niedziela, 17 lipca 2016

Wielkie greckie wesele



Jarosław Kaczyński to pierwszy w Polsce prawdziwy, dojrzały populista. A populizm nieraz upada dopiero wtedy, gdy najpierw doprowadzi do ruiny gospodarkę i państwo, jak to się stało w Grecji czy Wenezueli

Populizm to - jak mawiał Walther Rathenau, zamor­dowany przez nacjonalistów najwybitniejszy polityk Re­publiki Weimarskiej - bunt polityki przeciw ekonomii. Jarosław     Ka­czyński stanął na czele takiego buntu, by zdobyć władzę i ją skonsolidować, choćby za cenę zmiany ustroju państwa.
   Kaczyński to pierwszy w polskiej hi­storii dojrzały, radykalny populista. Po­lityk w rodzaju Peróna w Argentynie czy Chaveza w Wenezueli, przy których Ty­miński i Lepper to populistyczne przed­szkole. Jego najnowsza deklaracja, że „musimy odrzucić nieszczęsne koncep­cje szkodnika Balcerowicza”, jest kolejną odsłoną politycznego paktu, jaki zawarł z elektoratem odrzucającym w całości polską transformację ustrojową.

POPULIZM PRZECIW TRANSFORMACJI
Kluczowy w Polsce po roku 1989 po­dział na zwolenników i przeciwni­ków transformacji był ważniejszy od podziału na postkomunistów i obóz post­solidarnościowy, katolików i antyklery­kałów, a nawet lewicę i prawicę. Spory historyczne i ideologiczne bardziej misty­fikowały walkę o wątłe zasoby odbudowu­jącej się z PRL-owskich ruin gospodarki, niż ją opisywały. Elity transformacji wy­wodziły się z obu historycznych obozów, a jej beneficjentami byli ludzie, którzy podjęli ryzyko działalności gospodarczej i odnieśli sukces, o jakim w latach 80. nie mogli nawet pomarzyć.
   Z kolei na obóz przeciwników transfor­macji składali się ci spośród postkomu­nistów, którzy czuli się zdradzeni przez uczestniczącą w transformacji elitę poli­tyczną PZPR, elitę gospodarczą późnego PRL i analogiczne „doły” obozu postsoli­darnościowego (polityczni radykałowie, część wielkoprzemysłowych robotników czy ludzie kulturowo zaszokowani libe­ralną zmianą). Także w tej części polskie­go społeczeństwa, która w konflikcie lat 80. nie brała udziału, jedni skorzystali z transformacji, podczas gdy inni przeży­wali przede wszystkim szok zmiany.
   Znaczący elektorat odrzucających transformację istniał w Polsce od począt­ku. Łatwo go było zmobilizować, na co dowodem stało się spektakularne zwy­cięstwo Stanisława Tymińskiego nad Ta­deuszem Mazowieckim w pierwszych wyborach prezydenckich 1990 r. Mazo­wiecki przegrał nie dlatego, że Tymiń­ski był bardziej charyzmatyczny czy miał alternatywny program rozwoju Polski. Słynna czarna teczka, którą Tymiński po­kazywał na wiecach, była tak samo pusta jak lustracyjne i dekomunizacyjne tecz­ki Macierewicza czy Cenckiewicza. Albo teczki, z których Mateusz Morawiecki wyciąga obietnice mocarstwowego roz­woju Polski: miliardy na wsparcie przed­siębiorstw i gałęzi przemysłu, obietnica zbudowania „polskiego Houston”, wypro­dukowania „miliona elektrycznych sa­mochodów”... Każda z tych obietnic zaprezentowana pojedynczo byłaby cie­kawa, obiecane jednocześnie są tylko po­pulistycznym bełkotem.
   Mazowiecki przegrał z Tymińskim, bo wziął na siebie polityczną odpowiedzial­ność za działania Balcerowicza i w ogóle za rozpoczęcie ustrojowej transformacji, której społeczne koszty ujawniły się szyb­ko, a zyski były odroczone. Tymczasem populizm - wówczas Tymińskiego, dziś Kaczyńskiego - opiera się na odwrotnej zasadzie. Zyski z populistycznego roz­dawnictwa i zatrzymania reform są na­tychmiastowe - konkretne pieniądze do ludzkich kieszeni (nawet jeśli jedynie przełożone z innej kieszeni, bez rzeczy­wistego impulsu rozwojowego), zaspo­kojenie nostalgii za dawnymi dobrymi czasami, złagodzenie lęku przed zmianą. Koszty populizmu zaś - zatrzymanie go­spodarczego rozwoju, zmarnotrawienie bogactwa, zniszczenie polityki i państwa - zawsze są odroczone. Tymiński w 1990 roku zebrał „odrzucone kamienie” pol­skiej transformacji. Lepper też próbował ten elektorat przechwycić. Jednak Ka­czyński uczynił z niego narzędzie total­ne, służące mu do zdobycia i konsolidacji władzy.
   Jak zwykle u Kaczyńskiego jest w tym wiele cynizmu i pragmatyzm doraźnej walki o władzę. Na samym początku swo­jej politycznej drogi, kiedy był przy Wa­łęsie, a także gdy tworzył Porozumienie Centrum, Kaczyński wcale nie chciał być wyłącznie reprezentantem „odrzuconych kamieni” polskiej transformacji. Po wy­granej Wałęsy w wyborach prezydenckich nie domagał się obalenia „szkodnika Bal­cerowicza”. Chciał tylko uzupełnienia obsady resortów gospodarczych swoimi partyjnymi ludźmi (np. Adamem Glapińskim). Próbował przebić się do klasy średniej, do protransformacyjnych elit obu stron postkomunistycznego podzia­łu (wciąż próbuje), ale bez skutku. Jego zdobycze po stronie postkomunistycz­nej (sędzia Kryże, prokurator Piotrowicz) raczej go kompromitują. Są analogiczne do sukcesów Leppera, który także pozy­skał miłość byłych milicjantów, esbeków, dawnych powiatowych działaczy apa­ratu partyjnego, którzy nie załapali się na transformację, więc uważali Millera, Kwaśniewskiego, Krauzego, Kulczyka za złodziei i zdrajców.

POPULIZM BEZ GRANIC
Jarosław Kaczyński wybrał popu­lizm radykalny, konsekwentny bez granic, dopiero wtedy gdy przegrał w 2007 r. z Platformą i został wypchnię­ty z centrum, definitywnie tracąc miesz­czański elektorat - duże miasta, klasę średnią, nowe polskie mieszczaństwo, ludzi dorosłych, dojrzałych, z własnym dorobkiem. Smoleńsk był ostatnim im­pulsem skłaniającym do zradykalizowania populistycznej obietnicy, uczynienia jej podstawowym narzędziem rewanżu i zdobycia władzy.
   Strategia populistyczna Kaczyńskiego opiera się na otwartej liście obietnic eko­nomicznych, która - co najważniejsze - może być radykalizowana i poszerza­na w przypadku jakiegokolwiek zagro­żenia. Inwestycje zagraniczne i polskie inwestycje prywatne spadają? Poszerz­my program 500+, dodajmy pieniędzy emerytom, podnieśmy pensję minimal­ną bardziej, niż zażądały tego związ­ki zawodowe. W pierwszym i drugim kwartale 2016 roku pogłębiła się recesja w polskim budownictwie? Zakryjmy to obietnicą wybudowania przez państwo setek tysięcy tanich mieszkań pod wy­najem.
   Nawet Jarosław Kaczyński z lat 2006- -2007 przegrałby licytację na populizm z Kaczyńskim dzisiejszym. Joanna Kluzik-Rostkowska (w rządzie Kaczyńskie­go w 2006 roku jako wiceminister pracy i spraw społecznych odpowiadała za po­litykę rodzinną) wspomina: „Tamten pro­gram polityki rodzinnej, rozłożony na sześć lat, kosztował w całości 17 miliardów złotych. Był w tym także program wzmoc­nienia przedszkoli i szkół, szczególnie na terenach wiejskich, oraz wydłużenia urlo­pów rodzicielskich. Siedzieliśmy w Mini­sterstwie Finansów razem z ludźmi Zyty Gilowskiej, żeby znaleźć na to pienią­dze, co nie było łatwe”. Dziś sam program 500+ kosztuje budżet 27 miliardów rocz­nie. Część z tych pieniędzy, wydawanych na doraźną konsumpcję, utrwala spo­łeczne patologie, zamiast wyciągać z nich dzieci - najbardziej uzdolnione, chcące się uczyć, którym za część sumy zmarno­trawionej na program partyjnego prze­kupstwa można by ufundować tysiące stypendiów.
   Jednak w latach 2006-2007 Kaczyń­ski liczył się jeszcze z partnerami. Godził się, aby dyscyplinowała go Zyta Gilowska, która narzucała mu twarde normy budże­towego realizmu. Mateusz Morawiecki czy Paweł Szałamacha to tylko marionetki używane przez Kaczyńskiego do populi­stycznej polityki kreowania listy obietnic bez granic, niestawiające mu żadnego oporu, nieprzypominające o żadnych re­gułach czy ekonomicznej realności. Szała­macha się Kaczyńskiego śmiertelnie boi, a Morawiecki dostał czegoś w rodzaju za­wrotu głowy.
   Marszałek Kuchciński z zadowoleniem powtarzający, że „500 złotych jest dla Po­laków ważniejsze niż Trybunał Konstytu­cyjny”, albo minister Ziobro „darowujący” nie swoje (pochodzące z politycznej re­dystrybucji) 500 złotych niepełnospraw­nemu dziecku i przyjmujący od jego matki podziękowania w świetle fleszy - to tyl­ko objawy populistycznego zdziczenia, a nie jakakolwiek sensowna redystrybu­cja czy tym bardziej polityka społeczna. Jeśli część lewicowych środowisk widzi w tym alternatywę dla zbyt neoliberalnej polskiej transformacji i jest gotowa przy­stąpić do licytacji na dobre intencje, to znaczy są one całkowicie nieodporne na populizm.
   Jednak lewica zawsze przegra taką li­cytację - nie potrafi bowiem znajdować kozłów ofiarnych, które prawica wskazu­je ludowi jako winowajców jego niedoli. Niedawno w czasie zamkniętej dla me­diów inteligenckiej dyskusji w Warszawie słuchałem znanej feministki, która za­zdrościła PiS i Elbanowskim populistycz­nej polityki rodzinnej, namawiając lewicę do własnego populizmu. Problem w tym, że ruch „Ratujmy maluchy” małżeństwa Elbanowskich, na którym prawica jecha­ła do władzy, miał gigantyczną zdolność mobilizacyjną nie dlatego, że promował jakiś pozytywny model rodziny, ale dla­tego, że pokazywał, przed kim „ratuje­my nasze maluchy”. Ratujemy je przed „socjalistycznym” państwem Platformy, przed „demoralizacją gender”, przed fe­ministkami. Lewica, szczególnie liberal­na, nigdy takiego prostego kozła ofiarnego nie wskaże, więc populistyczną licytację z Kaczyńskim przegra. Jacek Żakowski, Rafał Woś czy Grzegorz Sroczyński są za uczciwi, aby wskazać imigrantów, femi­nistki, Niemców, Ukraińców, Żydów czy homoseksualne lobby jako sprawców ekonomicznych cierpień polskiego ludu. Przywoływane przez lewicowych publicy­stów: rynki finansowe, wzrost nierówno­ści, a nawet kapitaliści, są zaś zbyt wielką abstrakcją.
   W dodatku jeśli ktoś podejmuje z Ka­czyńskim licytację, to musi być świadom, że jest on zawsze gotów wydłużyć li­stę obietnic i zaofiarować jeszcze bar­dziej hojne dary. Gdy na przykład do ludzi zaczęło docierać, że po obniżeniu wie­ku emerytalnego wcześniejsze emerytu­ry staną się głodowe, prezes PiS zmusił Morawieckiego do zadeklarowania, że w wyniku kolejnego przejęcia przez pań­stwo środków zgromadzonych w OFE, „przeciętna emerytura wzrośnie o 2400 złotych”.
   Gdy Leszek Miller obniżył CIT, wie­dział, że tym samym nie może zrobić paru innych rzeczy. Miller jest bowiem popu­listą tylko wtedy, gdy trafia do głębokiej opozycji. Kiedy rządzi, staje się odpo­wiedzialnym (czasami wręcz konserwa­tywnym) politycznym realistą. Gdy PO zwiększała deficyt budżetu państwa, by gospodarka nie zadusiła się w apoge­um kryzysu, wiedziała, że nie może prze­znaczyć pieniędzy na parę innych rzeczy. Nawet skok Tuska na OFE miał jedynie zapewnić wyjście Polski z unijnej proce­dury nadmiernego deficytu, co pozwoliło­by podnosić pensje w budżetówce o parę procent rocznie - jednak bez efektu pro­pagandowego choćby zbliżonego do tego, jaki zapewnia program 500+ czy obniże­nie wieku emerytalnego.
   Kaczyński wydaje na siebie i na swo­ją partię. Nie kupuje jednak za to luksu­sowych samochodów czy jachtów, ale coś znacznie bardziej atrakcyjnego dla polity­ka - sondażowe poparcie.

CENA POPULIZMU
Populizm rozliczy sama rzeczywi­stość, przede wszystkim rzeczywistość ekonomiczna. Ale ten test zawsze jest od­roczony (Argentyna, Grecja, Wenezuela). Często kompromitacja populizmu przy­chodzi dopiero wówczas, gdy gospodarka - państwo są już nieodwracalnie zrujno­wane. Argentyna po Peronie pozostaje bankrutem albo państwem na skraju ban­kructwa. Każda próba powrotu do ekono­micznego realizmu jest tam kontrowana przez populistów, odwołujących się do społecznych przyzwyczajeń i żywej trady­cji. Także przypadek Wenezueli pokazał, że populiści mogą się utrzymać przy wła­dzy nawet wtedy, gdy już całkowicie zruj­nują gospodarkę i państwo. Wystarczy, że finansowo i „godnościowo” kupili sobie poparcie choćby mniejszości społeczeń­stwa i trwale zmobilizowali wykluczonych przeciw klasie średniej.
   Perón, Chavez czy Jarosław Kaczyński to tacy sami przyjaciele ludu jak Juliusz Cezar - pierwszy w historii skuteczny po­pulista, który wykorzystał gniew rzym­skiego ludu przeciw patrycjatowi, by zniszczyć republikę i zapewnić sobie oso­bistą autorytarną władzę.
   Populizm wygrywa zazwyczaj w społe­czeństwach, w których klasa średnia jest zbyt egoistyczna, a różnice społeczne ros­ną zbyt brutalnie. Triumf populizmu po­winien być zawsze memento i okazją do samorozliczenia.
   Jednak złamanie przez populistyczne­go lidera i jego partię społecznych i go­spodarczych elit, mieszczaństwa i klasy średniej zawsze blokuje rozwój społe­czeństwa i państwa. Otwiera drogę do długich autorytarnych rządów. W Polsce polityczne złamanie klasy średniej będzie oznaczało nie tylko zniszczenie dorobku „szkodnika Balcerowicza”, ale także za­blokowanie rozwoju Polski - w momencie gdy ten rozwój dopiero ruszył i zaczyna przynosić owoce. To szczególnie drama­tyczne, jeśli spojrzeć na to w kontekście ostatnich kilkuset lat, kiedy to siła i boga­ctwo Polaków tak często były marnotra­wione, a tak rzadko tworzone.
Cezary Michalski

1 komentarz: