czwartek, 21 lipca 2016

Chamleci,Zielona wsypa,Kto spalił papieża,Złe słowa, złe czyny



Chamleci

Nasza władza robi być może coś gorszego niż nisz­czenie państwa prawa i rujnowanie wizerunku Polski. Metodycznie unicestwia pojęcia - dobrego smaku, stylu, kultury i prawdy.
   Robi to z rozmysłem, ale jednocześnie jakby podświadomie daje upust temu, co ludziom władzy w duszach gra. I ożywia oraz nobilituje przy okazji to, co gra w duszy dużej części elek­toratu. To, co w zakamarkach polskiej duszy dotychczas było wstydliwie skrywane, wypełzło. Nagle zadowolone, a nawet dumne z siebie, z podniesioną głową umiejscowioną na wytrenowanym karku, bezceremonialne i obcesowe.
   To był w swej zwykłości tydzień jednak niezwykły. Oto władca państwa funduje despekt prezydentowi, bo ten miał czelność podziękować poprzednikom za udział w doprowa­dzeniu do szczytu NATO. Z historii Polski zmierzającej do NATO znikają jej prawdziwi bohaterowie. Minister od edu­kacji nie jest w stanie odpowiedzieć na pytanie, kto dokonał pogromu w Kielcach i spalił Żydów w Jedwabnem. Posłanka PiS, już za chwilę członkini Rady Mediów Narodowych, nazy­wa swych oponentów durniami. Przyboczny władcy państwa pisze o kimś, kto miał czelność z nim polemizować, że „coś go oderwało od zmywaka”. Minister obrony, ustami swego rzecz­nika, potwierdza, że apel smoleński w rocznicę wybuchu Po­wstania Warszawskiego będzie, co tam protesty powstańców. Władca państwa informuje, że to jego brat był faktycznym li­derem Solidarności. Po tragicznym zamachu w Nicei mini­ster spraw wewnętrznych i wiceminister sprawiedliwości pomstują na europejskie elity i poprawność polityczną. I od razu wiadomo, co jest jej antytezą. Zwykłe chamstwo. Burak wygrywa z brukselką i jest z tego powodu niezmiernie rozra­dowany, waląc sierpem, młotem i cepem.
   Jeszcze parę chwil temu uznawano panią Pawłowicz i jej ekscesy za egzotyczne anomalie. Bzdura. To tylko egzemplum, błyskawicznie zresztą ginące w upodobniającym się do niej tle. Nie mamy tu do czynienia z rewizją prawdy i podwa­żaniem norm. Prawda jest unicestwiana, reguły likwidowane. Oto kult antyintelektualizmu, bezceremonialności i cham­skiej krzepy, oczywiście z ludem i w imię ludu.
   Kilka dni temu fala hejtu zalała Agatę Młynarską, która miała czelność zaprotestować, że choć „jesteśmy na wcza­sach”, już nie ten, co „szarpie bas”, narzuca rytm, lecz ten, co gra na nerwach współwczasowiczów, hałasując i chamstwo manifestując. Prawicowe brukowce, papierowe i interneto­we, pisały o tym, że wykazała „pogardę dla ludzi”, bo „jaśnie- pani gardzi Polakami”. Tu w obronie ludu wystąpili, jak ludzie obecnej władzy (nie dziwi to powinowactwo), ci, którzy ludu broniąc, mają go w realnej pogardzie. Jedni i drudzy czują, kto stanowi ich klientelę. Kiedyś obrywało się za naruszanie spo­koju innym, dziś obrywa się za piętnowanie naruszeń.

   Niecałe 20 lat temu Jarosław Kaczyński z niesmakiem mó­wił o rzucających się do koryta arywistach z AWS - TKM, teraz, k..., my. Przy obecnej ekipie tamci byli jednak subtelniaczkami. Wtedy chamstwo, tupet i buta ujawniały się nieja­ko „przy okazji”. Dziś radośnie triumfują.
   Teraz, k..., my. Nie będzie szacunku dla prawdy i pamięci Polaków. Nie będzie szacunku dla wrażliwości powstańców. Nie będzie respektu dla oponentów i inaczej myślących. Nie będzie godnego milczenia albo słów współczucia i solidarno­ści w momencie tragedii dotykającej inny naród. Pały w ruch, czapki z głów.
   W każdym narodzie, tak jak w każdym człowieku, jest jakaś porcja zła i mroczności. Może być uśpiona i nigdy niezaktywizowana. Ale może też wybić jak szambo, gdy się ją nie tyl­ko toleruje, nie tylko obłaskawia, ale promuje i gloryfikuje. Szkody estetyczne, jakie funduje nam ta władza, mogą być trudniejsze do usunięcia od innych. Prostactwo nie znajdzie się tak łatwo w defensywie, skoro właśnie następuje jego apoteoza.
   Prawda nagle nie rozbłyśnie, skoro właśnie tonie w kłam­stwie. Empatia szybko nie zatriumfuje, skoro dominowana jest przez bezczelność i butę. Łatwiej będzie odkręcić skut­ki edukacyjnej pseudoreformy niż tej antyedukacji. I pomy­śleć, że PiS było w swoim czasie partią, która miała realne intelektualne zaplecze. Dziś głos rozsądku nie tylko przy­cichł. Zniknął. Skrupuły wyparowały. Wątpliwości nie mają prawa bytu, bo ceną za ich zgłaszanie jest polityczna dekapitacja. Oto mamy partię polityczną, której celem jest nie tylko władza, ale zaspokajanie emocjonalnych potrzeb lide­ra. Nie ma więc idiotyzmu, którego nie usłyszymy, i obelgi, która nie padnie.
   I jeszcze o tytule. Nie ma w nim błędu ortograficznego. Chamleci w formie rzeczownikowej nie pytają: być czy nie być, lecz - bić czy nie bić. I odpowiadają - bić. Słowo moż­na też rozszczepić na pierwszą i pozostałe dwie sylaby, na­dając temu formę czasownikowo-dynamiczną, która dobrze niestety oddaje ducha czasu.
Tomasz Lis

Zielona wsypa

Sto milionów złotych rocz­nie (!) będzie nas kosztowała Polska Fundacja Narodowa.
Jej celem ma być promocja i poprawa wizerunku Polski za granicą. Nie będzie już mowy o Polsce w ruinie, bez­bronnej i spustoszonej. Zamiast tego będziemy pokazy­wać Polskę piękną, przyjazną i ambitną, w której są moż­liwości, wspaniali ludzie i pomysły - jak powiedziała premier Szydło. Inicjator PFN, minister Jackiewicz, mówi, że problemem są krzywdzące stereotypy, które psują nasz wizerunek. A walka ze stereotypami musi kosztować. Już zatrudniono ważną, międzynarodową firmę prawniczą, a do tego - zgodnie z wolą prezesa Kaczyńskiego - dojdzie ważna agencja PR. Kto bogatemu zabroni?
   Na pierwszy rzut oka sto milionów rocznie to fura pie­niędzy, ponad dwa razy tyle, ile zbiera Wielka Orkiestra Owsiaka, i to na cel znacznie bardziej pożyteczny niż walka ze stereotypami, bo na wyposażenie szpitali, lecze­nie dzieci i starców, a nie na leczenie wizerunku i kom­pleksów. Podczas gdy dla Kory (nie wspominając mniej prominentnych chorych) dramatycznie brakuje lekarstw, rząd przeznacza miliony na „polską markę”, stereotyp, krzepiące filmy historyczne i podobne projekty, których nigdy nie będzie można rozliczyć, bo kto za kilka lat udo­wodni, że marka Polski się poprawiła? Jedna Nokia zrobiła (i zarobiła) dla wizerunku Finlandii więcej niż pięć filmów i dziesięć komisji.
    Pomijając utarte stereotypy (nieszczęsne „polskie obozy koncentracyjne”), mieliśmy do niedawna całkiem dobrą reputację, „zielona wyspa”, wzorowa transformacja, Oscar dla „Idy”, sukcesy uczniów w informatyce oraz inne po­wody do zadowolenia. Nie było do pomyślenia, żeby jakiś prezydent (a co dopiero prezydent USA) podczas wizyty w Polsce, w rozmowie w cztery oczy, a następnie publicz­nie, wobec całego świata beształ nasz kraj, w obecności oniemiałego prezydenta RP Nie było do pomyślenia, że bę­dziemy w konflikcie z liderami Unii Europejskiej i z Komi­sją Wenecką.
   Mieliśmy zieloną wyspę-mamy zieloną wsypę. Sto mi­lionów złotych rocznie to nie majątek, jeśli chodzi o na­sze możliwości, ale to wyrzucone pieniądze, jeśli chodzi o zmianę opinii Białego Domu, senatora McCaina i w ogóle Waszyngtonu. Jeżeli wygra Hillary i demokraci, to nadal będziemy się mieli z pyszna i zmiana ambasadora w Waszyngtonie pomoże tyle, co umarłemu kadzidło. Jeżeli wygra Trump, to zobaczymy, czy modły polskiej premier i prezesa PiS na Jasnej Górze zostały wysłuchane. W końcu jakiś pożytek z państwa wyznaniowego powinien być.
   Najtańszym sposobem poprawy wizerunku byłaby zmiana rządu. Można powiedzieć dużo złego o rządach Tuska i Komorowskiego (w końcu przegrali z kretesem), ale marka i wizerunek Polski za granicą były dobre, lepsze niż w kraju, i to bez wydawania na ten cel milionów.
   Ile musiałaby kosztować naprawa szkody dla naszego kraju, jaką wyrządziła minister Anna Zalewska, której ża­łosne krętactwa wokół zbrodni w Jedwabnem i pogromu kieleckiego na pewno nie zostaną zapomniane przez wro­gie Polsce media. Grabowski, Engelking, Tryczek, Cała – czy pani minister ich czytała, czy jest zielona z historii? Iluż trzeba będzie zaprosić dziennikarzy, ekip telewi­zyjnych, stypendystów, profesorów doktorów, żeby ratować wizerunek Polski przed jedną minister. Taniej i lepiej byłoby ją od razu zwolnić - wówczas w świat poszłaby wiadomość, że pol­ska minister edukacji (!) wyleciała z rządu, ponieważ nie wiedziała, jacy to antysemici mordowali Żydów. Dla wize­runku naszego kraju byłoby to tańsze i bardziej skutecznie niż wysłanie plutonu prelegentów za ocean.
   Kiedy Ministerstwo Kultury zabrało się do naprawy (?) Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku (inicjatywa Tu­ska, więc trzeba ją objąć „dobrą zmianą”), najpoważniejsi znawcy historii naszego regionu za granicą, m.in. Timo­thy Snyder i Norman Davies, uderzyli na alarm. Ile mu­siałby kosztować (faktycznie nie do kupienia) esej zna­nego historyka amerykańskiego Timothy’ego Snydera, profesora Uniwersytetu Yale, autora doniosłych książek o historii Europy Środkowo-Wschodniej („Skrwawione ziemie. Europa między Hitlerem a Stalinem”, „Czarna ziemia. Holocaust jako ostrzeżenie”) w jednym z najbar­dziej prestiżowych czasopism amerykańskich, czytanym w każdym college’u i uniwersytecie („New York Review of Books”), żeby zechciał wesprzeć premiera Glińskiego w walce z prof. Machcewiczem i tym samym poprawić wizerunek naszego kraju? Milion? Dwa? Nie ma takiej sumy. Straty, jakie powodują ministrowie kultury i edu­kacji, są niewymierne.
   Nie jest jasne, dlaczego do obrony wizerunku mamy zatrudniać kosztowne firmy zagraniczne, jeżeli to samo można załatwić za friko. Wystarczy znać, kogo trzeba. Choćby jedno małżeństwo. Dajmy na to, Anne Applebaum i Radek Sikorski. Wedle prezesa Kaczyńskiego (dużo wcześniej zrobił to odkrycie Tyrmand jr) pani Applebaum ma znajomych w „Washington Post”, więc po­ciąga za sznurek i nazajutrz w tej gazecie ukazuje się pod­ły artykuł o naszym kraju. Z kolei Sikorski zna pewnego dżentelmena w „The Economist”, który bierze niedrogo i szyje artykuły na miarę. Wystarczy sygnał z Chobielina. Do tego dołączą znajomi Michnika w „El Pais” i Smo­lara w „Le Monde”, a reszta owczym pędem pobiegnie za nimi. Jeszcze Soros posmaruje i już możemy mówić, że media światowe „są zaniepokojone i potępiają”. Wszak wiadomo, że media zachodnie - w odróżnieniu od na­szych niepokornych - są dyspozycyjne. Każde dziecko, nawet dziecko Tyrmanda, wie, jak nimi manipulować. Dżentelmen z Fleet Street będzie zachwycony, jeżeli wrzucicie mu stówę do melonika. A tak zwana światowa opinia publiczna jest do kupienia za jedną kolację.

Sto milionów rocznie na Polską Fundację Narodową - ileż osób się przy tym pożywi! List otwarty do mi­nistra kultury, wicepremiera Glińskiego w obronie Mu­zeum II Wojny Światowej podpisało dwustu naukowców z 22 państw, w tym z uniwersytetów Harvard, Princeton, Columbia, Oxford i innych. Ileż trzeba milionów, żeby to odrobić?! Taniej byłoby nie robić głupstw.
Daniel Passent

Kto spalił papieża

Właśnie mija czwarty dzień od nieuda­nego wojskowe­go puczu w Turcji.
Do tej pory ani słowa na ten temat z ust prezydenta czy pani premier. O mi­nistrach ze sproszkowanym mózgiem nawet nie wspo­mnę. Wszyscy czekają, kiedy się dowiedzą, jakie mają zdanie w tej sprawie. Zwłaszcza że sytuacja jest dla nich bardzo trudna. Dwa lata temu nadwiślański prezes mó­wił przecież, że trzeba czynić wszystko, by Polska była taka jak Turcja. Bo o niej mówi się „poważne państwo”, a my „ten rodzaj wielkości” możemy zdobyć. Trzeba tyl­ko - dodał - zmienić władzę, zaś potem „przebudować polskie elity”. Pierwszy warunek został spełniony. Prze­budowa elit też idzie jak po maśle.
   Oto facet - z nowej elity chyba, bo ważny minister - który ma nam zapewnić ład, spokój i bezpieczeństwo. A tymczasem to ignorant. Nic nie rozumie i z tego się utrzymuje. Tuż po tragedii w Nicei, doba jeszcze nie mi­nęła, wytknął Francuzom, że zamykają kościoły, a bu­dują meczety, więc trudno się dziwić, że islamiści ich rozjeżdżają na ulicach. Szydził z ludzkiej solidarności. Wyśmiewał znicze zapalane na ulicach i kwiatki ryso­wane kolorową kredą w miejscu dramatu. Przerażający jest ten typ, który z bolszewicką łatwością znajduje win­nych. I każdą okazję wykorzystuje do agitacji przeciwko uchodźcom oraz podsycania lęków przed wielokulturowością. Antonimem pojęcia „elita” są określenia „ludzie zbędni”, „margines społeczny” - i raczej w tych obsza­rach zakwaterowałbym ministerialnego ksenofoba.
   Wrogość wobec obcych może być skutecznie zaleczo­na, a nawet wyleczona. Właściwą edukacją i obudze­niem tego, co się nazywa ciekawość świata. Sokrates uważał, że głupota jest grzechem. Edukacyjna jawno­grzesznica, minister Anna Zalewska, z greckim filozo­fem najwyraźniej się nie zgadza. W wyrazistej, choć nie da się ukryć, że zalatującej amatorszczyzną, pan­tomimie opowiadała Monice Olejnik i nam wszystkim nową historię koryta Wisły. Za nic nie chciała przyznać, że zbrodni na Żydach w Jedwabnem i pogromu kielec­kiego dokonali Polacy. W takim ra­zie kto? - zapytała dziennikarka. To były „zawiłości historyczne”, wokół których „narosły nieporo­zumienia i tendencyjne opinie” - odpowiedziała główna siła pedagogiczna naszej oj­czyzny. Jakiż to wstyd, że dorosła kobieta, ze strachu przed polskim Erdoganem, gotowa byłaby udowodnić, że to nie papież spalił Giordana Bruna, ale Giordano Bruno papieża.

Ten sam elitarny zaciąg reprezentuje posłanka Paw­łowicz, zwana panią profesor. Nie pierwszy raz życz­liwie zajęła się Krystyną Jandą, która „fika na scenie i przed kamerą”, a to oznacza, że nie kocha Polski. Kryśka, błagam Cię! Weź się w garść i rzuć ten teatr. Pokaż, że Twoje serce bije dla biało-czerwonej. Zaciągnij się do obrony terytorialnej ministra Macierewicza, a nawet utwórz własny oddział w wyciętej w pień Puszczy Bia­łowieskiej. Niczym pułkownik Emilia Plater „dziewica bohater”, jak pisał wieszcz. Ten, którego pomnik już wkrótce nie będzie cierpiał samotnie na Krakowskim Przedmieściu, bo nowe elity ogrzeją go blaskiem. Smo­leńskiego monumentu.
   Przy okazji wszystkim studentom posłanki Pawłowicz składam wyrazy współczucia i podziwu. Cieszcie się, że głupota nie boli, bo słuchalibyście wycia - jak mó­wiliśmy pół wieku temu w warszawskim Studenckim Teatrze Satyryków, oglądając telewizyjne transmisje zjazdów PZPR i wizyt przyjaźni polsko-radzieckiej. Na razie w głowach naszych nowych elit wyje wiatr.
Stanisław Tym

Złe słowa, złe czyny

W konkursie na najciekawsze cytaty tygo­dnia powinien wygrać Mariusz Błaszczak, i to zajmując trzy pierwsze miejsca. Tuż po zamachu w Nicei minister spraw we­wnętrznych polskiego rządu zabrał głos, oświadczając: „To jest konsekwencja polityki multi-kulti i poprawności politycznej". Dociskany przez media dorzucił jeszcze LGBT. W wieczornym wywiadzie telewizyjnym dopytywany, jak on sam zapobiegł­by takiemu atakowi, odmówił praktycznych wskazówek, ale powtarzał, że odpowiedzią jest „powrót do chrześcijaństwa" i - ponownie - „odrzucenie poprawności politycznej".
   Zostawię w spokoju myśli ministra o związkach między LGBT a zamachem w Nicei, bo jedyne, co mogę z tego dziwnego skojarzenia wycisnąć, to jakiś mętny zarzut, że władze Francji, zamiast wziąć się za terrorystów, promowały homoseksualizm. Non, excusez-moi, czy panu wszystko się z Tym kojarzy? Jak minister spraw wewnętrznych mógł nie zauważyć, że we Francji od wielu miesięcy obowiązuje stan wyjątkowy, że dzięki niebywałej mobilizacji służb (także uciążliwym kontrolom) nie doszło do żadnego (!) zamachu podczas trwającego miesiąc turnieju Euro, z udziałem setek tysięcy kibiców z całej Europy? Jak można tak nonszalancko prowokować los - na parę dni przed Światowymi Dniami Młodzieży - drwiąc (jak rozumiem) z policji francuskiej, że nie zapobiegła atakowi samotnego szaleńca na rozbawiony, niczego niespodziewający się tłum?
Jak można wycierać sobie buzię wartościami chrześcijańskimi i jednocześnie kpić z pani minister Mogherini, że popłakała się, składając hołd niewinnym, bezsensownym ofiarom i współczując ich rodzinom, rozdartym bólem i rozpaczą. Taki pan jest katolicki macho, panie Błaszczak?

Jasne, wszyscy się domyślamy, jaki przekaz miał nieść ten po­tok słów i skojarzeń. Że jakby Francuzi nie wpuścili do siebie Arabów, nie byli tacy multi-kulti wobec różnych odmieńców (od islamu po LGBT) i przestali się z nimi cackać, toby ich terro­ryści nie zabijali. Akurat Republika Francuska nigdy nie hołdo­wała doktrynie multikulturalizmu (czytaj s. 11), ale pomińmy już te detale - sugestia min. Błaszczaka, że Francuzi powinni jakoś pozbyć się paru milionów podejrzanych obywateli, jest, mówiąc najdelikatniej, i spóźniona, i mało praktyczna. „Powrót do chrześcijaństwa", w rozumieniu polskiego ministra, musiałby, logicznie, oznaczać domową wojnę krzyżową. Prawdziwy inte­lektualny atak husarii. Wiemy jednak, że ten wywód służy głów­nie wzmocnieniu ważnej części politycznego przekazu PiS: tyl­ko my obronimy Polskę przed najazdem muzułmańskich hord. Nic to, że nawet posiadanie dużej mniejszości muzułmańskiej nie oznacza „automatycznie" aktów terroru (weźmy przykłady Niemiec czy Szwecji); w naszym wciąż jednolitym etnicznie kraju po to się nadmuchuje Urojonego Araba, aby min. Błasz­czak i jego partyjni koledzy mieli nad kim odnieść imponujące zwycięstwo. Nicea albo życie. Na razie pisowska jazda, z braku islamistów, musi się ograniczyć do tratowania słów i pojęć. Jed­ną z ofiar, chyba najbardziej zmaltretowaną przez wielokrotne szarże, jest, niestety, właśnie dobijana przez min. Błaszczaka, „polityczna poprawność".

O tym, że trzeba skończyć w Polsce z polityczną popraw­nością, mówił i pan prezydent Duda, i dosadnie sam pan prezes Kaczyński. Publicyści prawicowi uczynili z „PP" synonim lewackiego zidiocenia, cenzury, która nie pozwala nazywać rze­czy (i osób) po imieniu, „zabrania" otwarcie mówić o islamskim zagrożeniu dla naszej kultury i bezpieczeństwa, każe w „ciapatych cwaniakach" widzieć biednych uchodźców, a zboczenia traktować jako orientację seksualną. „Poprawność" stała się jakąś karykaturą, obciachem, którego nie wypada bronić nawet środo­wiskom lewicowym. Godzi się więc przypomnieć, choćby w cha­rakterze epitafium, że owa wyśmiewana PP to w istocie tylko norma językowa, wyhodowana w Europie Zachodniej i Stanach, która zaleca w tzw. dyskursie publicznym unikanie określeń i zwrotów, które mogą urazić, obrazić, naruszyć godność osób, o których się wypowiadamy czy z którymi polemizujemy. Em­blemat PP widzieliśmy ostatnio na koszulkach piłkarzy na Euro: to słowo „respect"- szanuj. Mówiąc jeszcze inaczej, to pewien konwenans, zasada savoir-vivre'u, sugerująca, że lepiej jest w stosunkach między ludźmi unikać pochopnych uogólnień (Arab terrorysta, Polak antysemita itp.), nie stosować poniżają­cego, dyskryminującego języka w odniesieniu do cech, na które człowiek nie ma wpływu (płeć, orientacja seksualna, kolor skóry, kalectwo, wiek, także religia) i ogólnie gryźć się w język.

Oczywiście, wraz z ekspansją PP, toczyła się dyskusja ojej ekscesach, jak np. przymykanie oczu na nieprawości czy nadużycia ze strony dyskryminowanych grup czy mniejszości, tuszowanie naruszeń prawa (małżeństwa dzieci, obrzezanie dziewczynek, zemsta rytualna) w imię tolerancji kulturowej, wstrzymywanie badań nad różnicami rasowymi czy płciowymi, ograniczanie ekspresji satyrycznej, artystycznej i w ogóle wol­ności słowa. Zgoda. Ale nigdy straty wynikające ze stosowania PP nie przeważyły nad korzyściami. Dziś trudno wyobrazić sobie funkcjonowanie bardzo zróżnicowanych współczesnych społeczeństw bez poprawnościowej konwencji. Walenie „prawdy" między oczy, otwarte „mówienie tego, co ludzie myślą", przeniesienie do debaty publicznej szczerej interneto­wej mowy nienawiści to prosta droga do społecznego piekła, wzajemnej stygmatyzacji, agresji. Aż do aktów terroru. Złe czyny zwykle zaczynają się od złych słów. Żyjemy w społeczeń­stwach, w których rzadko jakaś grupa polityczna czy społeczna ma absolutną przytłaczającą i trwałą większość; każdy z nas należy jednocześnie do jakiejś większości i mniejszości. Więc jeśli w tych nerwowych czasach mamy jakoś ze sobą wytrzy­mać, trzeba chuchać i dmuchać na poprawność polityczną, pamiętając, że chodzi tu nie o przymykanie oczu, ale ust, panie ministrze Błaszczak.
Jerzy Baczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz