poniedziałek, 25 lipca 2016

Prezes według prezesa



Jarosław Kaczyński nie tylko stawia pomniki swemu bratu, zaczął je budować także sobie. Jeszcze nie ze spiżu, na razie ze słów. Jego autobiografia to poza wszystkim pożyteczna lekcja dla dzisiejszych polityków opozycji.

Ukazała się zapowiadana od dawna polityczna au­tobiografia prezesa PiS „Porozumienie przeciw monowładzy. Z dziejów PC” (swoją drogą pierw­sza część tytułu to niezłe motto dla Schetyny i Petru). Czterystustronicowe dzieło zatrzymuje się na 2001 r., co znaczy że kolejne tomy nadej­dą. Ale i ten pierwszy mówi wiele o Jarosławie Kaczyńskim - przez to, co napisał, ale też, co przemilczał.
   Linią przewodnią autobiografii jest prezentowana na różne sposoby wizja: byli dwaj bliźniacy i reszta. Książkę otwiera zdanie: „Polityka zaczęła się dla mnie i Leszka w marcu 1968 roku”. I tym ściegiem - Ja i Brat - idzie cała opowieść, choć bywały okresy, gdy aktywność braci się rozmijała, a też oddalenie (Leszek mieszkał przez wiele lat na Wybrzeżu, Jarosław cały czas w Warszawie) nie sprzyjało częstym kontaktom. Niemniej książka te okoliczności niejako przeskakuje, gdyż autor (zapewne był też jakiś ghost­writer) cały czas równolegle opowiada, co robi brat bliźniak. Dla czytelników może być jednak sporym rozczarowaniem, że ta bio­grafia prawie nie zawiera wątków osobistych, rodzinnych, szkol­nych, studenckich.
   Dowiadujemy się zatem od razu - i tak poznajemy bohatera - że Jarosław Kaczyński działa w opozycji w końcu lat 70., i o tym, że podobnie działa Leszek w tzw. Wolnych Związkach, a potem podczas strajków stoczniowych. I niemal natychmiast Jarosław zauważa, że Leszek „nie tylko nie był w najlepszych stosunkach z Wałęsą, ale też nie chciał się dać przekupić”, bo tak zostały ode­brane słowa Wałęsy: „jak masz jakiś kłopot, to przyjdź do mnie, jak do ojca”. W dodatku czytamy: „Leszek naraził się jeszcze w stocz­ni doradcom z Mazowieckim na czele. Powtarzam, miał ciężko”.
O co tak dokładnie chodziło, nie wiadomo, choć od kilkunastu lat Jarosław Kaczyński próbuje budować legendę, że jego brat - choć nie wskazują na to żadne historyczne dowody - był bez mała równoważny Wałęsie i tzw. wielkim doradcom Solidarności, tyle że miał inną koncepcję programową. Ale to on w zasadzie zarzą­dzał związkiem. (Wałęsa już odpowiedział na te uzurpacje w swoim stylu: trzymałem przy sobie Lecha jako posłusznego wykonawcę).
   Lata 80., po Grudniu, są opowiedziane w podobnym tonie, a za­czynają się od internowania Leszka i nieinternowania Jarosława, co - zdaje się - nadal pozostaje źródłem jego jakiegoś kompleksu. Stwierdza w książce, że esbecy proponowali mu internowanie, ale odmówił i napisał stosowne odmawiające oświadczenie (co wy­daje się kompletnie niewiarygodne). Niemniej bracia działali w podziemiu, mamy kronikę tej aktywności, przy czym Jarosław lubi podkreślać niejako zwierzchnią wobec niego pozycję Leszka, typu: Leszek polecił czy przekazał mi polecenie. Charakterystycz­ne, że Lech z kolei lubił powtarzać, że prawdziwym mózgiem po­litycznym jest Jarosław Ich skomplikowane relacje rodzinno-po- lityczne, gdyby miały miejsce w kraju o większym, globalnym znaczeniu, stałyby się bez wątpienia światowym fenomenem.

   Leszek i ja
   Autor nie pisze tego wprost, ale nie ulega wątpliwości, że po kil­kunastu latach przecierania się i po intensywnym doświadcze­niu Okrągłego Stołu u braci bliźniaków (a zwłaszcza u jednego) zaczęły nasilać się ambicje polityczne i przekonanie, że polityka jest bezwzględną grą, w której liczy się tylko wygrana. Zatem bez żadnego zawstydzenia zaczął przymierzać się do najwyższych pozycji i ról dla siebie i dla brata, najpierw dyskretnie, a potem jawnie i wprost. I skutecznie. Jarosław uważał porozumienia Okrągłego Stołu - twierdzi, że od początku - za wymuszoną tak­tykę: „Dla Leszka i dla mnie (wciąż ta ulubiona figura stylistycz­na książki) »okrągły stół« był czymś, co przypominało grę Józefa Piłsudskiego w czasie pierwszej wojny światowej. Nie odrzucił on deklaracji dwóch cesarzy, choć nie była satysfakcjonująca, prze­ciwnie - uznał ją za krok, który służył polskiej sprawie, wnosił ją na arenę międzynarodową”.
   Gdy rodziła się idea rządu z pierwszym niekomunistycznym premierem, bliźniacy, a przede wszystkim Jarosław, byli w swo­im żywiole. Rząd solidarnościowy jak najbardziej tak, ale nie pod kierownictwem Bronisława Geremka. Przy okazji autor książki nie kryje, że po prostu go nie lubił, że zawsze walczył z jego „mo­nopolistyczną” pozycją w podziemnej Solidarności, uważał go za krypto- czy postkomunistę. Nie szczędzi mu złośliwości. Monopol Geremek-Michnik-Kuroń miał ponoć dogadać się z „czerwony­mi”, a zwłaszcza z Aleksandrem Kwaśniewskim, zyskać sympatię Amerykanów i akceptację Rosjan. I przejąć władzę nad Polską, przekształcając ruch Solidarności w podległą im lewicową partię polityczną (Polską Partię Solidarności - PPS).
   Nic dziwnego więc, że o Adamie Michniku miał - jak twierdzi, już wtedy - negatywną opinię. Po jakiejś ich rozmowie w 1989 r. stwierdził: „on ciągle żyje w świecie tradycyjnej lewicy, szczególnie Komunistycznej Partii Polski”. Nic dziwnego więc, że bliźniacy -wtedy jako doradcy Wałęsy- decydują się popierać kandydaturę Mazowieckiego na premiera, choć nie był to w ich mniemaniu kandydat idealny, a nawet dobry, o czym można przekonać się przy dalszej lekturze książki. Gdy doszło do tzw. wojny na górze, czyli rywalizacji Mazowieckiego z Wałęsą o prezydenturę, bliźniacy jednoznacznie postawili na Wałęsę („potencjalnie był naszym zde­cydowanie największym atutem”. „Naszym”, czyli Leszka i Jarka). Potem zresztą Wałęsę porzucili i brutalnie zaatakowali. W czasie wojny na górze (1990 r.) powstały dwie ważne partie ROAD - pro­toplasta Unii Wolności, oraz Porozumienie Centrum-zalążek PiS.
   Książka wchodzi przy opisie dekady lat 90. w szczegóły, drobia­zgi, dygresje. Trochę to zrozumiałe, gdyż tak wiele naraz się dzieje, kiedy przechodzi się przez kolejne kadencje Sejmu i rządy, przez kryzys czerwcowy 1992 r., przez powrót do władzy postkomuni­stów, przez aferę Olina, tworzenie AWS i rządu Buzka, aż do jego katastrofy. Na tę opowieść o kolejnych bataliach, układach, ko­alicjach, rozłamach, przyspieszeniach, o objeżdżaniu kraju, ze­braniach, kontraktach i intrygach została jednak nałożona nad­budowa ideologiczna.

   Dwie tradycje
   Dzisiaj okazuje się, że przez wszystkie te lata, w różnych konfi­guracjach i odsłonach politycznych, trwała walka między dwiema Polskami, dwoma projektami. Z jednej strony było „środowisko, które wyłoniło się w trakcie długiego, bo rozpoczętego w 1956 r., a może nawet wcześniej, procesu dekompozycji polskiego ko­munizmu, składało się z osób, które w zdecydowanej większości - albo osobiście, albo przynajmniej poprzez ścisłe związki ro­dzinne - były zaangażowane w jego wspieranie. A z autentyczny­mi polskimi tradycjami politycznymi nie miały one wiele wspól­nego”. Z drugiej strony znajdowały się właśnie te „autentyczne polskie tradycje polityczne”, które miały silnie wystąpić w pierw­szej Solidarności, choć nie w sposób spójny. A więc katolicyzm, tradycja narodowa o - „przynajmniej w sferze ekonomicznej” - całkowicie nieliberalnym charakterze. „Odnowienia starych polskich tradycji politycznych obawiano się także poza naszym krajem, szczególnie u zachodnich sąsiadów”.
   Tak więc Polska liberalna (symbolizowana tu zrazu przez Michnika i Geremka) przeciwko Polsce tradycyjnej, narodowej i katolickiej, której symbolicznymi nosicielami byli Jan Olszew­ski i Kaczyńscy. Jarosław wielokrotnie pisze w książce o swoich relacjach z Kościołem, o próbach budowania partii, któraś zyskałaby poparcie biskupów i proboszczów. Z niejaką zazdro­ścią odnotowuje, że to Zjednoczenie Chrześcijańsko-Narodowe na początku lat 90. zyskało w tym wyścigu przewagę nad Porozu­mieniem Centrum. Miało się to z czasem zmienić.
   PC według opinii Jarosława Kaczyńskiego promowało wizję „nowego państwa”, nowych porządków prawnych, hierarchii społecznej i koncepcji sprawiedliwości, na którą miała się skła­dać między innymi lustracja i dekomunizacja. Tę pieśń znamy, w książce jest ona jeszcze bardziej wzmocniona, bo nadaje opo­wieści biograficznej właśnie spiżowy, historyczny wymiar „uświę­ca” wszelkie metody prowadzące do celu, także bardzo brudne. Tu zresztą Jarosław jest dość szczery, zwłaszcza w prezentacji swojej głównej techniki politycznej, czyli: niedopowiedzeń, in­synuacji, rozsiewania anonimowych, niesprawdzalnych pogłosek i plotek. To trwa do dzisiaj, czego dowodem choćby słowa lidera PiS w jednym z niedawnych wywiadów, gdzie stwierdza, że słabo znał z okresu studiów prezesa Rzeplińskiego, ale słyszał o nim złe opinie. Tę technikę prezes PiS, jak pokazuje jego autobiografia, stosował zawsze. A w książce takich insynuacji, pomówień, brud­nych sugestii są setki. Właściwie to jest główny element narracyjny („mówiło się”, „słyszałem”, „podobno, ale w to nie wierzę”, „nie mam dowodów, ale...”).
   Wiele osób będzie miało sporo problemów z tą autobiografią, właśnie dlatego, że jest pełna historii domagających się wyjaśnień, odpowiedzi, także sprostowań. Jednocześnie przemyka się ogólni­kami nad wieloma kwestiami, które mają już obszerną i krytyczną literaturę, choćby eksponowanie w opowieści legendy o świetnym „Tygodniku Solidarność” (gdzie Jarosław był redaktorem naczel­nym), który przecież padł pod ciężarem redaktorskiej nieudol­ności i skrajnego upartyjnienia. Dość naiwnie tłumaczy się z in­teresów PC, spółki Telegraf („moje podpisy chyba sfałszowano”), z przejmowania nieruchomości, ze współpracy z osobami, jak to kiedyś sam Kaczyński ujął, „o marnej reputacji”, w tym z licz­nych biesiad z sekretarzem ambasady ZSRR Anatolijem Łasinem.

   Trauma odstawienia
   Cechą biografii Kaczyńskiego jest zauważalna trauma z po­wodu długotrwałej politycznej absencji, jaka mu się przytrafiła. Lider PiS, wcześniej - choć krótko - jeden z ważnych rozgry­wających, stracił wpływ na wielką politykę w połowie 1992 r., po upadku rządu Jana Olszewskiego, i na dobrą sprawę odzyskał go dopiero po 13 latach, w 2005 r. Przez połowę III RP był zatem poza głównym nurtem politycznych zdarzeń, daleko od władzy.
   A to był właśnie kluczowy dla III RP okres. W tym czasie prze­prowadzano zasadnicze reformy powstawały i krzepły nowe in­stytucje. Przede wszystkim zaś dokonały się dwa epokowe wy­darzenia: negocjacje i akcesy do NATO oraz Unii Europejskiej. Przy tych przełomowych procesach Kaczyński był tylko odległym świadkiem, nie miał żadnej siły sprawczej. Państwo urządzono bez niego. Może także stąd bierze się jego poczucie obcości wo­bec tej formy państwa, jaką po absencji zastał. O Unię nie walczy, ale już legendę NATO stara się przejąć. W książce jest charakte­rystyczne zdanie, kiedy Kaczyński opisuje drugą połowę 1992 i pierwszą 1993 r.: „Był to ważny etap w dziejach III Rzeczypo­spolitej. Można śmiało powiedzieć, że wtedy właśnie rozstrzygnął się dalszy bieg wydarzeń w Polsce”. Bo on sam był jeszcze wtedy aktorem, po 1993 r. już tylko statystą.
   Kaczyński, jak wynika z autobiografii, nie może zaakcepto­wać tego wieloletniego odstawienia: jakby wstecznie projekto­wał swoją dzisiejszą potęgę na tamte lata. Z jego książki wynika, że stale, bez przerwy, był wielkim strategiem, wręcz rozgrywają­cym. Że wszystko toczyło się zgodnie z dalekosiężnym planem, a przypadki, jakie mu pomogły, jak mianowanie Lecha Kaczyń­skiego ministrem sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka, przy­padkami w istocie nie były, że tak się stać musiało. A jeśli gdzieś go nie było, w czymś nie brał udziału, to dlatego, że sam nie chciał lub wolał się powstrzymać.
W tych chudych latach prawdziwe polityczne życie i sprawczość musiała mu kompensować działalność partyjna, najpierw w coraz bardziej marginalnym PC, a potem przy rozkręcaniu no­wego „interesu” - PiS. Niewykluczone, że tak długi okres, kiedy musiał się całkowicie realizować w skromnym partyjnym wymia­rze, spowodował, że zaczął także państwo widzieć jako wielką partię, grę personalnych interesów, domenę ludzkich słabości, gdzie decydują zarządzane żelazną ręką kadry.
   W państwie zatem, tak jak w politycznym ugrupowaniu, nicze­go nie wolno odpuścić, stracić z pola widzenia, oddać procedu­rom, wolnej demokratycznej grze bez drobiazgowej kontroli. Tak jak twardą ręką zarządzał Kaczyński PC, a potem PiS, tak teraz rządzi państwem, przy charakterystycznym zniecierpliwieniu wobec oficjalnych hierarchii, formalnej struktury demokra­tycznego państwa. Dlatego teraz waga różnych państwowych urzędników nie zależy od tego, jaką oficjalnie funkcję w państwie pełnią, ale jakie jest ich realne (bo też nie zawsze formalne) zna­czenie w strukturze partii, w tym prawdziwym życiu prezesa PiS.
   A prezydent Andrzej Duda, jako osoba już niepartyjna, ma naj­gorzej, bo człowiek bez legitymacji PiS (a wcześniej PC) musi być progowo podejrzany. Stąd zapewne Duda jako partyjny kandydat do prezydentury miał zaufanie prezesa, ale już jako niepartyjny prezydent wyraźnie je stracił. Prezydent zdaje się zresztą rozu­mieć to fatum: do PiS wrócić z oczywistych względów nie może, a poza PiS stał się „wygnańcem”.

   Partyjny producent wizji
   Tę specyficzną czułość dla partii jako instytucji porządku­jącej świat widać niemal na każdej stronie autobiografii Jaro­sława Kaczyńskiego. Ale trzeba mu oddać jedno: zawsze miał podzielność uwagi. Jego umysł działał dwutorowo. Jedna jego część była skupiona na ugrupowaniach, którym przewodził tu był mistrzem, z fenomenalną pamięcią do ludzi, zdarzeń i wszelkich dyshonorów, jakie mu uczyniono. Z książki wynika, jakby pamiętał każdy zjazd, konwencję, naradę, jakieś głoso­wania w trzeciorzędnych sprawach, chyba wszystkie spotka­nia i rozmowy. Jak stwierdza w książce Kaczyński, przy okazji jednego z takich spotkań: „chodziło o to, by pogadać, i nie ma co ukrywać - wypić. Do wódki wystawiliśmy Ludwika Dorna, miał pod tym względem niebywałe możliwości”.
   Ale zarazem druga część jego intelektu nieustannie produko­wała wizje, fantazmaty strategie, opowieści, które, nawet jeśli toksyczne, uwodziły najpierw kilka, potem kilkanaście, a w końcu kilkadziesiąt procent społeczeństwa. Pośród tysięcy szczegółów nudnego partyjnego życia, jakie przedstawia Kaczyński w au­tobiografii, nagle stwierdza pod datą 1997 r.: „Byłem już wte­dy w sytuacji, kiedy mogłem sobie pozwolić na indywidualny program wyborczy. (...) Program podkreślał znaczenie budowy aksjologicznych fundamentów naszego państwa. Mocno uwypu­klał tezę, że państwo jest jakością moralną. Przedstawiał swego rodzaju plan moralnego oczyszczenia (...)”.
   Wpływ Kaczyńskiego na ludzi nieustannie dziwi tych, któ­rzy nie czują jego charyzmy, raczej ich on śmieszy, może tro­chę przeraża. Ale też Kaczyński przez lata cierpliwie budował własną Polskę, w której będzie mógł być niekwestionowanym geniuszem i prorokiem. Jeśli dzisiaj niezrozumiały wydaje się jego brak zahamowań przed bezceremonialnymi, brutalnymi działaniami i słowami, to jest to rezultat ciężkiej, wieloletniej pracy nad własnym audytorium. Wychował sobie publiczność, zaszczepił w niej własne kryteria tego, co przyzwoite, dopusz­czalne i honorowe. I to w taki sposób, że odbiorcy nie dostrze­gli tej manipulacji. Są przekonani, że myślą tak jak Kaczyński, bo tacy się urodzili. Wydaje się, że właśnie z tej komplementarności, umiejętności pogodzenia zgrzebnej, pragmatycznej, uporczywej działalności partyjnej z myśleniem symbolicznym, historycznym, wynika siła Kaczyńskiego, a jego autobiografia po raz pierwszy tak wyraźnie to pokazuje.
   Paradoksalnie to właśnie książka Kaczyńskiego obnaża braki dzisiejszej opozycji, której liderzy nie mają tej podzielności uwa­gi. Przykładem Grzegorz Schetyna, który, przy wszystkich swoich zaletach twardego partyjnego gracza, pracowitego i cierpliwego działacza, mentalnie, w jakimś sensie, nie wydobył się z Dol­nego Śląska. Jest zapewne mistrzem partyjnych gier, ale widać, że ta „regionalność” ogranicza go, krępuje, zawęża perspektywę. Tak jak Kaczyński w przypadku PC i PiS, Schetyna zna zapewne wszystkich działaczy Platformy, wie wszystko o lokalnych ukła­dach, ale może już nie ma energii, aby jednocześnie tworzyć, nawet nie tyle formalny program, ile przekonujące, budzące prawdziwe emocje narracje. Kaczyński wcześnie wyczuł, że nie liczą się eksperckie racje, że nadchodzi czas rozchwiania nastro­jów, poszukiwania przez wyborców wzruszenia i poruszenia, że społeczeństwo, niby coraz bardziej branżowo wykształcone, tym bardziej chce prostych wskazówek, symboli, jakiejś specy­ficznej metafizyki, która na co dzień jest dla niego nieosiągalna.

   Mózg, który nie zasypia
   Kiedy się czyta Kaczyńskiego, widać jeszcze bardziej, że na ubo­giej niwie jego politycznych rywali wyjątkiem był Donald Tusk. Tę symboliczną, aksjologiczną wyrwę po liberalnej, nazwijmy to, stronie zasłaniał sobą samym właśnie były szef Platformy. Dzięki umiejętnościom retorycznym, zdolności wsłuchiwania się w praw­dziwe, a nie deklaratywne potrzeby społeczne, wyczuwaniu skry­wanych emocji. Tusk był jednak przeciwnikiem politycznych wi­zji, mówił (i powtarza do dziś - POLITYKA 29), że na wizje trzeba wzywać lekarza, ale jednocześnie potrafił - paradoksalnie - z tego braku wizji tworzyć program modernizacji, wzrostu, postępu, do­ganiania Zachodu. Umiał wydobyć się z garnituru pragmatyczne­go, suchego liberała, pozbył się mentalności działacza gdańskiego regionu. A kiedy go zabrakło, nadszedł głęboki kryzys.
   Autobiografia Jarosława Kaczyńskiego pokazuje polityka za­wsze osobnego, narcystycznego, anachronicznego, pamiętli­wego, po przejściach i traumach. Niewybieralnego, ale umieją­cego tworzyć wybieralne legendy składane z różnych okruchów polskiej mitologii. Ta wyjątkowość lidera PiS staje się zresztą specyficznym alibi dla jego przeciwników, którzy dowodzą, że to jakiś alien, że nie da się rozumować jego kategoriami, powielać metod, języka, emocji. Ale w ten sposób utożsamiają cele Kaczyńskiego z jego przebiegłą propagandową strategią.
   Nie dopuszczają też myśli, że ich zahamowania wobec me­tod prezesa ułatwiają mu osiąganie celów. Tam gdzie inni się zatrzymują, Kaczyński robi bez wahania kolejny krok (nazy­wa to wielokrotnie „wywoływaniem dynamiki politycznej”; w którymś miejscu pisze: „Trzeba uruchomić spór, który po­zwoli nam wygrać wybory). Nie ma sentymentów, skrupułów, wydaje się, że umie zapanować nad osobistymi sympatiami - antypatiami. Jego książka pokazuje, że potrafił kogoś nie lu­bić i niszczyć, ale też wycofywał się, powstrzymywał, czekał na inną okazję, jeśli tego wymagał jego polityczny interes. Swo­ją mściwość, zapiekłość brał w karby, kiedy patrzył na większy cel. (Pisze np. o „taktycznym posługiwaniu się koncepcją po­rozumienia, by pod jej przykrywką robić wszystko”, co się poli­tycznie opłacało). To także lekcja dla opozycyjnych polityków.
   Kaczyński miał dużo politycznego wyczucia i wyuczonych umiejętności, ale też, w dużym stopniu, odnalazły go nowe czasy. Czasy wielkiego popytu na łatwe, proste rozwiązania coraz bar­dziej skomplikowanych problemów współczesności. Okazało się, że jego widzenie świata, które jeszcze 10 lat temu wydawało się jak z innej epoki, nagle nabrało atrakcyjności i zastało opozycję w głębokim niedoczasie. Politycy „antypisu” powinni dokładnie przestudiować książkę Kaczyńskiego, aby zobaczyć, jak pozornie małe rzeczy, cierpliwość i konsekwencja potrafią się przełożyć w końcu na sukces. Muszą uruchomić drugie pół mózgu - te pro­dukujące wizje, symbole i ostrą retorykę - które u Kaczyńskiego nigdy nie zasypiało.
   Prezes PiS, również w tytule książki, chce przekazać swój poli­tyczny autowizerunek. Otóż zawsze walczył z „monopartią” - najpierw komunistyczną, potem tą nieformalną, budowaną przez Geremka, Michnika i postkomunistów. Teraz wygrał. Wreszcie zapanował pluralizm i demokracja. Czyli pełnia władzy PiS i Jaro­sława Kaczyńskiego. Ale jako praktyk zauważa na końcu jednego z rozdziałów: „W praktyce nieczęsto udaje się osiągnąć wszystkie cele, a jeśli nawet, to na krótko”.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz