wtorek, 30 sierpnia 2016

Ta władza ma gen autodestrukcji



Zarządzanie społeczeństwem przez dzielenie i szczucie obróci się przeciwko PiS - uważa prof. Wojciech Sadurski, filozof prawa i konstytucjonalista

Rozmawia Aleksandra Pawlicka

Newsweek: Co zostanie z Polski po rządach PiS?
Prof. Wojciech Sadurski: Pol­skie społeczeństwo i polska polityka sta­ną przed zadaniem depisyzacji kraju. Będzie obejmowała trzy główne dziedzi­ny. Po pierwsze - personalną. Trzeba bę­dzie usunąć ze stanowisk wszystkich tych, którzy objęli je ze względów czysto poli­tycznych i bez właściwych kompetencji. W przypadku funkcji kadencyjnych bę­dzie to wymagało czasu, bo w odróżnieniu od PiS należy działać absolutnie w ramach prawa. Depisyzacja personalna musi ob­jąć także Andrzeja Dudę i Beatę Szydło.

Powinni stanąć przed Trybunałem Stanu?
- Tu nie ma żadnych wątpliwości: oni staną przed Trybunałem Stanu.

Druga dziedzina depisyzacji?
- Będzie dotyczyć reformy prawa. Od­kręcenia fatalnych zmian, które zosta­ły wprowadzone w ostatnich miesiącach, zwłaszcza podważających podstawowe prawa i wolności obywatelskie, jak ustawa o mediach publicznych, inwigilacyjna czy o policji. Prawo to system naczyń połączo­nych, ustawy są podstawą wydawania ak­tów niższego rzędu, które też wywołują skutki prawne, więc czeka nas przedzie­ranie się przez zachwaszczoną dżunglę. To jednak nic w porównaniu z trzecią dziedziną depisyzacji, czyli odwróceniem zmian w sferze świadomości społecznej. Tak jak było z dekomunizacją czy denazyfikacją, zmiany w świadomości publicznej są najtrudniejsze do przeprowadzenia. PiS dało sygnał do legitymizacji tego, co w polskiej mentalności najgorsze i naj­głupsze: ksenofobii, nienawiści i niechęci do innych, zawiści, paranoi, kompleksów. Motorami tych postaw stały się instytu­cje publiczne, w tym te odpowiedzialne za edukację, media publiczne, IPN, pub­liczne instytucje kultury itp. Ten aspekt pisyzacji Polski będzie najtrudniejszy do wykarczowania.

Mówi pan o depisyzacji, ale rządy PiS nie zmierzają jak na razie ku upadkowi.
- W odróżnieniu od wielu osób proro­kujących wieloletnie rządy PiS nie wie­rzę w taki scenariusz. Mamy do czynienia z władzą jednego człowieka stosunkowo mało podatnego na wiedzę o współczes­nym świecie. Taki system musi przegrać, bo nie ma w nim tego, co ma demokracja - mechanizmów autokorekty. Mechani­zmów innowacyjności, eksperymentów i elastyczności. Jedynowładztwo zawiera w sobie zalążki własnego upadku. Zresz­tą widzimy już pierwsze symptomy zapa­ści ekonomicznej. W pewnym momencie, i to całkiem niedługo, budżet po prostu nie wytrzyma. Skończą się pieniądze na 500+, zmniejszą się fundusze unijne, jesz­cze bardziej wzrośnie deficyt. I co wtedy?

No właśnie, co?
- Wtedy system pokaże swoją całkowi­tą niewydolność. Będzie mógł się jesz­cze jakoś bronić, prawdopodobnie przez wprowadzenie silniejszej represji, przez odwoływanie się do coraz bardziej rady­kalnego nacjonalizmu i do nagonki na zwolenników demokracji liberalnej, ale to działanie krótkofalowe.

PiS dobrze przygotowało się do represji - zawłaszczyło wymiar sprawiedliwości, stworzyło prawo do niekontrolowanej inwigilacji.
- A jednocześnie obserwujemy budzenie się obywatelskiego nieposłuszeństwa. Rozmaite profesje bezpośrednio dotknięte tym, co PiS wyprawia, a w szcze­gólności prawnicza, dojrzewają do buntu, bo władza wypowiedziała umowę spo­łeczną. Mówi: wybraliście nas demo­kratycznie, a teraz my dziękujemy - nie zamierzamy działać w ramach prawa, a szczególnie w zgodzie z konstytucją. Gdy władza łamie konstytucję, gdy przyj­muje niezgodne z nią ustawy, gdy zmie­nia ustrój państwa w drodze ustawowej, paraliżuje Trybunał Konstytucyjny, po drugiej stronie dojrzewa gotowość do nieposłuszeństwa obywatelskiego.

Chodzi o działania KOD?
- W przypadku prawników wyobrażam sobie coś, co mogłoby nazywać się Oby­watelskim Trybunałem Konstytucyjnym - złożonym z wybitnych prawników - któ­ry wydawałby „orzeczenia” mające oczy­wiście charakter symboliczny, niemniej wysyłający bardzo silny sygnał do społe­czeństwa. Poza tym duże pole manewru mają sędziowie sądów powszechnych - mogą wydawać wyroki bezpośrednio w oparciu o konstytucję i orzeczenia Try­bunału Konstytucyjnego, nawet jeżeli te nie będą publikowane. To jest działanie jak najbardziej zgodne z prawem, tyle że wymagające odwagi sędziów.

A KOD jest w stanie dać odpór władzy?
- Władza boi się demonstracji KOD, bo inaczej zamiast obrażać i szydzić, po pro­stu by je ignorowała. Warunkiem sku­teczności KOD jest porzucenie pokusy przekształcenia się w partię polityczną. Siła tego ruchu tkwi w tym, że główna oś podziału politycznego w Polsce przebiega dziś nie pomiędzy partiami politycznymi, ale zwolennikami i przeciwnikami de­mokracji. Pomiędzy zwolennikami wła­dzy autorytarnej i populistycznej a tymi, którzy się jej przeciwstawiają.

Opozycja parlamentarna też by się przydała.
- Opozycja parlamentarna jest dziś zdu­miewająco słaba i podzielona. Nie ma logicznych podstaw, aby PO i Nowoczes­na były dwiema różnymi partiami. Jeże­li spojrzeć na programy tych partii, to nie ma powodów, aby istniały dwa centrowo-liberalne ugrupowania. Prędzej czy póź­niej będzie musiało dojść do fuzji, wymu­szonej koniecznością walki politycznej.

Platforma połknie Nowoczesną czy odwrotnie?
- Nie chciałbym się wtrącać, nie jestem politykiem ani politologiem, choć przy­znam, że mam wielkie uznanie dla Ryszar­da Petru. Gdyby doszło do fuzji, to Petru ma lepsze zadatki na przywódcę partii liberalno-centrowej. Jestem zaniepoko­jony deklaracją Grzegorza Schetyny o pój­ściu na prawo. Co to właściwie znaczy? Główne problemy polityki nie dotyczą przecież spraw socjałno-ekonomicznych, ale stosunku do wolności i swobód indy­widualnych, do świeckości państwa, do praw kobiet, praw mniejszości. To będą kluczowe punkty programu nowej partii władzy, której przyjdzie naprawiać kraj po rządach PiS.
Polski system parlamentarny potrzebu­je też mocnej partii lewicowej, którą wy­obrażam sobie jako partyjny odpowied­nik Krytyki Politycznej i Partii Razem, czyli formacji łączących liberalizm obyczajowo-światopoglądowy z mocnym egalitaryzmem socjalnym.

Powiedział pan, że osią sporu jest dziś obrona demokracji...
- ... a dokładniej rzecz biorąc, obrona konstytucjonalizmu i rządów prawa, bo nie chodzi o demokrację ograniczającą się do regularnych wyborów, ale rozu­mianą głębiej jako poszanowanie kon­stytucji i prawa. Oczywiście, demokrację w znaczeniu elektoralnym należy chro­nić przed PiS, które na pewno będzie chciało pójść szlakiem Orbana i „podra­sować” system wyborczy, by wzmocnić swoje szanse w następnych wyborach.

Jak daleko PiS musi się posunąć, żeby stracić władzę?
- PiS wygrało, bo do 30 proc. żelazne­go elektoratu tej partii dołączyło około 8 proc. niezdecydowanych i umiarkowa­nych. Sądzę, że dla tych ludzi, a także dla osób niegłosujących, obecna kompro­mitacja Polski jako kraju, który podwa­ża standardy konstytucyjnej demokracji, jest rzeczą trudną do przyjęcia. Wiary­godność kraju ma dla nich znaczenie. Jeżdżą po świecie, nie chcą być obywa­telami kraju wymienianego na równi z Turcją, Białorusią czy Rosją. Tu w grę wchodzi element fundamentalnego wstydu obywatelskiego.

Tyle że obrońcą dumy narodowej mianowało się PiS.
- Mówię o dumie i przyzwoitości obywa­telskiej, a nie o płytkim, wrzeszczącym nacjonalizmie. Inwektywy rzucane rywa­lom politycznym, namaszczanie na pa­triotów i wrogów ojczyzny w zależności od stosunku do katastrofy smoleńskiej albo „interpretacji” zbrodni w Jedwab- nem czy pogromu kieleckiego to dzia­łania władzy zmierzające do dzielenia Polaków, a nie do wspólnoty, którą obie­cywał kandydat Andrzej Duda. To zarzą­dzanie społeczeństwem przez dzielenie i szczucie.
PiS odwołuje się do zawiści i resentymentów. Domaga się „redystrybucji presti­żu”, jakby można było zadekretować, że Wałęsa był zdrajcą, a Czabański bohate­rem albo że Sławomir Cenckiewicz jest lepszym historykiem od Karola Modze­lewskiego. To wszystko jest oparte na po­czuciu niższości i mobilizowaniu ludzi przeciwko „elicie”, zawsze wymawianej z pogardą. W wyniku antagonizującej po­lityki PiS Polak Polakowi stał się wilkiem.

A PiS partią władzy.
- Tyle że na dłuższą metę ta niebezpiecz­na socjotechnika generowania podziałów jest kontrproduktywna i mam nadzie­ję - obróci się przeciwko władzy. Jeśli do tego doda się jeszcze fakt, że PiS jest partią puczu konstytucyjnego, to doce­lowo musi zostać zdelegitymizowana. Traktowana jak parias, otoczona kordo­nem sanitarnym, pozbawiona praw decy­dowania o państwie jak szachista, który zamiast stosować się do reguł gry, wywra­ca stolik i zostaje za to wykluczony z gry.

Czego chce Jarosław Kaczyński?
- Uważam, że nie jest człowiekiem głę­boko ideowym, głęboko religijnym ani głęboko przesiąkniętym jakąkol­wiek pasją. Jego jedynym pragnieniem jest posiadanie władzy. Mistrzem Ka­czyńskiego, który był również moim nauczycielem, jest Stanisław Ehrlich. Kaczyński przejął od tego teoretyka pań­stwa ideę centralnego ośrodka dyspozy­cji politycznej tworzonego niezależnie od formalnych struktur instytucjonal­nych. Kaczyński chce być właśnie takim jednoosobowym ośrodkiem.

Bo pozwala to na ręczne sterowanie państwem?
- Zapewnia władzę pełną i skonsolido­waną. Także władzę „drugiego stopnia”: do decydowania o tym, jakie są granice jego własnej władzy. Być może w prze­konaniu Kaczyńskiego jest to dobre dla Polski, nie chcę zarzucać mu złych inten­cji. Ale fakt, że to robi, każe sądzić, iż jest człowiekiem nieceniącym demokracji, a na pewno nieszanującym idei konsty­tucyjnych ograniczeń władzy.

Ale skutecznym.
- Skuteczność to jedna z cech, które Ka­czyński ceni najbardziej. Skonsolidowa­na władza w rozumieniu Kaczyńskiego to taka, która może decydować o wszyst­kim, o tym, kiedy podlega demokratycz­nym procedurom, a kiedy nie zachowuje nawet gry pozorów. Abstrahując od ocen, jak bardzo jest to groźne, takie pojmowa­nie władzy jest przede wszystkim głęboko anachroniczne.

Jarosław Kaczyński świadomie uwstecznia polską politykę?
- To, czy jest szczerze przekonany, że to dobre dla Polski, jest w gruncie rze­czy sprawą drugorzędną. Nie powinni­śmy się zniżać do tego, aby w analizach politycznych wnikać w motywację jedne­go człowieka, który ma tak anachronicz­ne przekonania o rzeczywistości. Przecież Kaczyński jest ekonomicznym analfabetą. Jest też ignorantem, jeśli chodzi o sprawy międzynarodowe. Nie zna świata, nie zna języków. Wie to, co mówią mu dobrani przez niego, niekoniecznie wybitni spe­cjaliści. Szczerze mówiąc, intelektualna jałowość jego zaplecza jest uderzająca. W rezultacie nie jest w stanie uporać się z wyzwaniami współczesnego świata. Widać to najlepiej w polityce europej­skiej, która stała się polem realizacji kra­jowych celów partyjnych. Sprowadził Polskę na margines UE, sprzymierzając się z eurosceptykami, czego karykatu­ralnym wręcz przejawem jest przymie­rze między PiS a zwolennikami Brexitu w Parlamencie Europejskim. Połączenie tej ignorancji z tak silną władzą może być dla Polski katastrofą.

Trudną do naprawy?
Gdyby szef PiS był mniejszym ignoran­tem i miał silną władzę albo był takim igno­rantem, ale miał słabszą władzę, to koszty byłyby nieco mniejsze. Jedyne pociesze­nie, że w tego typu władzę wpisany jest gen autodestrukcji. I w tym nadzieja.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz