wtorek, 5 lipca 2016

WyPiSani z Europy



Polska powoli znika z UE. To skutek rządowych działań i zaniechań

Aleksandra i Jacek Pawliccy

Czy mamy scenariusz na wy­padek Brexitu? - pyta polski urzędnik w Brukseli podczas spotkania z szefem MSZ Wi­toldem Waszczykowskim. W sali jest kilkudziesięciu eurokratów zatrudnionych w unijnych instytucjach.
   - Państwo zarabiacie tyle tysięcy euro, że nie pozwolicie, aby do tego doszło. Rozpad Unii nie jest w waszym interesie - ironizuje Waszczykowski.
   Spotkanie odbywa się miesiąc przed bry­tyjskim referendum. - Takiego poziomu ignorancji i arogancji jeszcze tu nie widzia­łem. Wyszliśmy z tego spotkania zażenowa­ni i przekonani, że Polska sama odsyła się na ławkę rezerwowych - mówi nasz rozmówca.

NIE BĘDZIE NIEMIEC ZAGLĄDAŁ NAM DO PORTFELA
Spotkanie odbyło się 23 maja w przedstawicielstwie polski przy UE w Brukseli. Dokładnie w tym sa­mym dniu, który Komisja Europejska wyznaczyła jako ostateczny termin na podjęcie przez polski rząd działań na­prawczych dotyczących Trybunału Konstytucyjnego. Trzy dni po słynnym wystąpieniu Beaty Szydło w Sejmie, gdy pani premier zarzuciła opozycji zamach na suwerenność Polski i pytała, czy „de­cyzje dotyczące Polski mają zapadać tu­taj, w Warszawie, czy gdzie indziej?”. Ten sam ton pojawił się w wystąpieniu Waszczykowskiego do Polaków z bruk­selskich instytucji: rząd PO sprzeniewie­rzył polską suwerenność w poddańczej polityce wobec UE i dlatego prioryte­tem rządu PiS jest zastąpienie uległości asertywnością.
   - W Polsce mamy czasami błędne przekonanie, że jako chłopskie społe­czeństwo jesteśmy skazani na poddań­stwo - mówił Waszczykowski. Przerwała mu jedna z urzędniczek: - Przepraszam, aleja mam chłopskie pochodzenie i je­stem z tego dumna. To pochodzenie dało mi upór w dążeniu do celu.
   Minister przez moment wydaje się zbity z tropu, ale po chwili kontynuu­je atak: - Unijne pieniądze, zwłaszcza środki pochodzące z polityki spójności, uzależniły Polskę od Brukseli na pokole­nia. Dobro kraju trzeba budować na ro­dzimym kapitale.
   Wśród zebranych w ambasadzie poru­szenie. Ktoś pyta, czy Polska byłaby w sta­nie zbudować bez unijnej pomocy szybką kolej. Budżet UE na lata 2014-2020 prze­widuje 376 miliardów euro na politykę spójności, która obejmuje infrastrukturę, ochronę środowiska, cyfryzację, projekty edukacyjne. Jedną piątą tej kwoty, czyli 82,5 mld, zapisano dla Polski. - Gdy bę­dziemy chcieli wybudować kolej dużych prędkości, to możemy skorzystać z po­mocy Chin. Chińskie pieniądze są równie dobre co niemieckie i nie będzie Niemiec zaglądał nam do portfela - odpowiada szef polskiej dyplomacji.
   -  To miał być chyba żart w stylu Wasz­czykowskiego, ale nie wzbudził śmie­chu - opowiada nasz rozmówca i dodaje: - Wypowiadanie takich sądów, nawet w żartach, to kompromitacja i dowód na kompletne niezrozumienie intere­su własnego kraju. Ten człowiek powi­nien nauczyć się trochę rozumieć świat, zanim otworzy usta.
   Witold Waszczykowski kończy spotka­nie w znakomitym humorze: - No i co? Nie taki ten pisior straszny, jak go malu­ją? - pyta retorycznie.
   - Przesłanie było jasne - mówi osoba, która uczestniczyła w tamtym spotka­niu. - Polski rząd nie ma innego pomy­słu na obecność Polski w UE, jak tylko budowanie oblężonej twierdzy i pozy­cjonowanie Warszawy w kontrze do Brukseli.
   - Biuro prasowe MSZ na pytanie o bruk­selskie wystąpienie ministra odpowia­da „Newsweekowi”: „Nie komentujemy spekulacji medialnych”.
TUSK NA CELOWNIKU
Dwa dni przed referendum w Wiel­kiej Brytanii szef Rady Europejskiej, Donald Tusk, rozmawia przez tele­fon z premier Beatą Szydło. Z naszych informacji wynika, że rozmowa przebie­ga spokojnie, jest rzeczowa i dotyczy tego, jak powinni zachować się przywód­cy 27 krajów UE, gdyby doszło do Brexitu. Polska premier nie informuje Tuska o jakichkolwiek polskich inicjatywach w sprawach europejskich. Nie zgłasza też żadnych zastrzeżeń co do jego roli prezydenta Europy.
   Pięć dni później, gdy Brexit okazu­je się faktem, w Brukseli spotykają się tzw. Szerpowie, czyli europejscy dorad­cy premierów lub prezydentów 27 kra­jów UE. Naradę prowadzi szef gabinetu Tuska - Piotr Serafin. Polskę reprezen­tuje doradca premier Szydło - mini­ster Konrad Szymański. Nie przywozi z Warszawy żadnych nowych propozycji ani informacji, że polski rząd przestaje popierać Tuska.
   Dlatego równoczesne wystąpienie w kraju prezesa PiS budzi zdumienie. Ka­czyński domaga się rozliczeń za Brexit, który nazywa „wielką, straszliwą klęską polityki unijnej”, w której „szczególnie ponurą rolę” odegrał Tusk, bo „prowadził rokowania z Brytyjczykami i w gruncie rzeczy doprowadził do tego, że niczego nie otrzymali”. Ponosi więc „bezpośred­nią odpowiedzialność za Brexit i powi­nien zniknąć z europejskiej polityki”.
   Jak echo jego słowa powtarza mini­ster Waszczykowski: „Trzeba dać nową szansę nowej klasie eurokratów. Odsu­nąć szefów Komisji i Rady Europejskiej, którzy realizowali oderwaną od społe­czeństw wizję Europy. Czy ta klasa za­rządzająca ma prawo dalej funkcjonować i naprawiać Unię?”.
Jean-Claude Juncker, szef Komisji Europejskiej, pytany o dymisję, do któ­rej wzywa go prezes PiS, nie chce sobie strzępić języka. Demonstracyjnie zatyka uszy. Eurodeputowany Janusz Lewan­dowski (były polski komisarz) tłuma­czy zaś „Newsweekowi”: - W Brukseli wszyscy rozumieją, że to nie Tusk spro­wokował brytyjskie referendum i nie on oszukiwał ludzi.
   Tusk ma dziś bardzo dobre notowa­nia w unijnych stolicach. Jest w stałym kontakcie ze wszystkimi przywódcami, bo swoje relacje budował zarówno pod­czas żmudnych negocjacji w trakcie kry­zysów nękających UE, jak i drobnymi gestami, takimi jak wysyłanie SMS-ów z gratulacjami, gdy drużyna danego kraju wygrywa mecz na Euro 2016.
   Pogróżek PiS pod adresem Tuska nikt w Brukseli nie bierze na serio. Przy­szłoroczna decyzja w sprawie przedłu­żenia mu kadencji prezydenta Europy zależy wyłącznie od tego, jak Unia poradzi sobie z Brexitem. Szarża Kaczyń­skiego traktowana jest jak machanie szabelką na użytek krajowej polityki. Podobnie jak ogłoszona z hukiem przez prezesa PiS propozycja zmiany trakta­tu lizbońskiego, określającego zasady funkcjonowania UE.

DWA OBLICZA PIS
Prezes PiS postuluje ograniczenie roli Komisji Europejskiej i wzmoc­nienie uprawnień Rady UE. - Czy partia, która zgodziła się na kompromis w sprawie traktatu z Lizbony, naprawdę chce debaty o nowym traktacie ze wszyst­kimi tego konsekwencjami? - pyta urzęd­nik z Rady UE i dodaje, że ten kompromis wypracowano przecież z ogromnymi trudnościami.
   Proponowanie nowego traktatu to prosta droga do rozwalenia Unii, która ma dziś zbyt wiele ważnych problemów: kryzys uchodźców, zadłużenie Grecji, zastój gospodarczy, wysokie bezrobocie i Brexit. Nie ma zresztą zgody politycz­nej na rozpoczynanie dyskusji o nowym traktacie w najważniejszych krajach - w Niemczech i we Francji. Angela Mer­kel na specjalnym szczycie w minioną środę powiedziała wyraźnie, że UE bez Wielkiej Brytanii nie potrzebuje nowego traktatu. Żaden z przywódców nie zgło­sił takiej propozycji, milczała w tej kwe­stii także premier Beata Szydło. Tym samym stało się jasne, że pomysł refor­mowania Unii to jedynie zasłona dymna Kaczyńskiego, nazywanego w Brukseli ironicznie „spiritual leader”. - To zabieg taktyczny mający przykryć fakt, że wraz z Brexitem PiS traci najpoważniejszego i w zasadzie jedynego sojusznika poza Węgrami - mówi nasz rozmówca.
   Zresztą sławetny sojusz z Węgrami pozostaje raczej w sferze deklaracji niż realnych decyzji. Węgierski komisarz Tibor Navracsics tylko raz zabrał głos, gdy Polskę objęto specjalną procedurą za łamanie zasad demokratycznych przy pa­raliżowaniu Trybunału Konstytucyjnego. I było to wyrażenie wątpliwości, a nie głos sprzeciwu. - Navracsics to bliski współ­pracownik premiera Viktora Orbana. Za­chowałby się inaczej, gdyby Budapeszt naprawdę chciał dać jasny sygnał popar­cia dla Polski - mówi urzędnik Komisji Europejskiej i dodaje: - Przedstawiciele polskiego rządu tylko u siebie odgrywa­ją rolę silnego gracza, który wali pięścią w unijny stół, ale nie ma to wiele wspól­nego z rzeczywistością. Tu, w Brukseli, coraz częściej można odnieść wrażenie, że Polska albo w ogóle nie jest zaintereso­wana, albo boi się zabierać głos.

SPADEK DO TRZECIEJ LIGI
Do takiej oceny Polski skłania unijnych przedstawicieli zacho­wanie rządu PiS nie tylko w sprawie Brexitu. „Polska abdykowała na wie­lu frontach” - słyszymy od naszych roz­mówców. Duże zdziwienie wywołało np. pojawienie się na spotkaniu w Dyrekcji Generalnej Rynku Wewnętrznego, Prze­mysłu, Przedsiębiorczości i MSP eksperta firmy doradczej zamiast ministra. Spotkanie odbyło się 26 stycznia i doty­czyło przyszłości rynku samochodowego w UE w kontekście afery Volkswagena. Polskę reprezentował wynajęty przez rząd przedstawiciel firmy PWC.
   - Ekspert, owszem, jest w stanie za­prezentować fachowo przygotowane przez siebie analizy, ale gdy przycho­dzi czas decyzji, Polska skazuje się na milczenie, bo do decyzji potrzeba poli­tycznego mandatu. To wywołało natych­miastowe spekulacje, że polski rząd ma wyjątkowo krótką ławkę, skoro wysy­ła przedstawicieli sektora prywatnego - mówi nasz rozmówca z Brukseli.
   Ministrowie spotykają się za to chęt­nie z unijnymi przedstawicielami o wie­le niższej rangi, bo w ten sposób łatwo uzyskują deklarację poparcia dla pol­skich rozwiązań. Tyle tylko że obietnice unijnych urzędników niższego szczebla nie mają potem wpływu na decyzje po­dejmowane w gabinetach dyrektorów generalnych czy komisarzy. W ten spo­sób Polska próbowała rozegrać istotną kwestię płacy minimalnej i pracowni­ków delegowanych. W pierwszej cho­dzi o ujednolicenie minimalnych stawek wynagrodzenia, w drugiej - o zapewnie­nie pracownikom wysyłanym do innego kraju UE prawa do takiego samego wy­nagrodzenia, jakie ma pracownik lokal­ny. Oba rozwiązania uderzają w polskie firmy konkurujące na europejskim ryn­ku niskimi kosztami. W obu sprawach głos Polski przestał się liczyć.
   - Osiągnięciem poprzedniego rządu było włączenie Polski do tzw. wielkiej szóstki, czyli grona największych państw UE. Teraz spadliśmy z pierwszej do trze­ciej ligi. Wypisaliśmy się z Europy na własne życzenie. Polska ma dziś w Bruk­seli łatkę kraju, który interesuje się wy­łącznie rozliczaniem Tuska, Smoleńska i UE traktowanej jak pasożyt wszcze­piony w zdrowy organizm naszego kra­ju - mówi polski urzędnik zatrudniony w unijnej instytucji.
   Utraciliśmy nawet pozycję lidera po­lityki wschodniej. Nie bierzemy udziału w dyskusjach na temat Ukrainy. Niefor­malnymi ambasadorami Kijowa w UE są teraz Litwa, Łotwa i Estonia.
   - Żeby odegrać jakąś rolę w UE, trzeba najpierw zbudować swój autorytet. Trze­ba być stale obecnym w rozmowach. Na­głe zrywy i pokazywanie: „Tu jesteśmy!” są co najmniej dziwne - mówi Danuta Hubner, eurodeputowana i była komi­sarz Polski w Brukseli. - Nie może być tak, że przez sześć dni powszednich pły­nie się po prąd i nagle w niedzielę oznaj­mia, że jednak „my decydujemy z wami”. To podważa wiarygodność kraju.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz