piątek, 24 czerwca 2016

Jarosław kontra Lech



Przedmieściu. PiS buduje kult Wielkiego Prezydenta. Ale sam Jarosław kompletnie ignoruje lub odwraca poglądy i deklaracje „poległego" brata.

Lech Kaczyński prezydentem był słabym. Jego wypowiedzi zwykle wpisywały się w ówczesną linię partii (i jej prezesa) - zwłaszcza jeśli kierowane były wprost do elektoratu. Cytaty można mnożyć.
Podobnie było z podpisywanymi ustawami czy z tzw. polityką ułaskawień. Był bratu oddany i powolny. Nie przez przypadek tuż po wyborze ostentacyjnie ogłosił: „Panie Prezesie, melduję wykonanie zadania!”.
   Lecha Kaczyńskiego stać było jednak na czyny i słowa godne prezydenta RP - możliwe do akceptacji, a czasem poparcia, także przez politycznych oponentów.
   Na fali żałoby po tragedii smoleńskiej pochowano go na Wa­welu obok Józefa Piłsudskiego. Teraz poświęcony mu monument stanąć ma na stołecznym Trakcie Królewskim. Inne postumenty już stoją, a będzie ich na pewno znacznie więcej. Ostatnio imię Lecha Kaczyńskiego w obecności najwyższych władz nadano gazoportowi w Świnoujściu.
   Ale prócz zachowań rytualnych wszyscy bez wyjątku politycy PiS także w codziennej retoryce odwołują się do myśli śp. prezy­denta. Prezydent Andrzej Duda od razu po wyborczym zwycię­stwie stwierdził - i to przy grobie Lecha Kaczyńskiego - że jest on dla niego „wzorem męża stanu w znaczeniu myślenia o sprawach państwowych”. Niedawno, odbierając nagrodę Ruchu Społecz­nego im. Lecha Kaczyńskiego, poszedł dalej, obwieszczając: „Nie było w dziejach Polski polityka takiego formatu jak on”. Rów­nocześnie przy każdej okazji podkreśla, że realizuje testament polityczny i wizję Lecha Kaczyńskiego. Nazwał się nawet jego „czeladnikiem”.
   W podobnym tonie (choć bez słowa „czeladnik”) wypowia­da się o bracie prezes PiS. W ślad za nim deklarację wierności myśli Lecha Kaczyńskiego składają tabuny partyjnych działaczy - także tych, którzy kilka miesięcy temu objęli funkcje państwowe, fotele w administracji lokalnej czy posady w gospodarce. Sławomir Cenckiewicz, prezentując swoją książkę „Prezydent”, przekonywał, że „Lech Kaczyński był pierwszym prezydentem s prawdziwie wolnej Polski, bo wszystkie idee, które przyświecały Polakom i w XIX wieku, ale przede wszystkim w XX wieku (...),zaistniały w polskiej polityce dopiero w roku 2005”. Po czym ocenił: „Cały wysiłek obozu patriotycznego, który dziś dzierży ster Rzeczypospolitej, jest realizacją tego, co zaczął realizować Lech Kaczyński”. Rzecz w tym, że „realizacja” ta jest wybiórcza, cząstkowa, cyniczna.

Kiedy tylko wybuchła wojna o Trybunał Konstytucyjny i An­drzej Duda odmówił odebrania ślubowania od legalnie wy­branych sędziów, potem nocą zaprzysiągł osoby nominowane nielegalnie, a w końcu zlekceważył werdykt Trybunału, dzienni­karze przypomnieli słowa jego poprzednika z 2006 r.
   Lech Kaczyński mówił: „Trybunał Konstytucyjny (...) jest insty­tucją utrwaloną w kulturze europejskiej. (...) tam gdzie istnieje praworządne państwo, tam istnieją i organy kontroli konstytucyj­ności. (...) to władza, której istnienie, kompetencje są co do zasa­dy niepodważalne. (...) Orzecznictwo sędziów może być przed­miotem dyskusji. Ale (...) ta dyskusja, szczególnie po wydaniu orzeczenia, ma jedynie teoretyczny charakter, ponieważ zgodnie z naszą konstytucją orzeczenie takie ma moc powszechnie obo­wiązującą”. I puentował: „Trybunał Konstytucyjny jest nieodłącz­ną częścią systemu ustrojowego państwa prawnego, a więc był, jest i pozostanie, dopóki Polska będzie miała taki charakter. Miej­my nadzieję, że na zawsze”. Kiedy się patrzy na to, jak traktuje Trybunał Jarosław Kaczyński i jego podwład­ni na najwyższych stanowiskach, widać, jak daleko odszedł od deklaracji i przekonań brata w tej sprawie.
   Podobnie jest w kwestii oceny wyborów 4 czerwca 1989 r. Lech Kaczyński przyzna­wał, że choć nie były do końca demokra­tyczne, to stanowiły „prostą drogę do wol­ności”. Jako członek ówczesnego centrum decyzyjnego opozycji wyjaśniał, że „Solidar­ność prowadziła walkę pokojową, a ta kosz­tuj e czasem kompromisy” - a jednym z nich był układ Okrągłego Stołu. 4 czerwca 1989 r. traktował jako sukces. Ba, to tę datę wska­zywał jako początek wolnej Polski: „Od tego dnia możemy liczyć wolną Polskę, choć ko­munistyczny rząd urzędował jeszcze trzy miesiące”. Jednak teraz PiS i Jarosław Kaczyński zupełnie igno­rują tę rocznicę, dezawuując przełomowy charakter tamtych wyborów. Antoni Macierewicz wręcz zapomniał o Czerwcu’ 89, a z licznych wypowiedzi rządzącej prawicy wynika, że począt­kiem wolności był 1992 r. i rząd Jana Olszewskiego, po czym znowu PRL-bis kontratakował. Na odnoszące się do 4 czerwca 1989 r. cytaty z pisowskiej prasy szkoda miejsca: sprowadzają się do epitetów typu „targowica”.
   Prezydent Duda natomiast wręczył Krzyż Wielki Orderu Od­rodzenia Polski Krzysztofowi Wyszkowskiemu, czołowemu kontestatorowi Okrągłego Stołu. Na stronie internetowej grzmi on, że był to „układ nie tylko haniebny w formie, ale i zbrodniczy w skutkach”, który zawarli „funkcjonariusze sowietyzmu ze swo­imi agentami oraz aferzystami politycznymi wspomaganymi przez pożytecznych idiotów z Solidarności” - i dodaje, że z tych ostatnich „tylko mniejsza część potrafiła się ze swej naiwności otrząsnąć”. A Lech Kaczyński konsekwentnie zaprzeczał, jakoby w rozmowach w Magdalence, w których sam brał udział, doszło do jakichś nieformalnych, tajnych uzgodnień. Znamienne też, że o ile Lech Kaczyński za negatywne skutki 4 czerwca 1989 r. uznawał głównie problemy socjalne (zwłaszcza bezrobocie), tyle Andrzej Duda wytyka kwestię czysto polityczną - „post­komunistyczne uwikłanie Polski”.

Podobnie jest ze stosunkiem do III RP. Lech Kaczyński pod­czas, co znamienne, uroczystości 90. rocznicy odzyska­nia niepodległości potwierdził: „Po roku 1989 zbudowaliśmy III Rzeczpospolitą. Nie będziemy jej dzisiaj oceniać, ma jedną cechę pozytywną - jest naszym państwem, jest Polską niepod­ległą”. Dodał wprawdzie, że „nie wszystko, co złe, zginęło”, lecz puenta brzmiała: „Nasz kraj się rozwija, zrealizowaliśmy swoje strategiczne cele - wejście do NATO i Unii Europejskiej”.
   Rok później, w rocznicę 4 czerwca 1989 r., uzupełnił listę zy­sków: „Po dwudziestu latach możemy mówić o wielkich sukce­sach i wielkich porażkach. Co jest sukcesem? Nasza wolność, niepodległy kraj, pewne postępy w modernizacji. Jest edukacja milionów Polaków”.
   Potrafił też - i to wobec zagranicznych gości zaproszonych na ratyfikację traktatu lizbońskiego - docenić historyczne, i to w skali globalnej, zasługi ekipy Tadeusza Mazowieckiego: „To ten rząd był początkiem lawinowych zmian, które dziś w Europie są utożsamiane z obaleniem muru berlińskiego. Obalenie muru (...) nie zdarzyłoby się wtedy, kiedy się zdarzyło, gdyby w Polsce od kilku tygodni nie urzędował rząd, który nie był rzą­dem komunistycznym”.
   Tymczasem Duda oznajmia publicznie, że mu „wstyd” za III RP bo - jak utrzymuje - „nie zdała egzaminu sprawiedli­wości, uczciwości”. Czy też, odnosząc się do znalezienia tzw. teczek Kiszczaka, z sa­tysfakcją połączoną z przekąsem komen­tuje: „To właśnie jest III RP”.
   Zresztą także podpisanie przez Lecha Kaczyńskiego w grudniu 2007 r. traktatu lizbońskiego, a więc jego stosunek do Unii Europejskiej, staje się obiektem mani­pulacji. Tym razem główną rolę gra sam Jarosław Kaczyński. Oczywiście Lech Ka­czyński za swojego urzędowania powtarzał jak mantrę frazę, że Unia nie jest tworem idealnym, za dużo w niej biurokracji, a sil­ne państwa chcą dominować nad nowymi członkami - czemu Polska musi dać odpór. Równocześnie jednak oceniał, że po pierw­szych latach członkostwa „Polacy mogą mieć powody do zadowolenia”. Ba, stwierdził wręcz, że „aspiracje naszych przodków wypełniły się na naszych oczach”.
   Jego politykę wobec Unii - zwieńczoną podpisaniem traktatu lizbońskiego - PiS niedawno kreował na swój największy sukces w polityce zagranicznej. Prowadzone przez prezydenta nego­cjacje, a potem zwlekanie z podpisaniem ratyfikacji, przedsta­wiane były jako strategiczna gra, służąca wywalczeniu dla Pol­ski najlepszych warunków. Teraz okazuje się, że Lech Kaczyński sygnował umowę pod presją... sytuacji wewnętrznej. Oto sam Jarosław tłumaczy, i to na forum Sejmu, że Lech, prowadząc ro­kowania, wiedział, iż najbliższe wybory wygrają formacje proeu­ropejskie i „zgodzą się dokładnie na wszystko”. Wtedy „wszystko, co uzyskał, a uzyskał bardzo wiele”, zostałoby zaprzepaszczo­ne. Wychodzi na to, że ratyfikował traktat tylko dlatego, że... nie miał wyjścia.
   Wszczynając wojnę o TK, PiS podważył również fundamental­ny dla Unii, i akceptowany, jak się zdaje, przez Lecha Kaczyńskie­go, model demokracji konstytucyjnej. Co więcej - jak zauważają autorzy raportu „Jaka zmiana?” Fundacji Batorego - obecna ekipa politykę międzynarodową, a więc i relacje z Unią, traktuje jako funkcję polityki wewnętrznej, a de facto bieżącego interesu. Do­wodem sprawa uchodźców, w której PiS robi wszystko, by nie dać się przelicytować najskrajniejszym już narodowcom.
Lansowanie przez PiS etnicznej, a nie obywatelskiej wizji Polski oznacza odrzucenie tradycji wielonarodowo­ściowej Rzeczpospolitej (oraz koncepcji Jerzego Giedroycia, na którego lubił powoływać się Lech Kaczyński). Kraj PiS miał­by być-jak pisze w eseju „Wielka Polska Katolicka” Paweł Purski - „ekskluzywnym klubem rdzennych Polaków-katolików posiadaczy urzędowego glejtu na polskość”. Taka endeckość też zdaje się odległa od ideałów Lecha Kaczyńskiego.
   Dowodem choćby tzw. polityka wschodnia, która sprowadza się dziś do wspierania Polonii na dawnych Kresach. Zmieniło się bowiem nawet podejście do Ukrainy, Litwy i Gruzji. Kra­je te uznawane były niegdyś za oczko w głowie prezydenta Kaczyńskiego. Czcząc choćby - razem z Wiktorem Juszczenką - Polaków zabitych przez Ukraińców w Hucie Pieniackiej, wspomniał również o ukraińskich ofiarach Akcji „Wisła”, a przemówienie zakończył cytatem: „Ojcze Nasz, (...) Odpuść nam nasze winy, jako i my odpuszczamy naszym winowaj­com”. Symboliczne było i to, że wbrew nastrojom swojego środowiska wycofał patronat nad obchodami rocznicy rzezi wołyńskiej, bo mogło to służyć Rosji za pretekst do nakręcania polsko-ukraińskiej niechęci.
   Tymczasem forsowana dziś przez PiS polityka historycz­na zakłada skupianie się na winach „naszych winowajców”. Ba, wobec Ukrainy traktowana jest w ka­tegoriach „ofensywy historycznej” (sena­tor PiS Jan Żaryn).
   Zmieniły się też akcenty czysto poli­tyczne. Kiedy Jarosław Kaczyński poje­chał na zrewoltowany Majdan, podkreślał, że „Prawo i Sprawiedliwość chce wesprzeć dążenia Ukraińców”, a jego obecność w Kijowie „jest kontynuacją polityki brata, który wspierał dążenia wolnościowe Ukra­iny”. Tymczasem premier Szydło w expo­se nawet o niej nie wspomniała, a obecny szef polskiej dyplomacji nie uznał dotąd za stosowne złożyć wizyty w Kijowie. Ar­gument, że sytuacja jest tam niejasna i nie ma partnera do rozmów, nie przekonuje.
Sami Ukraińcy wytykają ministrowi Waszczykowskiemu, że znalazł czas na wyjazd do Mińska, a trudno mówić, by reżim Łukaszenki był wymarzonym interlokutorem.
   Identycznie jest z Litwą. Tylko w pierwszym roku prezyden­tury Lech Kaczyński gościł w Wilnie cztery razy! Andrzej Duda początkowo krytykował PO (choć prezydent Komorowski wy­brał Wilno na miejsce pierwszej oficjalnej wizyty) za zanie­dbanie „naszych partnerów”. Zapowiadał odbudowę relacji w duchu swojego mistrza. Tymczasem dotąd nie pojechał na Litwę, a i Litwini nie odwiedzili Warszawy.
   Jeszcze gorzej jest z Gruzją. Wyprawę Lecha Kaczyńskiego do ostrzeliwanego jesienią 2008 r. przez Rosjan Tbilisi pra­wicowi publicyści nazwali z egzaltacją „diamentem w koro­nie polskiej chwały narodowej”. Dziś kierunek ten wydaje się lekceważony przez MSZ. Oczywiście i w Gruzji sytuacja się zmieniła, ale można przynajmniej próbować wykorzystać fakt, że za Lecha Kaczyńskiego wciąż wznosi się tam toasty.
   Nie przez przypadek sam Szymon Peres przyznał, że prezy­dent Kaczyński przyczynił się do zabliźniania ran między Po­lakami a Żydami. Wprawdzie i Andrzej Duda wykonuje gesty (wizyta w muzeum Polin itp.), ale równocześnie dzisiejszy PiS (a więc Jarosław Kaczyński) gra nastrojami szowinistycznymi. W efekcie państwo (policja, prokuratura, szkoły, TVP i Polskie Radio) autoryzuje aktywność faszyzujących narodowców.
   Skoro mowa o forowaniu skrajności, wymowna jest nawet polityka orderowa prezydenta. Oto na przykład Lech Ka­czyński nie wahał się uhonorować Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski za zasługi w czasach PRL Władysława Frasyniuka i Bogdana Lisa - dziś oczywistych przeciwników jego środowiska politycznego. Orłem Białym docenił Jana Józefa Lipskiego (autorytet niepodległościowej lewicy i mason!), choć już Adama Michnika ostentacyjnie pominął. Andrzej Duda zaś Krzyż Wielki tejże Polonia Restituta przypina idolowi skrajnej prawicy Wyszkowskiemu oraz bliskim Radiu Maryja biskupom Hoserowi i Ryłko. A Orłem Białym odznacza (jako jednoosobo­wa kapituła) osoby nie na poziomie najważniejszego orderu RP: Bronisława Wildsteina czy „przyjaciółkę papieża” Wandę Półtawską (która odwdzięcza się uwagą, że dopiero teraz na­stała wolna Polska)...
   W sferze domysłów pozostawać może, jaki Lech Kaczyński miałby stosunek do zmian w prawie forsowanych przez PiS. Czy na przykład jako człowiek opozycji czasów PRL, przywią­zanej do idei praw człowieka i doświadczonej jej nierespektowaniem, akceptowałby pomysł przyznania służbom specjal­nym w tzw. ustawie antyterrorystycznej możliwości głębokiej inwigilacji obywatela? Co sądziłby o pojawiających się planach powrotu do rozwiązań ustawy lustracyjnej z 2007 r. (z za­świadczeniami o nieskazitelności wydawanymi przez IPN), którą sam ograniczył jedynie do składania przez kandydatów na urzędy oświadczeń lustracyjnych we­ryfikowanych przez sąd?
   Wymowny jest w końcu stan zaplecza prezydenta. Wprawdzie to człowiek z oto­czenia Lecha Kaczyńskiego został głową państwa, ale Andrzej Duda nie był wcale w Kancelarii ważną osobą - choć w kwestii ustawodawstwa korzystnego dla SKOK, będących zapleczem finansowym PiS, swoje robił... Jeśli spośród tych osób ktoś nadal odgrywa ważną rolę, to tylko Jacek Sasin - ale już w parlamencie. Bo chyba nie Maciej Łopiński (choć jako bodaj jedyny pracuje w Kancelarii) czy Anna Fotyga (została eurodeputowaną). Wielu bliskich współpracowników Lecha Ka­czyńskiego zostało w środowisku wokół PiS zmarginalizowanych. Wystarczy wspomnieć zmarłego nie­dawno Andrzeja Urbańskiego czy tzw. muzealników - Elżbietę Jakubiak, Jana Ołdakowskiego, Pawła Kowala.

Jeśli jednak pamięta się inne zachowania i wypowiedzi Lecha Kaczyńskiego, jawnie usługowe wobec partii brata, nasu­wa się pytanie, czy PiS i Jarosław Kaczyński faktycznie go dziś zdradzają? Odpowiedzią może być opinia Michała Kamińskiego, który kilka lat pracował w Kancelarii Prezydenta, a potem znalazł się po drugiej stronie sceny: - PiS i Jarosław odchodzą od polityki Lecha w tym sensie, że Lech był dużo bardziej w cen­trum niż obecny elektorat PiS. Był na lewo od myślenia lanso­wanego dziś przez PiS. Dla każdego, kto go znał, jest to jasne. Niewykluczone, że Lechowi Kaczyńskiemu radykalnie narodowo-katolicka wizja państwa polskiego by się nie podobała. Ale by mu się podobało, że jego brat rządzi Polską...
    „Musimy w większym stopniu odczuć, że stanowimy wspól­notę. (...) Nasza solidarność (...) musi być oparta na społecznym dialogu, umowie między różnymi stronami życia polityczne­go i gospodarczego. To najlepsza droga do tego, byśmy w nad­chodzących latach coraz częściej myśleli i mówili o naszym państwie »my«, a nie »oni«” - mówił Lech Kaczyński w orędziu noworocznym 2006 r. To kolejny ważny cytat z Lecha Kaczyń­skiego - dziś już kompletnie bez znaczenia.
Krzysztof Burnetko

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz