierają się dla drugich. Traci szanse to, co grzeszy choćby nazwą - co ekologiczne, otwarte, równościowe, wolnościowe, promniejszościowe, proimigranckie, prouchodźcze, co - nie daj Boże - pachnie LGBT albo gender. Zyskuje - co patriotyczne, histo­ryczne, rekonstrukcyjne, w duchu tradycyj­nych wartości. Wręcz magicznie działają tu słowa klucze (zwłaszcza przymiotnik klucz najpewniejszy: narodowy); fascynujące, jak szybko biznes synchronizuje się z ideowym wiatrem. Wybaczą czytelnicy dygresję pro domo sua: Fundacja POLITYKI od 15 lat organizuje konkurs na nagrody naukowe - stypendia dla wybitnych młodych naukowców. W tym roku żadna z tradycyjnie towarzyszących nam spółek Skarbu Państwa nawet nie odpowiedziała na list zapraszający do kolejnej edycji, natomiast znaleźliśmy je wśród hojnych sponsorów Światowych Dni Młodzieży.
    A prywatny biznes? Jeśli zechce coś dać komuś „nie po linii”, to bez rozgłosu. Tłumaczy: „Nie, żadnych wytycznych nie ma. Ale jak zechcą się przyczepić, to zawsze coś wygrzebią. Niespo­dziewana kontrola skarbówki, ZUS, PIP...”.

    Istnienie nieistniejącego
    Jak wyraził się wicepremier Jarosław Gowin w liście odczyta­nym na wspomnianym zgromadzeniu u pełnomocnika Kacz­marczyka, „nareszcie, po 27 latach wolnej Polski, społeczeństwo obywatelskie będzie u nas budowane”. Ludzie zaangażowani w 80 tys. aktywnych w naszym kraju organizacji pozarządo­wych (formalnie zarejestrowanych jest 100 tys. stowarzyszeń i 17 tys. fundacji) usłyszeli zatem, że nie istnieją. Że ich wysiłek, czas, pieniądze - wszystko to poszło na marne, w służbę „fałszy­wej ideologii”. To jest propaganda fałszywa i okrutna.
    Bo jak faktycznie wygląda pozarządowy pejzaż? Większość organizacji nie ma nic wspólnego z żadną ideologią, poza głę­bokim przekonaniem, że wiele spraw, zwłaszcza lokalnych, można załatwić własnymi rękoma, nie oglądając się na władzę. Najwięcej (29 proc.) krzewi sport, edukację (15 proc.) i kulturę (13 proc.). 60 proc. realizuje tzw. zadania publiczne samorzą­dów, czyli zwykle lepiej, a czasem dużo ta­niej niż instytucje publiczne opiekuje się dziećmi i osobami starszymi. Organizują zawody, koncerty i festyny (62 proc. spo­śród wszystkich po to właśnie istnieje). Ob­chodzą jubileusz miasta Rodaki i zakładają Miasto - Ogród Włochy. Animują warsztaty obróbki lnu czy wyrobu garnków. Wspie­rają finansowo potrzebujących - młodych zdolnych, starych, biednych, chorych, in­walidów, samotnych (31 proc.). Prowadzą tzw. działania strażnicze, czyli pilnują praw obywatelskich czy konsumenckich (w su­mie to 27 proc. wszystkich organizacji; tych ściśle patrzących na ręce władzy jest 7 proc.). Organizacje o charakterze religij­nym to 3 proc. Dość szybko przyrasta liczba tych kwalifikowanych jako „ratownictwo, obronność” (również3 proc.). Organizacje LGBT umykają statystykom.
    Z czego żyją? 8 tys. ma status organi­zacji pożytku publicznego, czyli prawo do tzw. jednego procentu. 12 min pol­skich podatników w 2014 r. zasiliło sektor sumą 500 min zł. Niby dużo, ale stanowi zaledwie 5 proc. jego przychodów. W ogól­nym bilansie 15 proc. pieniędzy, którymi dysponują organizacje pozarządowe, po­chodzi od rządu, 15 proc. od samorządów, 23 proc. z funduszy UE, 9 proc. z daro­wizn, 7 proc. z działalności gospodarczej.
    Trudno doprawdy nie dostrzec, że spo­łeczeństwo obywatelskie w Polsce istnieje.
I to całkiem krzepko jak na 27 lat demokracji. Zwłaszcza że usilnie to go nigdy nie.promo­wano. Nie mamy nawet zgrabnego nazew­nictwa - w środowisku obowiązuje swo­isty polsko-angielski żargon endżiosowski (od NGO - Non Goverment Organisation).
    Problem, że te nasze polskie en-dżi-osy trapione są chorobami młodego wieku. Ewa Kulik powiada, że wiele dobrodziejstw, które im się przydarzyły, stało się też przekleństwami. Choćby jeden procent. W założeniu miał być impulsem dla obywateli, by wspie­rali to, co wydaje im się bliskie i ważne. W praktyce stał się sposo­bem na łatanie niewydolności opieki medycznej, bo 32 proc. po­datników wpłaca swój 1 proc. na konkretne subkonta, zwykle dla ciężko chorego dziecka, często bliskich lub znajomych. W efek­cie tworzy to grupę organizacji - jednoprocentowych krezusów (Fundacja Zdążyć z Pomocą jest ubiegłoroczną rekordzistką: 127 min zł; następna w rankingu zebrała 17 min zł). Co gorsza, ów jeden procent niejako zwalnia ludzi z dobroczynności („Przecież swoje wpłaciłem”). A biznes? Bardzo często traktuje darowizny jako element marketingu i reklamy, czyniąc z tzw. społecznej od­powiedzialności pusty frazes.
Toteż kolejną chorobą - którą łatwo zdiagnozować już na pod­stawie przytoczonych statystyk-jest uzależnienie od publicznych dotacji i grantów. Na garnuszku samorządów wisi aż 55 proc. or­ganizacji. Dobrodziejstwo to i przekleństwo zarazem, albowiem wiele z tych „zadaniowych” zurzędniczało, co roku bierze tę samą kasę i powiela schemat działania. Również europejskie źródło jest dobrodziejstwem i przekleństwem, bo pcha w tzw. grantozę, czyli pisanie projektów pod granty, rzucanie się, a to w szkolenia dla bezrobotnych, a to w jakąś rzekomą innowacyjność. Unijne pieniądze są trudne, ich zdobycie wymaga sprawnego poruszania £ się w bełkotliwej, biurokratycznej euro-nowo-polszczyźnie, pełnej osi priorytetowych, kapitałów ludzkich, perspektyw średniookre­sowych itd. W efekcie co prawda 23 proc. organizacji coś z Unii uszczknęło, ale 65 proc. nawet się o te pieniądze nie ubiegało (badania Klon-Jawor).
    Również pieniądze rządowe tyle pomagają, co psują krew. Po latach bojów udało się stworzyć przy Ministerstwie Pracy i Polityki Społecznej (teraz Rodziny) Fundusz Inicjatyw Oby­watelskich: 15 min zł rocznie do podziału w dwóch osobnych konkursach na rok albo dwa lata. O roczną dotację (od 10 do 100 tys. zł) wystartowało ostatnio 2 tys. 735 organizacji; dostało zasilanie 233. Mniej niż jedna na dziesięć. Czyli niemal pewne, że ktoś z pominiętych doszuka się tu jakichś szachrajstw czy politycznych pobudek.

    Narodowy Program, Narodowe Centrum...
    Byłoby więc z czego III sektor leczyć. Lecz i diagnoza, i kura­cja wymyślona przez rząd budzi coraz poważniejsze wątpliwo­ści. W portalu ngo.pl trwa dyskusja, bardziej etyczna niż prak­tyczna: uczestniczyć w rządowym „nowym początku” czy dać sobie spokój? Zabierają głos starzy en-dżi-osowcy i przedsta­wiciele organizacji reprezentujących „wartości konserwatyw­ne”. Jest sporo głosów, że nie wolno stać z boku. Tym bardziej że wiele pomysłów, czasem przedstawianych przez rząd jako nowe, to stare postulaty społeczników. Np. uproszczenie spra­wozdawczości, reforma FIO, naprawa mechanizmów 1 proc., wzmocnienie pozycji Rady Działalności Pożytku Publicznego czy promocja wolontariatu. Niektóre inicjatywy-jak Polski Korpus Solidarności (wzorowany na AmeriCorps i PeaceCorps) - były testowane jeszcze przez Jacka Kuronia.
    Ale padają też w tej dyskusji gorzkie opinie, że władza stosuje w przypadku III sektora ten sam modus operandi jak przy ogło­szonej z początkiem wakacji rewolucji oświatowej: zorganizo­wać wielkie niby-konsultacje, powołać ekspertów, dać każdemu głos, co mu tam leży na wątrobie. I po tym wielkim gadulstwie po prostu zrobić, co się zamierzało. Justyna Duriasz-Bułhak, od 15 lat w Fundacji Wspomagania Wsi, tak pisze: „Słuchając przedstawicieli rządu, można odnieść wrażenie, jakby w spo­łeczeństwie obywatelskim przez ostatnie lata nic się nie działo, a teraz wreszcie przyjdą nowi ludzie, którzy wszystko wymyślą i zorganizują. A przecież naturą społeczeństwa obywatelskie­go jest to, że organizuje się samo, oddolnie. Moim głównym postulatem do władzy - każdej, a więc także tej - jest to, żeby nam nie przeszkadzała. (...) Sposób prowadzenia konsultacji i konferencji każe myśleć, że w pewnym sensie zostaliśmy uży­ci - kilkaset osób przyszło na spotkanie, niejako przy okazji legitymizując działania obecnej władzy i nie mając gwarancji, że ich głos został jakkolwiek wysłuchany. A ja na przykład nie po to tam byłam, żeby posłuchać pani premier i pana ministra”.
    Jeszcze ostrzej brzmi Jakub Wygnański, człowiek instytucja w III sektorze, akuszer wielu organizacji i ustaw regulujących tę dziedzinę życia społecznego: „Niektóre propozycje budzą niepo­kój. W szczególności powołanie Narodowego Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego. Nie potrafię przywołać w pamię­ci żadnych diagnoz i żadnych poważnych postulatów środowi­ska, które wskazywałyby na potrzebę utworzenia takiej instytucji. Czy pod pretekstem uproszczenia i synchronizacji prac Centrum miało by przejąć większość środków publicznych przeznaczanych na działania organizacji? Czy do Centrum miałoby trafić także FIO? Nie umiem zrozumieć równoległości - by nie powiedzieć konkurencyjności - działań między Ministerstwem Rodziny, Pra­cy i Polityki Społecznej oraz Kancelarią Prezesa Rady Ministrów”.
    Nie te jednak wątpliwości przyprowadziły Wygnańskiego do odmowy uczestnictwa w „nowym początku”. Pisze o wszystkim, co podważa proobywatelskie deklaracje władzy.
O ustawach przyjmowanych bez publicznych konsultacji. O milczeniu pełnomocnika Kaczmarczyka i jego zwierzchnika wicepremiera Glińskiego, gdy posłanka Krystyna Pawłowicz określiła organizacje strażnicze mianem psów. O zniesieniu apolityczności służby cywilnej, zawłaszczeniu mediów, czyst­kach w administracji, o mściwości w stosunku do politycznych oponentów. Wreszcie o paraliżu Trybunału Konstytucyjnego. „W istocie oznacza to zawieszenie stosowania norm konsty­tucyjnych. Jeśli one znikną, zniknąć też może pewnego dnia kotwica tych wolności, na których ufundowane jest działanie organizacji - takich jak wolność stowarzyszeń, prawo zgroma­dzeń i wiele innych. Na to zgodzić się nie można. To właśnie moja (a przecież każdy wyznacza ją sobie sam) cienka, czer­wona linia, której nie mogę i nie chcę przekraczać - głównie na wypadek, gdyby kiedyś dzieci zapytały mnie: Tato, a gdzie wtedy byłeś? To nie jest lewicowe ani prawicowe, progresywne czy konserwatywne. To jest akt niezgody na igranie z podsta­wowymi ustrojowymi regułami państwa prawa”.

    Robić swoje: się budować
    Poczynania władzy z III sektorem nieodparcie kojarzą się z putinowską Rosją. Językowa fasada pozostaje demokratyczna, pełna wolności i praw obywatelskich, ale kryje się za nią zupeł­nie niedemokratyczny ustrój, w którym władza wszystko, w tym aktywność obywatelską, centralizuje, reglamentuje, kontroluje. Pozarządowcy gorzko żartują, że w ślad za Narodowym Centrum pojawią się entuzjastyczne w stosunku do rządu „oddolne”, prawomyślne federacje, może nawet coś na kształt peerelowskiego PRON (Patriotyczny Ruch Ocalenia Narodowego).
    Dziś widowiskowe przestawienie wahadła, „zabieranie wa­szym, dawanie naszym”, niesie dramatyczny skutek, daleko wy­kraczający poza doraźne emocje. Podsyca całkiem powszechny stereotyp, że tzw. społeczeństwo obywatelskie to w ogóle wielka iluzja. Że sektor pozarządowy nie jest w Polsce żadnym tam fi­larem demokracji. Że stowarzyszenia i fundacje to twory na pu­blicznym wikcie, instytucje z tysiącami posad dla odpowiednio ustawionych. I teraz lepiej ustawione będą Kluby Gazety Polskiej czy Rodziny Radia Maryja. To, oczywiście, bardzo krzywdzące uogólnienie, ale władza - chcąc nie chcąc - je wzmacnia.
    Polskie społeczeństwo obywatelskie ma swoje schorzenia, ale musi istnieć. Z wszelkimi „rodzinami” i „klubami”, jeśli tyl­ko obywatele mają wolę je powoływać, jeśli przestrzegają one prawa i jeśli przejrzyście rozliczają się z przychodów. Bez spon­tanicznego zrzeszania demokracja po prostu się wykolei. Więc trzeba robić swoje. Zakładać, skrzykiwać się, nie załamywać rąk.
    Ewa Kulik-Bielińska, w en-dżi-osach od zawsze (przeszła tam nieomal wprost z opozycyjnego podziemia), choć też pełna obaw co do rządowych intencji, jest dobrej myśli. Mówi, że or­ganizacje pozarządowe - świadome, że od tej pory będą na­prawdę pozarządowe - zaczną wreszcie udowadniać sens swe­go istnienia wobec obywateli i po prostu zwracać się do nich o pieniądze. A obywatele przestaną się oglądać na zwolnienia podatkowe czy Unię (w 2020 r. skończą się zresztą fundusze strukturalne). Znaki pobudzenia już są: skoro KOD podczas jednego tylko marszu w Warszawie zebrał do puszek 180 tys. zł, to znaczy, że rezerwy w kieszeniach są spore. Paradoksalnie to, co robi władza, może sprawić, że społeczeństwo obywatelskie w Polsce wyzwoli się ze wszystkich tych grantoz i uzależnień od ojców założycieli. I w tym sensie słowa Jarosława Gowina mogą okazać się prorocze. Społeczeństwo obywatelskie po 27 latach wolności się zbuduje. Samo się zbuduje. Oby.
Ewa Wilk

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz