sobota, 2 lipca 2016

Pastorałem po łbie, Katastrofa europejska, Na śmierć i życie, Paganini i Koniec świata i co dalej



Pastorałem po łbie

Wcale mnie nie zdziwi, jeśli w polskich ko­ściołach zaczną się nabożeństwa dzięk­czynne za mądrość i odwagę społeczeństwa Wielkiej Brytanii. Proboszczo­wie będą z ambon dowodzić, że oderwanie się Wyspiarzy od gnijącej Europy Zachodniej było dla nich ostatnią de­ską ratunku. Skąd to przypuszczenie, a nawet pewność? Z tego, co się działo w czasie obchodów 40-lecia wydarzeń radomskiego Czerwca 1976. Biskup płocki Piotr Libera wygłosił niby-homilię, a w rzeczywistości wylał kubeł politycznych pomyj, których nie powstydziłby się nawet Jarosław Kaczyński. Na kogo? Na tych, którzy wyciągnęli nas z łap komunizmu, zasłużonych dla początków III RP i całej naszej historii ostatnich 27 lat. Ganił tych, którzy „z premedytacją” oddali gazety, radiostacje i telewizje resortowym dzieciom lub za bezcen sprzedali ogłupia­jącym Polskę cudzoziemcom z Zachodu. To właśnie oni dziś sączą nam jad lewackiej ideologii multi-kulti i każą odrzucać kulturę, w której wyrośliśmy - „chrześcijańską, Chrystusową”. Chyba tylko pogarda dla materialnych dóbr tego świata nie pozwoliła biskupowi powiedzieć wprost, że wszystkie te gazety, radia i telewizje należą się ubogiemu Kościołowi za symboliczną złotówkę. Dopiero wtedy zapanowałby ład moralny - jedna owczarnia, je­den pasterz. Na razie jednak, grzmiał biskup, małpujemy Zachód. Ciekawe, co powie, gdy będziemy musieli mał­pować Wschód.
   Wiadomo, że wiara czyni cuda, ale w przypadku emi­nencji z Płocka doświadczamy raczej próżni Torricellego. W dalszym ciągu biskupiej oracji usłyszeliśmy bowiem, że tzw. nowoczesna demokracja tu w kraju i pogubiony duchowo Zachód „panicznie przestraszyły się Polski”. Dlatego Unia Europejska tak nas prześladuje. Nie o żaden Trybunał ani praworządność chodzi Brukseli, tylko o to, że Polska „od­najdująca swą tożsamość w wierze Chrystusowej” jest dla ateistycz­nych elit i bankierów po prostu nie­wygodna. Mam wrażenie, że próż­nia w głowie uniosła hierarchę pod same obłoki. Niebieskie, oczywiście.
   Czy to, co głosił eminencja, a co tu opisuję, miało cokolwiek wspólnego z protestem tysięcy robotników przeciwko drastycznym podwyżkom cen za Gierka i Jaroszewicza? Z wsadzaniem demonstrujących do więzień i pałowaniem ich podczas tzw. ścieżek zdrowia? Słowem - z wydarze­niami Czerwca 1976? Nie. Jest natomiast bardzo ważne dla rączka rączkę myje w 2016. Homilii słuchali przecież elitarni komisarze PiS, z Andrzejem Dudą, Beatą Szydło i Antonim Macierewiczem na czele. Kościół dał im pełne poparcie. Naiwniacy, którzy wierzyli, że może upomnieć się choćby o szacunek dla naszej konstytucji, dostali pa­storałem po łbie.

Podczas tych samych uroczystości Andrzej Duda mó­wił o krzywdach, jakie spotykały Radom - najpierw w PRL, w której „władza ludowa zaniechała inwestycji, żeby ukarać robotników i miasto”. Potem władza III RP „zapomniała o Radomiu, zabierając mu status miasta wojewódzkiego”. Jakże mądrze i uczciwie prezydentowi się to wszystko splotło - pezetpeerowskie prześladowania z demokratyczną reformą administracji, przeprowadzoną zresztą przez prawicowy AWS. Po prostu żywcem przepi­sać do nowego podręcznika historii przygotowywanego przez PiS.
   Tego samego dnia wieczorem w Radomiu wręczano medale Pro Patria. Jeden z nich miał otrzymać prezydent miasta Radosław Witkowski (z PO). Ale od szefa Urzę­du ds. Kombatantów i Osób Represjonowanych (z PiS) usłyszał, że medal gdzieś się zawieruszył i może go sobie odebrać kiedyś w Warszawie. Najlepiej już po Polexicie.
Stanisław Tym

Katastrofa europejska

Żaden moment nie jest dobry na katastrofę. Ze względu na sytuację na świecie, w Ameryce i Polsce wielka katastrofa, jaką jest Brexit, zdarzyła się w momencie najgorszym

To nie było pierwsze przegrane wewnątrzeuropejskie referendum. Dania głosowała kiedyś prze­ciw traktatowi z Maastricht, Irlandia - przeciw traktatom z Nicei i z Lizbony, Francja i Holandia - przeciw traktatowi konstytucyjnemu. Ale wtedy europejskie naro­dy głosowały przeciw zmianom pogłębiającym unijną inte­grację. Brytyjczycy zaś - przeciw samej Unii. Tak ogłoszono początek zapewne najdłuższego i najbardziej kosztownego rozwodu w historii świata.
   Wielka Brytania już raz wzięła wielki rozwód - z Rzymem, gdy w 1534 roku król Henryk VIII zdecydował, że skoro pa­pież nie chce anulować jego małżeństwa z Katarzyną Ara­gońską, to on, pragnąc mieć męskiego potomka, musi wziąć rozwód z katolicyzmem. Tamten rozwód był jednak dla Europy o niebo mniej bolesny niż obecny.

Przez dziesięciolecia mawiano, że kolejne kryzysy wzmacniają Unię. W ostatnich latach jednak wyłącz­nie ją osłabiały. Kryzys finansowy, grecki, imigracyjny, ukraiński - wszystkie razem zachwiały Unią Europejską w takim stopniu, że Brexit stał się możliwy, a przyszłość UE stanęła pod wielkim znakiem zapytania. To, że Zjednoczone Królestwo za chwilę może przestać być zjednoczone, to nie nasz problem, ale to, że Unia za chwilę może wyglądać jak wspólnota desperatów, jest dla Europy i Polski problemem ogromnym.
   Świat, Europa i Polska wkraczają w okres największej niepewności od czasu II wojny światowej. Po koszmarnej pewności z lat zimnej wojny nastąpił okres przepojonego na­dzieją niepokoju po przełomie z roku 1989. Teraz mamy nie­pokój podszyty wielkim i uzasadnionym, niestety, strachem. Tym bardziej że nawet w najbardziej dojrzałych demokra­cjach przestają działać sprawdzone wcześniej bezpieczniki.
   Jakiś wirus krąży po świecie. W zeszłym roku Polacy po­stanowili dać władzę ekipie, która niespecjalnie ukrywała, że jej prawdziwym celem jest demontaż państwa prawa. Te­raz Brytyjczycy zachowali się tak, jakby uznali, że najlepszym lekarstwem na depresję jest samobójstwo. Za cztery i pół miesiąca test skłonności autodestrukcyjnych przejdą Ame­rykanie. A w przyszłym roku Francuzi i Niemcy. Być może jednak nie będziemy musieli czekać aż do przyszłego roku. Jeśli nowym amerykańskim prezydentem zostanie Donald Trump, budowany przez 70 lat międzynarodowy porządek może runąć jak domek z kart. Na porządku dziennym stanie już nie tylko kwestia przyszłości Unii, lecz także przyszło­ści NATO. Dwie nogi, na których opiera się bezpieczeństwo Polski, mogą całkowicie stracić moc.
   Decyzja Brytyjczyków budzi grozę wielu Polaków w du­żym stopniu ze względu na to, kto dziś rządzi w Warszawie. Zanim Unia zachwiała się w efekcie brytyjskiego referen­dum, ekipa Kaczyńskiego zepchnęła nas na jej margines, niszcząc naszą międzynarodową pozycję i reputację. Gdy za chwilę Unia może się zdecydować na ucieczkę do przodu i zacieśnioną integrację chętnych i zdeterminowanych, Pol­ski do tej grupy raczej nie zaprosi - po cóż prokurować sobie problemy, zapraszając do klubu tych, którzy reguły klubowe ignorują i bez przerwy dają do zrozumienia, że nie można ich traktować jak poważnych partnerów. Polityka zagranicz­na obecnej ekipy w dniu brytyjskiego referendum została ośmieszona i skompromitowana. Oto jeszcze cztery mie­siące temu minister Waszczykowski ogłaszał w Sejmie, że Wielka Brytania jest naszym głównym sojusznikiem, a po­tem, w duecie z prezydentem Dudą, serwował majaczenia o jakimś Międzymorzu. Dziś, po ośmiu miesiącach rządów PiS, nie mamy już w Europie żadnych przyjaciół, nikogo, na kogo moglibyśmy liczyć. Nigdy polska dyplomacja nie zban­krutowała tak szybko, tak doszczętnie.
   Jarosław Kaczyński najwyraźniej nic nie zrozumiał z tego, co się stało. Zamiast zastanawiać się, co zrobić, by Polska nie wylądowała w europejskiej trzeciej lidze, wystąpił z antyunijną filipiką i tyradami przeciw europejskim przywódcom. Znowu mieliśmy podtekst antyniemiecki. Nasza polityka zagraniczna ponownie, w najmniej odpowiednim momencie, okazała się zakładnikiem interesów PiS i jej lidera. Ta chwila potrzebuje wielkości i dojrzałości. Kaczyński kolejny raz dał dowody nieodpowiedzialności i nieobliczalności.

Gdy dochodzi do katastrofy, zaczyna się szukanie win­nych. Bruksela na winnego nadaje się doskonale. Jej wady są znane. Biurokracja, arogancja eurokratów, nadmierna regulacja, niewystarczająca transparentność. Prawda. Ale akurat nie Bruksela odpowiada za Brexit. Odpo­wiadają za to krótkowzroczni Brytyjczycy ze swoim premie­rem, który zabawił się w hazard, ryzykując - dla wzmocnienia własnej pozycji w partii - przyszłość swego kraju, narodu i całego kontynentu. To nie znaczy, że UE nie wymaga zmian. Ale też żadne zmiany w Unii nie będą lekarstwem na głupotę przywódców i narodów.
   Widzimy już dokładnie, że dla demokracji (w liczbie poje­dynczej i mnogiej) największym zagrożeniem nie jest wróg zewnętrzny, żadna Rosja, żadne państwo islamskie, żad­ni imigranci. Zagrożeniem największym jest jej wewnętrz­ny kłopot z usunięciem podziału między tymi, którzy są jej beneficjentami, a tymi, którzy uważają się za przegranych.
I dlatego największe wojny w nadchodzących dziesięciole­ciach międzynarodowa demokratyczna wspólnota stoczy z nierównościami, a także z populizmem, nacjonalizmem i ksenofobią.
   W wypadku referendum w Wielkiej Brytanii mieliśmy do czynienia z dwoma wyborczymi blokami, podobnie jak w Polsce i Ameryce. Za rządami PiS opowiedzieli się w więk­szości wyborcy starsi, gorzej wykształceni i ubożsi. Tacy sami wyborcy opowiedzieli się za Brexitem. Tacy sami popierają Trumpa. I mają, niestety, po temu racjonalne powody. Wy­borcy PiS w większości mieli poczucie, że są zapomniani i ignorowani przez rządzące elity. Część Polaków czuła, że zostaje na peronie, gdy inni właśnie wsiadali do Pendolino. Przeciętny dochód gospodarstwa domowego w Wielkiej Bry­tanii stoi w miejscu od 10 lat. W Ameryce - od 15 lat. W tym samym czasie bogaci stawali się jeszcze bogatsi, często całko­wicie niewspółmiernie do zasług i wkładu pracy. Po obu stro­nach kanału La Manche i po obu stronach Atlantyku mamy więc do czynienia z rewoltą, tam - ludzi przerażonych skutka­mi globalizacji, u nas - zawiedzionych efektami transforma­cji. Skala zawodu, obaw i frustracji to bomba z opóźnionym zapłonem. W Polsce i w Wielkiej Brytanii już eksplodowała, w Ameryce może wybuchnąć za chwilę. Na bombę nie ma co się obrażać, należy ją rozbroić.
   Po obu stronach Atlantyku mamy rewoltę przeciw elitom i mainstreamowi. Tym bardziej gwałtowną, im większy jest entuzjazm elit i celebrytów dla status quo. Brytyjskie ga­zety publikowały w ostatnich dniach zdjęcia znanych lu­dzi popierających pozostanie w Unii. Beckhamowie i Keira Knightley, Elton John i J.K. Rowling. Nie sądzę, by ich de­klaracje przysporzyły głosów zwolennikom pozostania Wielkiej Brytanii w Unii. Przeciwnie, wzmacniały prze­konanie, że ci, którym dobrze, chcą, by dalej było tak, jak jest. Podobnie było w Polsce. Podobnie może być za chwilę w Ameryce. Jeśli elity mają być elitami, to należy na dzień dobry wymagać od nich autorefleksji. Inaczej mogą stać się częścią umarłej klasy.

Co powiedziawszy, należy też jasno stwierdzić, że w Wielkiej Brytanii, podobnie jak wcześniej w Pol­sce, populizm w większym stopniu niż grzechami rządzących napędzał się kłamstwami populizmu. Czy to
„Polska w ruinie”, czy „Brytania na pasku Brukseli” - w obu krajach rozpętano zupełnie nieprawdopodobną kampanię kłamstw i manipulacji. Rewolta wynikała więc po części nie z realnego obrazu sytuacji, ale z obrazu całkowicie zafałszo­wanego, cynicznie serwowanego wyborcom. Brytyjskie tabloidy pobiły w ostatnich tygodniach, a tak naprawdę latach, wszelkie rekordy demagogii. Tak zainfekowano umysły mi­lionów. To jeden z największych dramatów naszych czasów. Gdy potrzebne są poważna debata publiczna i absolutnie rzetelne media, debata publiczna przypomina zapasy w ki­sielu, a zagrożone kryzysem media wyłącznie podgrzewają emocje, z entuzjazmem nagłaśniając tych, którzy krzyczą głośniej, kłamią efektowniej, oszukują sprawniej.
   I dlatego od Warszawy przez Londyn po Nowy Jork mamy wielką falę niosącą tych, którzy dla władzy i własnego inte­resu bezlitośnie żerują na ludzkim strachu, ignorancji i na­iwności. Dlatego w Nowym Jorku Trump krzyczy: „America first!” (Najpierw Ameryka!), dlatego zabójca deputowanej do Izby Gmin, mordując ją, krzyczy: „Britain first!”, a nasi domowi nacjonaliści serwują nam korepetycje z godności i „wstawania z kolan”. Dlatego w tak wielu demokratycznych krajach z coraz większą trudnością przebijają się głosy ra­cjonalizmu. Racjonalizm odwołuje się do logiki, a w naszych czasach wygrywają coraz częściej ci, którzy odwołują się do najprostszych emocji i najniższych instynktów.
   Premiera Camerona zapytano w zeszłym tygodniu, czy nie obawia się, że przejdzie do historii jako Chamberlain XXI wieku, który wymachiwał świstkiem papieru, mającym gwarantować pokój, w czasie, gdy odwaga i męstwo mogły jeszcze zapobiec wojnie. Brytyjski premier odpowiedział, uderzając w tony churchillowskie. Ale nie Churchillem bę­dzie w brytyjskiej historii, lecz właśnie Chamberlainem.
Pal diabli Camerona, jest już historią. Problem w tym, że mamy w świecie demokratycznym wielki kryzys przywódz­twa. Cameronów jest bez liku. Churchillów nie widać. Zresz­tą w epoce tabloidów, Facebooków, Twitterów Churchillowie i de Gaulle’owie zostaliby szybko zmieceni. Demokracja nie radzi sobie najwyraźniej z nadmiarem demokracji.
Tydzień temu pisałem tu o mojej obawie - po dziesięcio­leciach pragnień oraz nadziei i wielkim wysiłku weszliśmy do ekskluzywnego klubu, o członkostwie w którym marzyli­śmy, a tu klub może zostać zamknięty albo my - wylądować za drzwiami. Dziś obawy są jeszcze głębsze, a nadzieję zastą­piły smutek i niepewność. Na horyzoncie czarne chmury. Nie wiadomo, kto i co oraz czy i kiedy je przegoni.
Tomasz Lis

Na śmierć i życie

Z napisaniem tego felietonu miałem pewien mały kłopot. Dotrzymuję tajemnic, nie ujaw­niam prywatnych rozmów i nie sprzedaję ludzi, choćby mi byli bardzo odlegli. Nie opisuję też zda­rzeń, które mają dla kogoś charakter osobisty. No, chyba że miałbym komuś ratować życie. Więc pewnie bym nie napisał tego, gdybym nie został ośmielony przez Roma­na Giertycha i paru innych ludzi.
   Zapytany o znajomość z agentem bezpieki Robertem Luśnią, który wraz z Antonim Macierewiczem został członkiem jego partii, Giertych opowiedział o wstrząsa­jącym wydarzeniu. Któregoś dnia Macierewicz mu opo­wiedział, jak to po ujawnieniu przez Macierewicza „listy swojego własnego imienia” jego przyjaciel Luśnia po­szedł do gabinetu marszałka sejmu Wiesława Chrza­nowskiego (wybitnego patrioty, pomówionego przez Macierewicza o kolaborację z SB), położył na jego biur­ku pistolet i powiedział: „Jeśli ma pan resztki honoru, będzie pan wiedział, co zrobić”. Poczułem ciarki na ple­cach. I zadałem sobie pytanie: czy to, co właśnie ujawnił Giertych, to była prywatna rozmowa? Jednak nie. Zasta­nawia mnie, dlaczego Giertych nie nagłośnił jej wtedy od razu i to poprzedzając syrenami alarmowymi.
   Przypomniałem więc sobie inne podobne zdarzenie. Podczas wyborczej debaty Tusk - Kaczyński w 2007 roku w pewnej chwili Tusk powiedział do Kaczyńskiego: „Wiele lat temu w Sejmie, w windzie sejmowej, pan był wtedy szefem PC i chodził pan z bronią, z bronią krót­ką. Nie wiem do dzisiaj, dlaczego, nie rozumiem tego. I kiedyś spotkaliśmy się w windzie, w Sejmie. I pan wy­ciągnął broń i powiedział: »Dla mnie ciebie zabić to jak splunąć«”. Zabrzmiało szokująco. Powiało jednak wąt­pliwością. Sprawa była w sposób oczywisty publiczna, ale jednak Tusk nie nagłośnił jej wtedy, gdy miała miej­sce. W debacie zabrzmiała jak dirty trick. Kaczyński naj­pierw wyparł się, potem przyznał, że rzeczywiście w tym czasie nosił „mały pistolecik”, w końcu zarzucił Tuskowi „wyciąganie dawnych prywatnych rozmów”.
   Prywatne są inne. Janusz Palikot w swojej książce opi­sał prywatne zachowanie Tuska w jego obecności, ja­kiś gówniany incydent w gabinecie, który nic nie wnosił do wiedzy publicznej - natychmiast wyrzuciłem ją na śmietnik, nie czytając ani słowa dalej.
   Teraz ja. Niemal równo pięć lat temu zostałem zapro­szony do gabinetu premiera Donalda Tuska na rozmowę na temat problemów środowisk twórczych. Było to kil­ka tygodni po programie „Drugie śniadanie mistrzów” Marcina Mellera, w którym udało mi się przepowie­dzieć przyszłe losy Platformy Obywatelskiej oraz - i to jest clou - wygarnąć Tuskowi zaniedbania w sferze kul­tury. Rozmowa z premierem trwała kilka godzin, brali w niej udział minister kultury Bogdan Zdrojewski, Mi­chał Boni oraz wpadał i wypadał Michał Graś. Gdy roz­mawia czterech facetów o podobnym temperamencie, to różnie bywa. Są ostre spory i są ostre żarty, wskakują nie­spodziewane wątki, rozpruwane są ważne tematy i prze­rywają je wspomnienia, pojawiają się podniesione głosy, a potem osobiste refleksje oderwane od sytuacji. To, co opiszę, prywatne nie było.
   W pewnej chwili zapytałem Tuska, dlaczego nie roz­mawia z Kaczyńskim. Powiedziałem, że ta sytuacja jest udręką dla narodu, że ktoś to musi przerwać, bo ludzie są już na granicy wytrzymałości. I że on sam w tej wojnie traci połowę Polaków na własną prośbę. Odpowiedział: „Wie pan, o co chodzi Kaczyńskiemu? On ma tylko jeden cel: wygrać wybory i wszystkich nas wsadzić do więzie­nia za Smoleńsk. Tylko to ma w głowie”. Było to dla mnie zaskakujące stwierdzenie. Odrzekłem: „Dlaczego w ta­kim razie nie rozmawia pan z jego elektoratem ponad jego głową? Dlaczego pan nie przemówi do tych ludzi i to tak, żeby pana polubili, z pominięciem Kaczyńskie­go? Pan im niczego nie oferuje, pan im stale daje odczuć, że to wrogowie”. „A co by pan im powiedział?” - zapytał. „Nie mam pojęcia - odparłem - nie jestem politykiem”. „Widzi pan. Tam nie ma z kim rozmawiać. To są napraw­dę oszołomy” - zakończył.
   Minęło pięć lat. Parę dni temu Kaczyński skomento­wał wyrok skazujący wiceszefa BOR za błędy w ochro­nie lotu do Smoleńska słowami: „Mam nadzieję, że będą kolejne wyroki”. Zrozumiałem, że Tusk miał rację. Znał Kaczyńskiego na wylot. Ale w drugiej sprawie się mylił. Nie wiedział, że wystarczy się pochylić i przemówić do ludu pisowskiego dwoma prostymi słowami: „500 zło­tych” - i będzie po ptokach. Nie wpadło mu to do głowy. A powinno.
Zbigniew Hołdys

Paganini dyplomacji

Amatorszczyzna naszych mędrców od polityki za­granicznej jest - mówiąc językiem PiS - poraża­jąca. Prezydent Duda, premier Szydło i minister Waszczykowski płaczą nad rozlanym mlekiem Brexit, a kto jeszcze wczoraj podsy­cał konflikt z Unią Europejską, przede wszystkim z jej lokomotywą - Niemcami? Kto w Brukseli widział przede wszystkim dyktat i zagrożenie naszych wartości? Reto­ryka antyunijna PiS była już na tyle silna, że sam prezes Kaczyński zechciał niedawno przypomnieć, iż jesteśmy i będziemy w Unii, a mrzonki o referendum w Polsce na­leży sobie wybić z głowy.
   Dzisiaj czołowi politycy obozu władzy mówią, że Brexit jest smutny. Ale jeszcze niedawno nie szczędzili Unii kry­tyki i uszczypliwości, widząc w niej przede wszystkim ograniczenie suwerenności i narzędzie dyktatu, głównie Niemiec (stąd nie całkiem przemyślana gra na Wielką Bry­tanię jako „strategicznego” partnera. Miało to utrzeć nosa Angeli Merkel). Premier Szydło nie omieszkała podkreślić, że opinia Komisji Europejskiej w sprawie praworządno­ści w Polsce nie jest obowiązująca. Opinie organu Unii ostentacyjnie lekceważył Paganini dyplomacji, minister spraw zagranicznych, który najpierw nie miał czasu (!) zapoznać się z unijnym dokumentem w sprawie Polski (bo to „nie jego resort”), potem, po kilku dniach, znalazł chwilę, by zapoznać się z opinią Komisji Europejskiej, ale tylko „pobieżnie”. Ministrowi, z właściwą sobie elegancją, wtórowała minister Kempa, tak zajęta dobrą zmianą, że nie miała kiedy przeczytać opinii z Brukseli. Polskie władze niepotrzebnie uciekały się do arogancji, mogły swoją nie­zgodę okazać w sposób bardziej elegancki.
   Teoretycznie Polska PiS jest za integracją, ale rozumianą jako integracja narodowych, suwerennych państw, czyli za odwrotem w kierunku wspólnoty węgla i stali. W prak­tyce jednak na linii Bruksela-Warszawa od pewnego czasu iskrzy, głównie z powodu wartości. Unia nie chce być li tylko unią celną. Iskrzy także na linii Warszawa-Komisja Wenecka, opisywana jako ciało geriatryczne i sklerotyczne, którego opinie nie mają większego znaczenia. Polski MSZ odwołał jej wiceprzewodniczącą Hannę Suchocką, wysy­łając tam swojego człowieka, podobnie jak w przypadku ambasady w Watykanie, gdzie dotychczasowego ambasa­dora zastąpił wierszokleta-kiepski, ale nasz. I to na krótko przed wizytą głowy państwa watykańskiego w Polsce.
   Z podobną elegancją potraktowano ambasadora Schnepfa, przedstawiciela prezydenta RP w Waszyng­tonie, na krótko przed szczytem NATO w Warszawie, z wymarzoną obecnością prezydenta Obamy. Ryszard Schnepf to ani mi brat, ani swat, spotkałem go raz w ży­ciu w okolicznościach nieprzyjemnych, ale bez względu na to, jak oceniamy jego działalność (zwłaszcza niefor­tunny występ w internecie), z chwilą kiedy stał się celem obrzydliwej nagonki antysemickiej, polskim obowiąz­kiem było potępienie hejtu, a nie ostentacyjne dystan­sowanie się od swojego ambasadora.
   Na co dzień polskie władze mają usta pełne godności, suwerenności, szacunku i wstawania z kolan, a same traktują per noga, podobnie jak prokuratorów wojskowych, którym odebrano śledztwo smoleńskie, a ich samych wysłano jak najdalej od Warszawy, na rubieże RP żeby ich poniżyć, żeby posmakowali zupy z kotła. Zupełnie jak podczas rewolucji kulturalnej w Chi­nach, gdzie niepokornych wysiedlano z Pekinu w okolice Mongolii i Tybetu. Najchętniej wysłano by ich do Izraela, ale nie spełniali podstawowego warunku.
   Kolejne decyzje Warszawy budzą zdziwienie za gra­nicą. Ambasador Prawda odwołany z Brukseli? Bruksela mianuje go swoim przedstawicielem w Polsce. Suchoc­ka odwołana z Wenecji? Komisja Wenecka wybiera ją na swoją honorową przewodniczącą. Ulubieniec pra­wicy, amerykański historyk, prof. Marek Jan Chodakiewicz powiedział niedawno, że „Docelowo Polska powinna potrafić sama się obronić. Do tego potrzeba broni nuklearnej. I wiary w słuszność istnienia Polski oraz woli, aby broni takiej w imię niepodległości użyć”.
   Ponieważ w Polsce nie ma broni jądrowej, a wiara i wola „dopiero rosną”, profesor opowiada się za soju­szem z USA, ponieważ jest „najmniej szkodliwy i uwła­czający”. Można obiecać Ameryce - mówi - że przejmie się na polskie barki pewne kwestie związane z obronno­ścią kontynentu za cenę „uzbrojenia WP, w tym w broń jądrową”. Oto jak mały Jasio wyobraża sobie naszą politykę zagraniczną: z jednej strony wyciągajmy ręce w błagalnej prośbie o bombkę atomową, z drugiej mów­my sojusznikowi, że jest stosunkowo najmniej szkodli­wy i uwłaczający.

Wracając do dyplomacji: Paweł Lisicki, redaktor i ko­mentator, cieszący się (nie bez powodu) ogromnym wzięciem w dyskusjach radiowych i telewizyjnych, chyba tym razem się potknął. Przeczytał bowiem wywiad „z nie­jakim Jakubem Kornhauserem, którego główną zasługą i podstawowym powodem, dla którego pozwolono mu zabrać głos i dać tyle miejsca, jest to, że ówże jest szwa­grem prezydenta Andrzeja Dudy. (...) Gdyby nie fakt po­winowactwa z urzędującą głową państwa, na jego wiersze i wypowiedzi nie zwróciłby uwagi pies z kulawą nogą”.
   Pomijając już obraźliwe określenie „niejaki”, mam do redaktora Lisickiego pytanie: dlaczego od pewnego czasu w jego piśmie „Do Rzeczy” ukazują się cotygodnio­we rozmowy o Polsce i świecie z „niejakim” Matthew Tyr­mandem, na którego - gdyby nie nazwisko - nie zwróciłby uwagi pies z kulawą nogą?

    POST SCRIPTUM. Marszałek Senior POLITYKI Marian Turski skończył 90 lat. Z tej okazji Redakcja zorganizowa­ła wspaniałą, wzruszającą uroczystość. Nie wstydzę się, że byłem wzruszony do łez (nie ja jeden). 60 lat temu, w 1956 r., Marian przyjął mnie do współpracy ze „Sztan­darem Młodych”, a dwa lata później obaj przeszliśmy do POLITYKI. Dumny jestem, że tyle lat mogę być w jed­nym Zespole z Marianem, i dumny jestem z Redakcji, któ­ra pokazała klasę. Chylę czoła i ściskam Was wszystkich!
Daniel Passent

Koniec świata i co dalej

Z polskich reakcji na Brexit najważniejsze jest oczywi­ście stanowisko Jarosława Kaczyńskiego, bo to on, jednoosobowo, określa dziś politykę państwa. I prezes natychmiast zabrał głos, choć mógł skorzy­stać z okazji, żeby choć chwilę pomilczeć nad urną z popiołami własnych politycznych urojeń. Dumne koncepcje Międzymorza jako sojuszu Europy Wschodniej - pod polskim przewodem przeciwko Niemcom; wybór Wielkiej Brytanii na głównego strategicznego partnera; konflikty z Komisją Europejską; mar­ginalizacja w coraz bardziej marginalnej, po odejściu Brytyjczy­ków, frakcji w Parlamencie Europejskim; obrażanie (i obrażanie się na) najważniejszych polityków amerykańskich; podsycanie wołyńskich napięć w stosunkach z Ukrainą. Właściwie klęska lub zapowiedź klęski na wszystkich frontach polityki zagranicznej. Symbolicznie przypieczętowana faktycznym pomijaniem rządu polskiego w najważniejszych pobrexitowych konsultacjach.

Dla Jarosława Kaczyńskiego polityka zagraniczna, której nigdy nie lubił, nie umiał, nie poważał, była i jest częścią polityki wewnętrznej. Także – jak dla Camerona - narzędziem pacyfiko­wania politycznej konkurencji oraz podręcznym zestawem pro­pagandowym (te zaklęcia o godności, suwerenności, wstawaniu z kolan, wyprowadzanie unijnych flag, prężenie czterech myśliw­ców F-16 itd.). Reakcja prezesa po Brexicie, niestety, nie ujawnia jakiejś nowej refleksji.
   W wywiadzie dla „Rzeczpospolitej", po standardowej deklara­cji, że „stało się źle", jest już tylko - jak w całym obozie pisowskim -z trudem skrywana satysfakcja. Bo winy za Brexit w żadnym stopniu nie ponoszą brytyjscy populiści, od lat uprawiający kłamliwą antyunijną propagandę, lecz, zdaniem PiS, sama Unia. Prezes proponuje więc nowy traktat, który miałby osłabić wszyst­kie instytucje wspólnotowe, zwiększyć rolę państw narodowych wzmocnić„mechanizm konsensualny", w polskiej tradycji zwany liberum veto. Ta propozycja to, wypisz wymaluj, kopia „ustawy naprawczej” w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, zmierzająca do zablokowania instytucji mogącej w jakikolwiek sposób ogra­niczać władze Suwerena, czyli w praktyce Jarosława K.

Po wielomiesięcznej, zapewne przykrej dla prezesa, a na pew­no kompromitującej na zewnątrz, europejskiej akcji w obro­nie praworządności w Polsce widać, że Unia kojarzy mu się głównie z„wtrącaniem w wewnętrzne sprawy". I jeśli przestanie „czepiać się" polskiej demokracji, która „ma się znakomicie", to może „w dalszym ciągu prowadzić" na przykład politykę rolną, politykę spójności, skąd dostajemy fundusze, a nawet zbudować armię unijną, która by nas broniła. Ta refleksja prezesa (dawać kasę i niczego nie chcieć) niestety jest wyraźnie sprzeczna z do- minującym dziś wśród europejskich polityków przekonaniem, że wraz z angielskim „nie" skończyło się wyjadanie wisienek z tortu, pobieranie korzyści bez zobowiązań i odpowiedzialności za wspólne kłopoty, nieuchronnie produkowane przez procesy globalizacji, zmiany cywilizacyjne, demograficzne i społeczne. Pobrexitowe scenariusze rozciągają się dziś między całkowitym rozpadem Unii a rozpadem na segmenty o różnym stopniu inte­gracji. Brytyjczycy postawili przed Europejczykami dramatyczne pytanie: czego chcecie? Kto z was czego chce?

W piątek 24 czerwca nastąpił koniec znanego nam świata. Właściwie wszystkie europejskie państwa muszą pilnie na nowo zdefiniować swoje narodowe interesy i określić, jakie są teraz możliwości ich realizacji. Populizm, czyli polityka tabloidowa, bazująca na ignorancji, manipulowaniu emocjami, szczuciu na wrogów, na „elity", „ekspertów", „eurokratów" ,„imigrantów" może dostarczać zwycięstw wyborczych, ale w realu gwarantuje klęskę. Rzeczywistość zawsze, wcześniej czy później, wyłania się z retorycznej mgły twarda i zimna. Demokracja polega też na tym, że to lud wyborczy, jeśli popełni błędy-z emocji, niewiedzy, pre­tensji, naiwności, lenistwa - z tą rzeczywistością musi się zderzyć. „Kontynent" ma teraz nadzieje, że „Wyspy" za płacą wysoką cenę za to, że dały sobie zabełtać w głowie. A i tak cena, jaką Brytania, w końcu jedno ze światowych mocarstw, zapłaci za wyjście z Unii, byłaby niewielka wobec kosztów, jakie na wypchnięciu z Unii po­niósłby kraj tak jeszcze słaby i tak marnie ulokowany jak Polska.

Mamy pecha, że obecny rząd rządzi nami w takim czasie. Że za­plątany w swoje urazy i fantasmagorie nawet nie dopuści do poważnej refleksji i debaty, choćby nad wejściem (jednak) do strefy euro, relacjami z najsilniejszym dziś europejskim kra­jem - Niemcami, czy nowymi relacjami z Brytanią (Anglią?). W tej sytuacji głupotą jest dziś żądanie wyrażone już przez samego pre­zesa Kaczyńskiego, aby skompromitowany Brexitem Donald Tusk podał się do dymisji wraz z całą Komisją Europejską. Niezależnie od wszystkich pretensji wobec premiera Tuska, dziś tylko on z Po­laków uczestniczy w prawdziwym układaniu nowej Europy i może (jakoś) będzie bronił geopolitycznego interesu Polski. A teraz to przede wszystkim zapobieżenie chaotycznemu rozpadowi Unii. Tusk musi pomóc Kaczyńskiemu, bo inaczej nie damy rady obro­nić się przed faktycznym, wymuszonym Polexitem.
Jerzy Baczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz