poniedziałek, 16 maja 2016

Reżimowe Wiadomości



Polecenia przychodzą z góry: szef redakcji dostaje esemesy z „przekazami dnia”, a autor programu instrukcje, o co pytać swoich gości. Wiadomo, że trzeba chwalić rząd i ganić opozycję. Wszystkiego osobiście pilnuje prezes. Prezes Kurski

Renata Kim, Rafał Gębura

Prawo i Sprawiedliwość już raz było w telewizji. Myśleliśmy wtedy, że jest ostro. Myliliśmy się - mówi dziennikarz TVP Info.
   - Nigdy nie było tak źle jak teraz. Tak na­chalnej propagandy jeszcze nie widziałam - dodaje producentka z tej samej stacji. Na­zwiska nie poda, gdyby jej nowi szefowie do­wiedzieli się o kolaboracji z „Newsweekiem”, natychmiast by ją wyrzucili. - Zrobiliby mi pokazówkę, oskarżyli o rzeczy, których nie zrobiłam.
Dlaczego w takim razie zgodziła się opowiedzieć o tym, co się dzieje w TVP? - Bo mam poczucie, że jeśli wszystko im oddamy, będzie źle.

PANA BOGA ZA NOGI ZŁAPALI
„Oni” to nowa ekipa, która przyszła na Woronicza i plac Po­wstańców po tym, jak na początku stycznia prezesem TVP został Jacek Kurski. W większości młodzi prawicowi dzien­nikarze, którzy wcześniej pracowali w TV Republika i Telewizji Trwam. Wśród nich takie gwiazdy „niezależnego” dziennikar­stwa, jak Dawid Wildstein, Samuel Pereira czy Michał Rachoń.
   - Nawet nie ukrywają, że mają swoje pięć minut i chcą się na­chapać. Są jak dzieci, które wpadły do piaskownicy, zabrały cu­dze zabawki i się nimi bawią, póki mogą - opowiada dziennikarka Dwójki.
   - Nieustannie gadają, że dzięki nim wreszcie w telewizji pub­licznej zapanował porządek; że poprzednia władza, oderwana od koryta, kwiczy wniebo­głosy, a KOD broni starego układu - dodaje producentka z TVP Info.
Linia redakcyjna jest jasna: KOD to wróg numer 1.
   - Oficjalnie KOD nikogo nie rusza, ale prawda jest zupełnie inna. Wszystko, co napi­sze o nim „Wyborcza” czy „Newsweek”, zaraz staje się sensacją, jest brane pod lupę. Szuka się jakichkolwiek luk, w które można by ude­rzyć. To wszystko jest sterowane z samej góry.
Kiedy są demonstracje KOD, to instrukcje, jak je pokazać, idą bezpośrednio z Woronicza - mówi reporter „Wiadomości”.
   - Od prezesa Kurskiego? - pytamy, a on od­powiada krzywym uśmiechem: - Oczywiście na piśmie nic nie ma. To nie są idioci.
   - W Dwójce jest podobnie - przytakuje inny dziennikarz i opowiada: trwa manife­stacja KOD, do redakcji wpada szef „Panora­my” Piotr Lichota z komórką jeszcze w garści i mówi: „Przekaz dnia jest taki, że uczestnicy marszu to nie są żadni zbuntowani obywatele, tylko politycy, którzy zostali oderwani od żło­bu i chcą wrócić”. - I już wszyscy w redakcji wiedzą, czego mają się trzymać. Reporterów politycznych i zaufanych ludzi szef wzywa po kolei do swojego gabinetu, gdzie mogą uzgod­nić, co ma być w materiale - mówi dziennikarz. Twierdzi, że esemesy z „przekazami dnia” Lichota codziennie dostaje i przekazuje redakcji. Skąd? - Mogę się tylko domyślać - rozkłada ręce.
   Dziennikarka TVP Info pamięta lutowy marsz „My, naród”, tuż po aferze z teczkami Wałęsy. - Na kolegium, ku naszemu zdziwie­niu, powiedzieli, że dajemy wszystko, na podzielonym ekranie: w jednym obrazku marsz, w drugim goście mówiący o agencie Bolku, a w trzecim teczki Wałęsy. Ale potem ktoś zmienił decyzję: kiedy dziewczyna w reżyserce próbowała dawać przebitki z mar­szu, od razu był telefon: „Masz natychmiast przykryć marsz tecz­kami!”. Nawet kiedy ludzie szli przez most Poniatowskiego, a my mieliśmy piękne zdjęcia z drona, znowu był telefon, że nie wolno tego pokazywać na pełnym ekranie - wspomina.
   Podczas kolejnej demonstracji KOD wydawcy dostali instruk­cje, by pokazać jedynie przemawiającego szefa PO Grzegorza Schetynę. I nagle telefon: „Dlaczego nie transmitujecie wystąpie­nia Mateusza Kijowskiego? Dawać go, straszne głupoty gada”.
   Ostatni, majowy, marsz KOD i opozycji „przykryła” relacja z czatu Jarosława Kaczyńskiego z internautami na Facebooku. Podobno - twierdzą nasze źródła w PiS - sprawę wymyślił ten sam Paweł Szefernaker, który rok temu kierował internetową kampanią Andrzeja Dudy. Chodziło o odwrócenie uwagi widzów od tłumów zbierających się na ulicach Warszawy. Tutaj ręczne sterowanie nie było potrzebne: PiS zorganizowało czat, powiado­miło telewizję, a tam już wszyscy wiedzieli, co należy zrobić.

ZEJDŹ NA KONIE, NATYCHMIAST
Wszyscy wiedzą również, czego robić nie należy. Po pamiętnej wypowiedzi ministra spraw zagranicznych Witolda Waszczykowskiego o cyklistach i wegetarianach nawet w telewizji śniadaniowej zapanowała autocenzura, - W „Pytaniu na śniadanie” zdjęto temat dotyczący wegetariańskiego jedzenia. Planowano rozmowę o małżeństwach na ko­cią łapę i też z niej zrezygnowano - śmie­je się jeden z pracowników TVP. - Wiadomo, że pewne tematy nie mają szansy się prze­bić, a inne zrobione być muszą, oczywiście z udziałem określonych gości. O mniejszoś­ciach seksualnych można zapomnieć. Mile widziane będą za to materiały o przechodze­niu na wiarę katolicką albo przygotowaniach do Światowych Dni Młodzieży.
   W politycznych kwestiach też wiadomo, który komentator jest właściwy, a którego lepiej nie zapraszać. Ma się już to wyczucie. A i tak można czasem przestrzelić.
   Marzec, w Trybunale Konstytucyjnym od­bywa się rozprawa w sprawie tak zwanej usta­wy naprawczej PiS. W TVP Info trwa już transmisja obrad, gdy dzwoni telefon i pada: pracownik TVP „Zejdź na konferencję o koniach”. Dzienni­karka próbuje tłumaczyć, że Trybunał jest ważniejszy niż konferencja prasowa ministra rolnictwa w sprawie nieprawidłowości w stadninach koni, ale głos w słuchawce naci­ska: „Zejdź na konie”. Posłuchała.
   - Dzwoni zwykle wydawca dnia, szef newsroomu. Ale w newral­gicznych momentach, gdy puszczenie materiału grozi telefonem z samej góry, czyli od prezesa Kurskiego, dzwoni dyrektor Grze­gorz Adamczyk i nieznoszącym sprzeciwu tonem mówi: „Co ty ro­bisz? Natychmiast to zmień” - opowiada jeden z dziennikarzy.
   Wydawca w TVP Info: - Mamy w redakcji kalendarium dla wszystkich wydawców, podwydawców i osób z działu publicysty­ki, które zapraszają gości. To rozpiska, co będzie działo się na an­tenie w kolejnym dniu. Zwykle pojawiała się około godz. 20, ale nagle zaczęła spływać do nas bardzo późno, czasem nawet o północy. Dziwiliśmy się, ale okazało się, że wszystkie informacje idą najpierw do zatwierdzenia na Woronicza, gdzie urzęduje prezes TVP, dopiero potem wracają na plac Powstańców. Skąd o tym wie­my? Nasi szefowie forwardowali nam e-maile i okazało się, że jed­nym z odbiorców był prezes Kurski. Wszystko było konsultowane z Kurą, łącznie z gośćmi programu.
   Prezes osobiście pilnuje, by nie przeszła żadna, nawet delikat­na krytyka nowej władzy. Tak było m.in. z „Pegazem”, który zo­stał w ostatniej chwili zdjęty z anteny. - Autorzy zaprosili do programu Przemysława Wojcieszka, autora spektaklu „Hymn na­rodowy”, mocno krytycznego wobec PiS. Kiedy prezes się o tym dowiedział, poszedł do zespołu emisyjnego, który wpuszcza pro­gramy na antenę. Podobno wpadł do nich, krzycząc: „ABW!”. Ta­kie ma facet poczucie humoru. Obejrzał „Pegaz” i go zdjął, mimo że scenariusz został już zaakceptowany przez dyrektora Jana Pawlickiego - opowiada pracownik TVP. Słyszał, że Kurski doglą­dał też innych programów publicystycznych w Jedynce: uzgad­niał tematy rozmów i listę gości.

DECYZJA JEST OSTATECZNA
Założenie jest takie: wszystko, co złe, to wina poprzed­niego rządu. Krytyki pod adresem obecnych władz nie ma żad­nej - mówi były dziennikarz TVP.
   Dlatego nie ma w serwisach informacyjnych materiałów o bie­dzie w Polsce. - Dziewczyny, które zajmowały się tematami spo­łecznymi, dzisiaj są niemal bezrobotne. Kiedy chcą zrobić temat, że jedno dziecko jest chore, drugie umiera na raka albo że bied­na rodzina potrzebuje pomocy, słyszą, że nie ma mowy - wylicza pracownik „Panoramy”.
   Albo uchodźcy: wiadomo, że według prezesa Kaczyńskiego to kolejny wróg, więc wolno ich pokazywać tylko jako niebezpiecz­nych bandytów, którzy zagrażają bezpieczeństwu Europy. - Kiedy zbombardowano szpital dziecięcy w Aleppo, gdzie zginęli wysłan­nicy organizacji Lekarze bez Granic i ostatni pediatra, przycho­dziły makabryczne zdjęcia. Ale szef powiedział, że nie ma czegoś takiego jak dramat w Syrii. Nie chcemy pokazywać uchodźców, którzy płaczą, ani ich martwych dzieci. Nikogo to nie interesuje. Oczywiście nikt nie powie wprost, że nie wolno robić takiego te­matu, tylko że niby to nie jest ciekawe - opowiada.
   No i jest jeszcze zlecanie tematów, których normalnie nikt by nie ruszał, bo nie są warte uwagi. - Teraz trzeba je robić, by zro­bić komuś dobrze albo komuś zaszkodzić - mówi wydawca w TVP Info. - Jakiś czas temu kazano nam zrobić materiał, który mijał się z prawdą historyczną. Zrobiliśmy, bo sprawa dotyczyła ważne­go polityka PiS. Dyrektor co chwila sprawdzał, czy materiał jest gotowy i jak wygląda. Presja była ogromna. Dziennikarz nie miał nawet możliwości sprawdzić, czy to, co prezentuje, jest prawdą - opowiada. - Innym razem dzwoni do mnie pani poseł z PiS, mó­wiąc: „Chciałabym, żeby zajęła się pani tą sprawą”. Tak to działa.
   Prowadzący jeden z programów publicystycznych w TVP Info regularnie dostawał zaproszenia na rozmowę z dyrektorami od publicystyki: Wildsteinem i Pereirą. - To nie było tak, że jakoś szczególnie na mnie naciskano. Po prostu sugerowano pytania, które koniecznie należy zadać. Ale nie na zasadzie: albo zadasz to pytanie, albo wylecisz z roboty. Raczej tak: „Panie redaktorze, uważam, że ten wątek jest szczególnie interesujący”. Sugestie do­tyczyły również sposobu prowadzenia rozmowy - opowiada.
   Już po emisji szedł do dyrektorów po raz drugi - na omówienie programu. I słyszał, że był dziennikarsko bezradny, nie poradził sobie z prowadzeniem dyskusji. - Nigdy wcześniej nic takiego mi się nie zdarzyło, a pracuję w tym zawodzie dłużej, niż obecni dy­rektorzy żyją. Ostatecznie obaj uznali, że niezbyt wnikliwie anali­zuję ich sugestie i podziękowali mi za współpracę.
   - Razem z „dobrą zmianą” do telewizji przyszli ludzie, którzy na niczym się nie znają. To dlatego panuje chaos, na każdym kro­ku widać ich brak kompetencji. A na dodatek nikogo nie słuchają - ocenia pracownica TVP. Ostatnio bardzo ją poruszył plakat, jaki zawisł na drzwiach pokoju, w którym siedzą Wildstein i Pereira: rysunek pieska i napis „Resortowe kundle do budy”. - Oni na­prawdę tak myślą, pałają żądzą zemsty - uważa.
   A do tego maj ą obsesje: Dawid Wildstein wiecznie podejrzewa, że ktoś wynosi z redakcji informacje. Z kolei szefowa „Wiadomo­ści” Marzena Paczuska wszystkich podejrzewa o sabotaż: opera­torów, montażystów, inne redakcje. Kierujący „Panoramą” Piotr Lichota też wszędzie węszy spiski. Nie słucha wyjaśnień, że cza­sem zdarzają się awarie sprzętu albo reporter spóźni się z wej­ściem na wizję, tylko od razu chce winowajcę zwalniać.
   No i jest jeszcze młody reporter „Wiadomości” Klaudiusz Pobudzin, który wsławił się tym, że już kilka miesięcy temu ogło­sił koniec KOD, a niedawno zlustrował szefową firmy badawczej Nielsen, która podała dane o sporych spadkach oglądalności „Wiadomości”. Opinie na temat Pobudzina są podzielone. Jedni mówią: kulturalny i grzeczny, nie gwiazdorzy. Inni nie mają wątpliwości: to podniecony swoją rolą pistolet, który przyszedł z Telewizji Trwam, żeby wa­lić w opozycję. Wierzy, że walczy dla sprawy.
   Ostatnio Pobudzin zaczepił lidera KOD Mateusza Kijowskiego, gdy ten wychodził ze studia. Koniecznie chciał się dowiedzieć, czy płaci alimenty. - Kijowski spokojnie odpo­wiedział, że nie ma zamiaru odpowiadać, ale Pobudzin nie rezygnował: ustawił się na scho­dach i nie chciał mojego gościa przepuścić.
10 minut przekonywałem, żeby dał mu spo­kój - wspomina Marcin Celiński, publicysta magazynu „Liberte! ”, który prowadzi w TVP Info program „4 strony”. Bardzo był całą sy­tuacją zażenowany, czuł się odpowiedzialny za to, że zaproszonego gościa spotkał w tele­wizji publicznej taki afront.
   Inni pracownicy też się wstydzą, szepczą o tym po kątach. - Ludzie pracujący przy programie „W tyle wizji”, który miał być odpowiedzią na „Szkło kontaktowe” w TVN24, opowiadają, że mają odruch wymiotny. Sposób, w jaki Marcin Wolski i inni prowadzący jadą po opozycji, jak dopieszczają wła­dzę, to skandal. To nie ma już nic wspólnego z dziennikarstwem - mówi pracownica TVP.
   Na przykład rozmowy ze słuchaczami, rzekomo prowadzone na żywo, są wcześniej nagrywane, by można je było poddać selekcji.
- Kilka tygodni temu była wpadka: puścili nagrany wcześniej telefon od słuchacza, ale nagranie się zacięło i wystartowało jeszcze raz. Prowadzący zrobili wokół tego heheszki, że to się czasem zda­rza i widzowie pewnie nie zwrócili uwagi. Ale ludzie, którzy znają się na telewizji, nie mogli uwierzyć, że to się dzieje.
   - Eksperci, którzy przychodzili do nas od lat, by komentować bieżące wydarzenia, nie chcą już przychodzić. Znany historyk, do którego ostatnio zadzwoniłam, powiedział mi, że nawet gdyby się nudził, nie chciałby już występować w tej reżimowej telewizji.
   Takich jak on jest cała masa - dodaje inna dziennikarka.

LUDZIE ZACZĘLI SZEPTAĆ
   - Atmosfera na placu Powstańców bardzo się zmieniła. Kie­dyś przychodząc do newsroomu, człowiek spotykał uśmiech­niętych ludzi. Były rozmowy, żarty. Teraz jest cicho - mówi dziennikarz prowadzący do niedawna program publicystyczny.
   - Ludzie przestali rozmawiać, zaczęli szeptać. Jeden na drugie­go patrzy wilkiem, zwłaszcza że szef przyprowadził kilka nowych osób i rozsadził ich między starymi - opowiada reporter Dwójki.
   - Panuje strach. Nikt nie wie, jak długo popracuje. Za chwilę bę­dzie duża ustawa medialna i zwolnią wszystkich. A nie wiadomo, kto przejdzie weryfikację - dodaje dziennikarka Jedynki.
   Strach jest nawet lajkować na Facebooku wpisy tych, którzy po „dobrej zmianie” zostali wyrzuceni. A nuż ktoś zobaczy i będą problemy? Krążą plotki o wzywaniu na dywanik ludzi, którzy nie ukrywali, że mają kontakt ze zwolnionymi. Kiedy do mediów przedostały się zdjęcia z potajemnej imprezy pożegnalnej Joanny Racewicz, szef „Panora­my” zaczął sekować uczestników spotkania.
- Oficjalnie nie zostali wyrzuceni, ale prze­stali dostawać tematy. Bierze ich głodem. Wszyscy są na wierszówkach, mają płacone od materiału. Zdarzało się, że przychodzili przez tydzień, a zrobili jeden temat, więc za­robki spadały im do półtora tysiąca złotych miesięcznie - mówi reporter.
   - Najgorsze jest to, że nagle z wielu ko­legów wylała się żółć. Tak jakby przez lata ukrywali swoje poglądy i czekali na moment, kiedy PiS dojdzie do władzy. Albo wydaje im się, że to, co robią, jest słuszne, albo robią to dla pieniędzy. To przykre, bo to fajni lu­dzie, pracowaliśmy razem od lat - opowia­da dziennikarka TVP. Sama przyjęła zasadę: pracuje, dopóki nie każą jej zrobić czegoś, co będzie niezgodne z jej przekonaniami. De­nerwuje ją, gdy koledzy z innych mediów mówią, że ci, którzy źle się czują w reżimowej telewizji, powinni odejść. Tylko dokąd?
   - W redakcji jest wiele dziewczyn po rozwodzie, mają dzie­ci. Trudno od nich wymagać, żeby się szefom stawiały - doda­je pracownica TVP Info. Jej redakcyjny kolega prosi, by spojrzeć na sprawę inaczej: - Dziennikarze muszą jeździć na konferencje i zadawać pytania, które podesłał im wydawca. Wydawcy pode­słał je szef, a szefowi prezes. A prezesowi jeszcze inny prezes. To nie my jesteśmy winni temu, że to wszystko tak wygląda - mówi. I dodaje, że najłatwiej jest powiedzieć, że TVP to reżimowa te­lewizja i potępić tych, którzy w niej pracują. - Za każdej władzy z tej poprzedniej robiono potwora. Jeszcze niedawno do studia zapraszano przedstawicieli PiS i robiono z nich kretynów. Teraz jest na odwrót. „Dobra zmiana” w telewizji ma mnóstwo odcie­ni szarości.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz