środa, 24 sierpnia 2016

Młyn w policji



Policja przechodzi rewolucję. I do tego sterowaną ręcznie przez rządzących polityków.

Bez zgody ministra Zielińskiego nikt nie awan­suje i dotyczy to nawet szczebla zastępcy szefa w komendzie powiatowej w anegdotycznych już Kaczych Dołach - mówi wiceszef komendy miejskiej z zachodniej Polski. Każda nominacja jest konsultowana z lokalnymi strukturami PiS, a nawet z hierarchami kościelnymi. Komendan­tów wojewódzkich pozbawiono kompetencji w zakresie polityki kadrowej.
   Jarosław Zieliński jest w MSWiA wiceministrem nadzorującym m.in. policję. Pochodzi z Suwałk i pewnie dlatego województwo podlaskie otoczył specjalną troską. - Podlaska policja korzysta z jego wsparcia, inne garnizony trochę zazdroszczą - uważa Zbi­gniew Rau, były wiceminister spraw wewnętrznych z czasów rządów koalicji PiS, LPR i Samoobrony.
   - Jeżeli zmianie politycznej towarzyszy wymiana komendan­tury w całym kraju, to znaczy, że my jako policja jesteśmy dalecy od apolityczności - twierdzi naczelnik wydziału jednej z komend wojewódzkich. Dodaje, że trudno mu uwierzyć, iż wszystkie dy­misje miały uzasadnienie merytoryczne.
   Po każdych wyborach w policji dochodziło do karuzeli sta­nowisk, ale nigdy jeszcze rewolucja personalna nie sięgała tak głęboko. Nie powinno to nikogo dziwić, bo PiS takich planów nie skrywał i je realizuje. Przede wszystkim partia rządząca obiecywała, że na stanowiskach funkcyjnych w policji nie bę­dzie miejsca dla tych, którzy kariery w resorcie rozpoczynali w czasach PRL. I chociaż Milicja Obywatelska to nie Służba Bezpieczeństwa, to i tak dla polityków Prawa i Sprawiedliwości każdy, kto włożył mundur przed 1989 r., jest podejrzany. Selekcji dokonano zaraz po październikowych wyborach. Pozbyto się wszystkich policyjnych generałów poza obecnym komendan­tem głównym Jarosławem Szymczykiem, ale on pracę w policji podjął w 1990 r., więc miał alibi. Na emerytury odesłano też prawie wszystkich komendantów wojewódzkich i część szefów komend powiatowych. Odbywało się to w nieładnym stylu i tro­chę wstydliwie. Dymisje wręczano w pośpiechu, obyło się bez uroczystych pożegnań. Przekaz brzmiał jasno: wam już dzięku­jemy, teraz czas na policjantów z naszego rozdania. Bo ci nasi to nam będą wdzięczni.

   Ustawić się z wiatrem
   Przy tak gruntownej wymianie kadr nie może się obyć bez tur­bulencji. Jeden z naszych rozmówców, zastępca komendanta wojewódzkiego, dostrzegł demoralizujący wpływ rewolucji ka­drowej na młodych oficerów policyjnych. - Widzą, co się dzieje, i już zaczynają kombinować, jak się dobrze ustawić z wiatrem. Komu sprzyjać na poziomie samorządów.
   Na razie dylematu nie ma. Wiadomo, komu sprzyjać, ale za trzy lata przed kolejnymi wyborami trzeba będzie dobrze główkować, analizując sondaże opinii publicznej. Pewną nauczkę policjanci wynieśli z afery pierwszego komendanta głównego z ramienia PiS Zbigniewa Maja. Miał w policji opinię dobrego fachowca od spraw kryminalnych, ale pogubionego w politycznych grach. Spełniał głównie warunek późnego urodzenia - do policji przy­szedł w 1996 r. Pracował potem w pionie Centralnego Biura Śled­czego i notował sukcesy.
   Jako nowy szef policji błyskawicznie przystąpił do wymiany kadr. Niektóre podpisywane przez niego (bo ryzykowne byłoby stwierdzenie, że podejmowane) decyzje o dymisjach i nomina­cjach budziły zdziwienie. A już w osłupienie wprowadziła śro­dowisko policyjne konferencja prasowa, podczas której nowy wówczas komendant Maj rozliczał poprzednika Marka Dzia­łoszyńskiego. Oprowadzał dziennikarzy po gabinecie byłego komendanta, mówiąc, że to Bizancjum. Uznano, że wykazał się kompletnym brakiem stylu i złamał niepisaną zasadę, że po­przedników publicznie się nie chłoszcze. - Podpuszczono go, to ewidentne. Zbyszek, chociaż impulsywny, nigdy sam z siebie by takiej wiochy nie odstawił -mówi bliski kolega Maja z czasów wspólnej pracy w CBS.
   Komendant szybko ochłonął i w rozmowie z niżej podpisanym żałował nawet, że tak się wtedy potoczyło. Szefowie resortu mu­sieli się zorientować, że wystawili insp. Maja na pośmiewisko i punktów im więcej nie nabije. Wykorzystali nadarzającą się okazję, aby go odwołać. Do dzisiaj nie wiadomo, czy informacja o rzekomych przewinach Maja z okresu, gdy pracował w CBS, badanych przez prokuraturę, była czystym przypadkiem. - Raczej niesądzę - mówi jeden z byłych komendantów głównych. Wia­domo natomiast, że Maj do dzisiaj nie usłyszał żadnych zarzu­tów. Sprawa Maja uświadomiła policjantom, a przynajmniej tym z ambicjami generalskimi, że kariera jest niczym łaska pańska, co na pstrym koniu jeździ. Łatwo zostać pionkiem w grze, której reguły wyznaczają politycy.
   Insp. Maj był najkrócej urzędującym komendantem w historii polskiej policji. Wytrwał zaledwie dwa miesiące. Zastąpił go nad­inspektor Jarosław Szymczyk, awansowany na stopień generalski w 2014 r. przez prezydenta Bronisława Komorowskiego. Akurat ta nominacja wydaje się nieźle trafiona. 46-letni gen. Szymczyk był dobrym komendantem wojewódzkim w Rzeszowie, Kielcach, a od lutego 2015 r. w Katowicach. Ma doświadczenie w kierowaniu dużymi garnizonami i jest wszechstronnie wykształcony. To w policji rzadkość, aby absolwent Wyższej Szkoły Policji w Szczytnie skończył dodatkowo socjologię (na Uniwersytecie Wrocławskim) i uzyskał doktorat na wydziale filologicznym (Uniwersytet Śląski w Katowicach). Złośliwi nazywają go Wielkim Językoznawcą, ale policjanci, z którymi pracował w Katowicach, twierdzą, że nie ma zapędów dyktatorskich. Jego praca doktorska nosiła tytuł „Modalność deontyczna w policyjnych aktach prawnych”.
   Policjantom spodobała się twarda postawa komendanta, kiedy jednoznacznie stanął w obronie funkcjonariuszy z Gdańska, pu­blicznie zganionych przez ministra spraw wewnętrznych Mariusza Błaszczaka. Przypomnijmy, w maju w Gdańsku policja interwe­niowała, kiedy uczestnikom Marszu Równości usiłowali prze­szkodzić narodowcy, a wśród nich córka gdańskiej radnej z PiS. Została obezwładniona przez funkcjonariuszy, a Mariusz Błaszczak uznał, że ci zachowali się nieprofesjonalnie. „Tak traktować kobiety nie można” - grzmiał. Uznał, że interwencja była brutalna, policjanci nie powinni używać siły wobec słabej kobiety. Zapo­wiedział postępowanie dyscyplinarne wobec funkcjonariuszy. Gen. Szymczyk zarządził kontrolę, ale od początku mówił, że winy swoich podwładnych nie dostrzega. Potem kontrolerzy potwier­dzili, że zatrzymanie córki radnej odbyło się zgodnie z procedurą.
   Opinie wygłaszane wtedy przez ministra wzburzyły policjantów, bo po raz pierwszy w historii ich polityczny szef tak jednoznacz­nie i bez zbadania sprawy stanął przeciwko mundurowym. Odebrali jego wystąpienie jako jasny sygnał: nie wolno ruszać ludzi związanych z PiS, nawet kiedy łamią prawo.
   Kolejne sygnały dostali od szefa resortu sprawiedliwości Zbigniewa Ziobry. Najpierw, gdy w marcu 2016 r. postanowił wstrzymać wykonanie kary wobec Marcina E, skazanego na pół roku więzienia za kopnięcie w 2014 r. policjanta podczas manifestacji antyrządo­wej z udziałem narodowców. Adwokat ska­zanego skierował do prezydenta Andrzeja Dudy prośbę o ułaskawienie. Ziobro wstrzy­mał wobec Marcina F. karę do czasu decyzji prezydenta. To bezprecedensowa decyzja ministra, który zastąpił sąd, a dla prawico­wych manifestantów informacja, że mogą praktycznie bezkarnie naparzać się z policją. W razie czego minister pomoże.
   Policjanci, którzy w Warszawie 1 sierp­nia br. zatrzymali dwie osoby podejrzane o cmentarny wandalizm, dostali od ministra Ziobry wiadomość, że jak ktoś profanuje grób Bieruta, nie powinien ponosić odpowiedzial­ności, bo to był przecież zbrodniarz komu­nistyczny Po jego osobistej interwencji prokuratorzy nakazali policji zwolnić podejrzanych z izby zatrzymań. Minister Ziobro podczas specjalnej konferencji prasowej napominał, że nie wolno za byle wykroczenie pozbawiać ludzi wolności nawet na zgodne z prawem 48 godzin. Zabawnie to zabrzmiało w ustach ministra, za którego pierwszej kadencji wiatach 2005-07 w obieg publiczny weszło określenie o areszcie wydobywczym.
   Policjanci, którzy zatrzymali podejrzanych z Powązek, mogli obawiać się postępowania o nadużycie uprawnień, bo na to wska­zywała logika wydarzeń. Ale po sądowej kontroli stwierdzono, że działali zgodnie z prawem.
   Takie historie burzą krew zwykłych funkcjonariuszy, bo nagle dostrzegają oni, że za swoją pracę są narażeni na ata­ki nie tylko ze strony przestępców, ale też polityków rządzącej partii. Z jednej strony zbierają pochwały za profesjonalizm podczas zabezpieczania Światowych Dni Młodzieży, z drugiej szefowie resortu spraw wewnętrznych nabierają wody w usta, kiedy trzeba jasno powiedzieć, że policjant ma prawo w okre­ślonych sytuacjach użyć broni. Chodzi o zdarzenie w Szcze­cinie, gdzie policjant zastrzelił kierowcę, który nie zatrzymał się do kontroli i - jak twierdzą policjanci - próbował potrącić
funkcjonariusza. Podczas wizji lokalnej rozjuszony tłum unie­możliwił czynności. Ani minister Błaszczak, ani jego zastępca Zieliński nie zajęli stanowiska. Kto wie, w tym tłumie mogli być przecież wyborcy PiS.

   Męska twarz policji
   Wielka przebudowa w policji przypomina wojnę błyskawicz­ną. Media cytowały komendanta Maja, kiedy ten chełpił się, że jego poprzednicy potrzebowali na zmiany personalne nieraz kilku lat, a on uporał się z tym w dwa miesiące. Wszyscy nowi komendanci wojewódzcy są stosunkowo młodzi (w większości urodzeni w latach 70.), ale w pracy policyjnej doświadczeni. Są nieźle wykształceni i niewątpliwie ambitni. Każdy z nich ma trzech zastępców, także przeważnie awansowanych w ostatnich miesiącach. Co ciekawe, w tej grupie dowodzącej polską policją jest tylko jedna kobieta, trzecia zastępczyni komendanta w KWP w Gdańsku. W Komendzie Głównej trzecią zastępczynią komendanta głównego też jest kobieta, insp. Helena Michalak. Jeżeli w 100-tysięcznej armii policjantów pracuje kilkanaście procent kobiet, to ich reprezenta­cja w najwyższej grupie kierowniczej wynosi zaledwie 1,4 proc.
   Wydaje się, że skończyła się w polskiej policji pogoda dla kobiet. Nadal będą przyj­mowane do szkół policyjnych, ale czeka je potem trudna droga do awansu w hierar­chii służbowej. Panuje opinia, że za rządów PO-PSL przesadzono z szerokim otwarciem drzwi do pracy w policji. - Może to źle za­brzmi, ale kobiet w policji jest za dużo - uwa­ża jeden z naszych rozmówców, policjant z pionu kryminalnego. - Bywają kłopotliwe i chimeryczne. Nie nadają się do wielu zadań. Zachodzą w ciążę i są pod specjalną ochroną. Wtedy nie pojadą, aby zatrzymać podejrzane­go, nie wezmą nocnego dyżuru.
   To nie jest odosobniona opinia, chociaż oficjalnie żaden z komendantów tego nie potwierdzi. Aby trochę przymknąć furtkę dla kobiet, planuje się wprowadzić dla nich trud­niejszy niż do tej pory tor przeszkód pod­czas wstępnego egzaminu z przygotowania fizycznego. Będą musiały biegać tak szybko jak mężczyźni, bić się jak mężczyźni i dźwigać męskie ciężary. Skoro policja ma mieć bardziej męską twarz, trzeba wykreować postać silnego i sprawnego stróża prawa pracującego w dobrze zarządzanej (rzecz jasna przez mężczyzn) instytucji. Męscy mi­nistrowie Błaszczak i Zieliński kreują wizerunek policji, jeżdżąc po kraju i organizując konferencje w lokalnych komendach, uczestnicząc w mszach świętych wraz z komendantami, odzna­czając, przecinając wstęgi i przemawiając. Taka ministerialna żmudna robota.
   Sprawdza się metoda kija i marchewki. Zaraz po wyborach policjanci i strażacy dostali podwyżki, po ok. 160 zł na osobę. Dla szeregowych policjantów był to odczuwalny zastrzyk finan­sowy. Umiejętnie rozegrano fakt, że za poprzednich rządów po­licjanci mieli wstrzymane podwyżki. Z okazji lipcowego Święta Policji sypnięto nagrodami. Policjanci dostali od 500 do 2,5 tys. zł i, co ważne, nagrodzono niższe szarże, a pominięto komendan­tów. Sprawy finansowe drgnęły, policjanci to doceniają, twierdzą nasi rozmówcy. - To oznaka, że politycy dostrzegli, iż służby mun­durowe w ogóle istnieją, bo przez poprzednie osiem lat sprawiali wrażenie, że naszych problemów nie dostrzegają - mówi zastępca komendanta w jednej z komend wojewódzkich.
   Zapowiedziano modernizację policji, a to oznacza perspektywę zakupu nowych samochodów, środków łączności, broni i zwięk­szenie puli na wydatki osobowe. Poprzednia taka modernizacja była realizowana za kadencji ministra spraw wewnętrznych Lu­dwika Dorna w latach 2005-06. Na potrzeby policji przeznaczo­no wówczas dodatkowo 4 mld zł. Za rządów PO-PSL za ponad 1 mld zł wdrożono natomiast program standaryzacji komend i komisariatów policyjnych. NIK niedawno oceniła, że został przygotowany nierzetelnie. Kontrolerzy stwierdzili, że przekra­czano zaplanowane koszty inwestycji, przepłacano za nowe me­ble. Na przykład kupowano biurka po 1,6 tys. zł za sztukę, podczas gdy inni producenci oferowali je za niecałe 500 zł. W kilku przy­padkach NIK skierowała zawiadomienia do CBA i prokuratury.
   Nowy etap modernizacji policji to koszt rzędu kilku miliardów złotych. Problem polega na tym, że zapowiedziano też wzrost nakładów na wojsko, a przy innych planowanych wydatkach z budżetu (m.in. program 500+, zwiększenie kwoty wolnej od po­datku, darmowe leki) w przyszłym roku - jak twierdzą ekonomi­ści - okaże się, że kołdra jest za krótka. Nie da się jednocześnie modernizować pozostających w gestii MSWiA policji, straży po­żarnej i straży granicznej, służb specjalnych nadzorowanych przez Mariusza Kamińskiego i armii. Budżet nie jest przecież z gumy, chociaż z zapowiedzi ministra obrony Antoniego Macierewicza wynika, że skarbiec państwowy chyba nie ma dna. Szeroki gest mi­nistra Macierewicza może zderzyć się z szerokim gestem ministra Błaszczaka. Wtedy okaże się, który z nich ma w rządzie mocniejszą pozycję. - Na miejscu policjantów nie wpadałbym przedwcześnie w entuzjazm - mówi jeden z byłych ministrów spraw wewnętrz­nych. - Bo okaże się niebawem, że modernizacja musi poczekać kolejnych kilka lat.

   Dzielnicowy bliżej mas
   Za czasów PO-PSL w ramach oszczędności zlikwidowano po­nad połowę z 817 posterunków gminnych policji. Protestowały samorządy, krytycznie oceniały tę reorganizację media (również POLITYKA, słusznie przewidując, że w osieroconych gminach wzrośnie zagrożenie przestępczością), ale nic nie wskórano. Rząd PiS ogłosił, że przywróci 150 z ponad 400 zlikwidowanych posterunków. To mądre, chociaż kosztowne posunięcie i ukłon w stronę lokalnych społeczności.
   Także rozsądnie brzmi zapowiedź wzmocnienia roli dzielni­cowych, czyli policjantów na co dzień utrzymujących kontakt z ludnością. W Polsce jest ok. 8 tys. dzielnicowych, teraz ma być ich więcej. Program nosi nazwę „Dzielnicowy bliżej nas”. Odejdą od biurek i ruszą w teren. Szkopuł w tym, że wszyscy poprzedni ministrowie spraw wewnętrznych wśród priorytetów wymieniali właśnie wzmocnienie pozycji dzielnicowych i na tym się kończyło.
   Według naszych rozmówców, gdyby dzisiaj przeprowadzić ba­dania wśród młodych policjantów, okazałoby się, że ich priorytety są zgodne z obietnicami ministra. Chcą więcej zarabiać i szybciej awansować. Dymisje policjantów z długim stażem i fala odejść na emeryturę (od stycznia do maja odeszło ponad 2 tys. funkcjo­nariuszy) to szansa dla młodych na szybsze wdrapanie się wyżej w hierarchii. Problem polega na tym, że pogłębiła się, zauważalna już wcześniej, luka pokoleniowa. Kiedyś to starzy doświadczeni gliniarze uczyli młodych profesjonalizmu. Teraz nie ma kto uczyć.
   Szefowie MSWiA deklarują, że zadbają o stan bezpieczeństwa Polaków. Dlatego ministrowie przeprowadzają policyjną rewolu­cję, doglądając wszystkiego i stosując osobisty nadzór specjalny. W resorcie sprawiedliwości u ministra Ziobry to codzienna prak­tyka, oni nie chcą być gorsi.
Piotr Pytlakowski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz