sobota, 7 maja 2016

Felietonu nie będzie,Siła bezsilnych,Ponad prawem,Zazieleniła się kiełbasa i Uparty opór



Felietonu nie będzie

Szanowna Redakcjo!
Otóż oświadczam, że felietonu do bieżącego numeru nie napiszę, i co mi zrobicie? W nosie mam wasze ter­miny rodem z III RP. Właśnie wstałem z kolan, zry­wając okowy postkomuszej redakcyjnej opresji, przy okazji waląc solidnie głową w parapet, więc jestem co prawda bardzo dumny i wzmożony, ale trochę zamro­czony. Mam prawo do suwerennej autodestrukcji i żad­ne resortowe paniczyki nie będą mi mówić, co mam robić. To po pierwsze primo.
   Po drugie, jak słusznie zauważyła profesor Pawło­wicz, obecna opozycja jest faszystowska, a ja dodam, że najbardziej faszystowskie są opozycyjne media, w których nazistowską palmę pierwszeństwa dzierży­cie wy tam w „Newsweeku”. Kto to widział, żeby z po­wodu długiego weekendu przyspieszać terminy o dobę z okładem? Jeśli to nie jest faszyzm, to ja już naprawdę nie wiem, co nim jest. Żeby choć to przyspieszenie wy­nikało z pragnienia całej redakcji wysłuchania w należ­nym skupieniu mowy Pana Prezydenta z okazji 3 Maja, w której to mowie na pewno znajdziemy wiele oryginal­nych myśli o budowaniu wspólnoty dla tych godnych budowania wspólnoty. Ale nie. Już ja was dobrze znam, wam w tych animalnych móżdżkach roi się jak najdłuż­sze świętowanie komunistyczno-złodziejskiego święta pogardy, czyli 1 Maja. Na to mojej zgody, zespole kolesi i kolesianek, nie będzie.
   W dodatku wraz z dwójką dynamicznego potomstwa zostałem porzucony przez małżonkę pisarkę. Nad pięk­no życia rodzinnego budującego przyszłość i szczęście naszej odzyskującej godność Ojczyzny wybrała spot­kanie z czytelniczym gorszym sortem w Zielonej Gó­rze, mieście, które wydało z siebie waszego naczelnego, Tomasza Lisa. Przypadek? Nie sądzę.
  No i potomstwo, które na co dzień, a zwłaszcza w weekend, lubi obudzić się sporo przed siódmą, wska­kując z rozbiegu do łóżka rodziców, dzisiaj zapewne śniło błogo o Wielkiej Polsce Katolickiej. Tak przynaj­mniej interpretuję ich rozanielone buźki, w chwili kie­dy w panice zorientowałem się, że minęła ósma, a nikt po mnie nie skacze, zaś do mojego bardzo ważnego spotkania służbowego pozostało 45 minut.
    Zaraz wybuchła pierwsza afera, bo nie mogłem zna­leźć kubka z „Kung Fu Panda 3”, a syn Gustaw oświad­czył, że z innego pić nie będzie, uparty jak ten koleś Rzepliński. Z rąk leciało mi wszystko, kiedy przetrzą­sałem szafki, dźgając się przy okazji nożem do chleba. Córka Barbara zażądała jajecznicy, której spożycia na­stępnie odmówiła, zaś Gucio poprosił o jajko na twardo i nie przyjmował wyjaśnień, że nie mamy niezbędnych 15 minut. Szlochem zaatakował ojca, który sam miał wielką ochotę poszlochać. Jednak w wyniku negocjacji panowie ustalili, że brak jaja na twardo zrekompensu­jemy lekturą ulubionej obecnie książki młodego, czyli „Super zwierzaków”. Co skłoniło do protestów pan­nę Basię, niezainteresowaną popularyzacją nauki, za to domagającą się włączenia „Maszy i Niedźwiedzia”. OK, zarządzanie porannym kryzysem to moje drugie imię, to krótkie bajeczki są, siedem minut da radę, ale jak sięgnąłem po płytę, zaprotestował Gucio, że w ta­kim razie on chce „Hotel Transylwania”. „Dwójka, ta­tusiu, dwójka jest najlepszej sza”. „Nie, synku, nie ma czasu na Transylwanię, nawet dwójkę, mogę ci poczy­tać jeszcze o meduzach i delfinach”.    No i ryk, i wraca­my do punktu zero. Wiem, że wy tam w „Newsweeku” gardzicie wartościami rodzinnymi, jak wszystkim, co bliskie polskiej duszy, ale może mi powiecie, jak mia­łem w opisanych okolicznościach ten cholerny felieton napisać?
No i jest jeszcze jeden problem. Ja oczywiście gorą­co popieram Dobrą Zmianę, ale momentami gubię się w niej twórczo. Otóż jak zapewne wiecie, pisząc felie­tony, starałem się przejaskrawiać rzeczywistość ku domniemanej radości czytelników. Tymczasem owa rzeczywistość ostatnio oczywiście wypiękniała i wy- szlachetniała, ale momentami tak się wyjaskrawia, że brakuje mi wyobraźni do jej podkręcenia. Trochę tak, jakbyśmy na proszonej kolacji żartowali sobie, co by było, gdyby któryś z nas nagle puścił głośnego bąka. Atu nagle wpada kilku niespodziewanych dżentelmenów, wskakują na stół, defekują do wazy z zupą, smarkają na szarlotkę i krzyczą, że złamaliśmy przepisy o gościnno­ści, które wprowadzili, kiedy wbiegali klatką schodową, zanim wyłamali nam drzwi.
   Więc sami widzicie, nie idzie pisać.
Marcin Meller

Siła bezsilnych

Wśród oczywistych oczywistości jest oczywistość najoczywistsza, niekwestionowana przez nikogo - opozycja w Polsce jest słaba. To zgłaszam głos od­rębny: tak silnej opozycji po 1989 r. w Polsce jeszcze nie było.
Opozycja jest słaba i podzielona, powtarzają codziennie tzw. „Wiadomości”, kiedyś - co sugeruje nazwa - program informacyjny. Podzielona? Owszem. Ale wcale nie bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Trudno wymagać, by różne par­tie, w naturalny sposób ze sobą rywalizujące, nie były podzie­lone. Ale jednocześnie jest opozycja zjednoczona jak nigdy wcześniej. Wystarczająco zjednoczona, by wspólnie i głośno artykułować to, co najważniejsze - nie ma zgody na PiS-owski autorytaryzm, nie ma zgody na niszczenie fundamentów państwa prawa, chcemy być w Europie, a nie na marginesie; na Zachodzie, a nie na Wschodzie. Mało jak na wspólnotę? W sam raz. Opozycja jest w Sejmie bezradna, słyszymy. Akto­ra wcześniej taka nie była? W kraju, w którym kultura dialogu i kompromisu jest rachityczna, opozycja zawsze jest przegłosowywana. Fakt, że w czasie „dobrej zmiany” to wrażenie jest szczególnie dojmujące. Ale nie jest tak dlatego, że opozycja jest słabsza niż wcześniej. Po prostu PiS-owska władza uczy­niła modus operandi z prostackiej ostentacji, której celem jest nie tylko przegłosowywanie, ale i pognębianie oponentów.
   Skoro bezradność można zarzucić opozycji parlamentar­nej, to trzeba by ją zarzucić także opozycji obywatelskiej. Marsz za marszem, protest za protestem, pikieta za pikietą, oświadczenie za oświadczeniem. I nic. Ejże, naprawdę nic? Oczekiwanie, że przeciwnicy tej władzy, a w każdym razie przeciwnicy sposobu, w jaki obecna ekipa władzę sprawuje, osiągną cokolwiek za chwilę albo za kilka chwil, jest nonsen­sem. To da rezultaty na dłuższą metę. Trzeba po prostu deter­minacji i cierpliwości.
   No dobrze, na razie co najwyżej polemizuję z tezami o sła­bości opozycji. Ale gdzie znajduję oznaki jej realnej siły? Otóż twierdzę, że nigdy wcześniej za opozycją, we wszelkich jej odmianach, nie stała tak autentyczna, na dodatek coraz sil­niejsza społeczna emocja. Czują to zachowujący się godnie sędziowie Trybunału Konstytucyjnego i Sądu Najwyższe­go. Czują to szeregowi sędziowie, czuje wielu prokuratorów, czują niezliczeni samorządowcy i bardzo liczni dziennikarze. A przede wszystkim czują to wielkie rzesze obywateli.
   Łatwość mobilizowania dziesiątków tysięcy ludzi, a wkrót­ce pewnie i setek tysięcy, by brali udział w demonstracjach przeciw tej władzy, jest absolutnie nadzwyczajna. Po 1989 r. nigdy z czymś takim nie mieliśmy do czynienia. To fenomen. Być może to jedyna rzeczywista dobra zmiana w ramach nie­szczęsnej „dobrej zmiany”. W porządku, trzeba oddać preze­sowi co jego. Bez jego i jego totumfackich arogancji, tupetu i bezczelności obywatelskie pobudzenie nie byłoby pewnie tak silne. Ale cóż, w dobrej sprawie każde źródło energii jest bezcenne.
    Wskazując na autentyczną energię i siłę naszej „drugiej So­lidarności”, trudno oczywiście nie widzieć po stronie opo­zycji ułomności i defektów. Nowoczesna ma słabe struktury w terenie, Platforma z kolei ma z tymi strukturami problemy. KOD jest może nie do końca usystematyzowany, ale taka jego uroda, społeczno-obywatelskiej, wielobarwnej struktury po­ziomej. Nie utyskiwałbym specjalnie, co jest niemal normą w publicystycznych rozważaniach, prywatnych rozmowach i publicznych wypowiedziach ważnych osób, choćby takich jak Władysław Frasyniuk, na deficyt charyzmy wśród opo­zycyjnych, parlamentarno-KOD-owskich liderów. Tyle o nas wiemy, ile nas sprawdzono, jak mądrze sugerowała poetka. Charyzma może być uśpiona i kiedyś się przebudzić, może się ujawnić w tych albo w innych. Z całym szacunkiem, dziś to sprawa drugorzędna - najważniejsza jest, rzekłbym, obywa­telska potencja. Trzeba ją pielęgnować. A już na marginesie, gdyby ta opozycja była aż tak słaba, wielka machina PiS-owskiej propagandy nie musiałaby jej non stop dezawuować, serwując swoiste character assassination wszystkim, którzy władzy głośno mówią „nie”.
Kilka dni temu ważne słowa pod adresem Polaków wypo­wiedział prezydent Obama. Wezwał nas do odrzucenia na­cjonalizmu i nietolerancji. Przestrzegł przed „fałszywym komfortem sprzyjającym zamykaniu się we własnym ple­mieniu, we własnej sekcie”. „Może potrzebujecie kogoś z zewnątrz - mówił Obama - kto nie jest Europejczykiem, by przypomnieć wam, jak wiele osiągnęliście”. W porządku, precyzyjnie rzecz ujmując, Obama mówił to w Niemczech do wszystkich Europejczyków. Czyli do nas także, prawda? „Mówię więc wam, Europejczykom, nie zapominajcie, kim jesteście. Jesteście potomkami tych, którzy walczyli o wol­ność”. Nikt nie ma większego prawa do uznania się za adre­satów tego przesłania niż my, Polacy. Nikt nie ma większego obowiązku niż my, by te słowa wziąć sobie do serca.
Tomasz Lis

Zazieleniła się kiełbasa

Od pewnego czasu przed za­śnięciem zaczynam marzyć, że wszystko, co się dzieje wokół, to nieprawda. Może apokryf polityczny ktoś pisze?
A może to inscenizowany dokument filmowy na temat, co by było, gdyby po 26 la­tach znów wygrali bolszewicy uważający się za jedynych prawdziwych właścicieli i strażników pieczęci „Bóg, honor, Ojczyzna”? A może jestem już w innym wymia­rze i robimy ze Staszkiem Bareją nową komedię? W roli głównej generalissimusa, który sam sobie stawia pomniki - niezawodny Jurek Dobrowolski. Widzę go, jak stoi na taborecie i dumnie ogłasza: „Tej wiosny, wcześniej niż zwykle, zazieleniła się kieł­basa”. Tak, to film.
   O! Właśnie trwają zdjęcia z dorzynania Puszczy Białowieskiej. Minister środowi­ska tłumaczy dziennikarzom, że ta gnijąca gęstwina drzew to chorobliwa narośl na zdrowym ciele biało-czerwonej: „Polak zawsze mieszkał na polach, stąd nazwa. I on chce widzieć ojczyznę po horyzont, cieszyć oko rozgwieżdżonym nad sobą nie­bem i mieć z tego powodu nie jakieś tam prawo moralne jak ten Niemiec Kant. Polak chce mieć Boga w sercu i dlatego wycinamy ten śmietnik". Stojący obok minister obrony dodaje: „Tylko tchórze kryją się w puszczy. 15 sierpnia napadniemy na Rosję i Niemcy. Dlaczego właśnie na te dwa? Bo są najbliżej i dla naszej armii będzie najta­niej”. Tu szefowi MON przerywa Jarosław Gowin, który z powodu imienia ma takie prawo: „Pamiętajmy, że w polskim wojsku zarządzono bezwzględne przestrzeganie Dekalogu, dlatego we wszystkich karabinach co druga kula jest gumowa. Słowem, polski żołnierz strzela, Pan Bóg kulę nosi”. Stop! Następne ujęcie z czterech kamer!
   Pojawia się limuzyna. To Andrzej Duda przestał śledzić na Twitterze życie leśnych wydr, bo dowiedział się, że tu właśnie występują w naturze. Chce im osobiście prze­kazać pozdrowienia oraz zapewnić, że dotrzyma słowa i obniży im wiek emerytalny. W tym momencie, roztrącając ekipę filmową, która otaczała najważniejszą głowę w państwie, na plan wjechał na ostatnim koniu ze stadniny w Janowie minister rol­nictwa. „Mam, mam... - z trudem łapał powietrze, chwytając wpół Andrzeja Dudę - wiem, co trzeba zrobić. Otóż wielką betonową tamą przegrodzimy Cieśninę Gibraltarską. W ten sposób ani jedna kropla wody z rzek wpadających do Morza Śródziem­nego nie dostanie się do Atlantyku. Niech poziom morza podniesie się o metr i już całą Wenecję szlag trafi. Sprawa naszego Trybunału przejdzie do historii dinozaurów. Proste?”. „Skąd ja nagle tyle betonu wezmę?” - spytał jak zwykle zatroskany losami państwa Andrzej Duda.

Tu przerywam, bo zastanawiam się, czy komedia o dzisiejszych czasach kogoś jeszcze mogłaby bawić. Mało kto chyba się spodziewał, że coś tak przeraźliwie ponurego będzie nam każdego ranka mówiło „dzień dobry”. Że jakaś pani, która składała przysięgę poselską, nazwie Sąd Najwyższy oraz wybitnych profesorów pra­wa zespołem kolesiów. Że pierwszy premier odrodzonej RP Tadeusz Mazowiecki zostanie uznany przez radnych PiS w Gdańsku za postać niegodną i kontrowersyjną. Że obchody 30-lecia Trybunału Konstytucyjnego nie odbędą się, bo-jak mówi Marek Suski - na takie balangi szkoda pieniędzy. Że tylu prokuratorów (w tym ten, który swego czasu zażądał 3 lat więzienia dla szefa CBA Mariusza Kamińskiego) zostanie zdegradowanych przez Ziobrę w ramach życzliwej zemsty. Że wiceminister eduka­cji zaproponuje segregację dzieci w szkołach, by odseparować niepełnosprawne od zdrowych. Że wiceprokurator generalny Święczkowski zapewni delegację Komisji Weneckiej o poparciu wszystkich Polaków dla ustawy inwigilacyjnej. Że spadek war­tości złotówki do najniższego poziomu w tym tysiącleciu to wina donosów „rozhisteryzowanej” (premier Szydło) opozycji do wrogiej nam Unii. I wreszcie, że liczba przestępstw z nienawiści etnicznej, wyznaniowej i światopoglądowej - o czym pisze Tomasz Piątek w „GW” - wzrosła w ostatnich latach 32-krotnie, zaś wykrywalność sprawców tych czynów wyraźnie spadła.
   Dalszy ciąg każdy może sobie dopisać w nieograniczonej, niestety, objętości. A ja, wspominając raz jeszcze Jurka Dobrowolskiego, przypomnę: „Nie ma nic gor­szego, niż człowiek wykształcony ponad własną inteligencję”.
Stanisław Tym

Ponad prawem

Puknij się w czoło - radzą tak zwani ludzie rozsądni, kie­dy słyszą porównania dzi­siejszej Polski do Republiki Weimarskiej i ostrzeżenia przed elementami faszyzmu. Ale nawet najpoważniejsza choroba zaczyna się od zwykłej wysypki. Kiedy prof. Ro­man Kuźniar, były doradca prezydenta, pyta, czy grozi nam noc kryształowa - inni czytają to z pobłażliwym uśmie­chem, mówiąc, że to tylko prowokacja intelektualna. Kie­dy antropolog prof. Tokarska-Bakir tłumaczy, że w Polsce wszelkie objawy faszyzmu poza przemocą już są- mało kto bierze to poważnie. PiS jest partią demokratyczną, bracia Kaczyńscy nigdy nie dostarczyli powodów do oskarżeń o antysemityzm lub że są zwolennikami przemocy. Gdzie Weimar, gdzie Warszawa, gdzie Wielki Kryzys, gdzie repa­racje wojenne narzucone Niemcom po pierwszej wojnie? A przede wszystkim jesteśmy po wielkiej kompromitacji totalitaryzmów - brunatnego i czerwonego.
   Kto w tej dyskusji ma rację - czas pokaże. Co do mnie, to kiedy słyszę słowo „faszyzm”, sięgam do książki prof. Franciszka Ryszki „Państwo stanu wyjątkowego”, która dla mojego pokolenia była lekturą obowiązkową. Prof. Ryszka pisywał zresztą do POLITYKI, był naszym au­torem i kolegą z Saskiej Kępy. Kiedy czytam jego książkę, nie muszę doszukiwać się pewnych (podkreślam: pewnych, ale ważnych) podobieństw pomiędzy nami a „Weimarem”. Kiedy na przykład marszałek Kornel Morawiecki (nie jakiś Korwin-Mikke, ale marszałek senior, aktywny polityk, któ­rego syn jest już wicepremierem, a to dopiero początek) mówi, że prawo nie jest najważniejsze, bo ponad nim jest wola ludu (czytaj: Sejm, czyli w obecnej konfiguracji PiS), to przypominam, co pisał prof. Ryszka o państwie stanu wyjątkowego. „Prawo w tym systemie - ustępuje na rzecz decyzji organu władzy, nie skrępowanego niczym innym niż własnym uznaniem na samej górze, im niżej zaś - po­leceniem płynącym z góry. W państwie, które nastawione było na walkę z wrogiem, uzurpując sobie najpierw moc zdefiniowania wroga, i które wyznaczyło sobie cel posia­dający walor najwyższy, najefektywniejsza miała stać się zasada permanentnego stanu wyjątkowego, całkowitego zdominowania prawa - a więc ochrony prawnej i bezpie­czeństwa prawnego - przez decyzje”. „Państwo norma­tywne” (czyli oparte na normach prawa) ściera się z „pań­stwem decyzjonistycznym”, czy jak kto woli z „państwem stanu wyjątkowego”.
   Ta dwutorowość, która zaczyna się teraz w Polsce, to obawa, że sądy i administracja będą coraz mniej kiero­wać się normami prawnymi, a coraz bardziej decyzjami zwierzchnictwa - to jest właśnie to, co każe myśleć o Re­publice Weimarskiej.
   Przykład drugi to podział społeczeństwa na obywateli lepszych i na drugi sort. „Zbiorowość - pisał Ryszka - jest zhierarchizowana i posegmentowana; z góry wiadomo, że są lepsi i gorsi. Es gibt Glueckpilze und Pechvoegel (są szczęściarze i pechowcy, w wolnym tłumaczeniu) - ta cyniczna maksyma jest cichą dyrektywą władzy”. Są tacy, co nam są wierni, tacy, co nam służą, i tacy, o któ­rych od razu wiadomo, że są mało warci. (Np. „ci panowie”, jak mówi premier Szydło o byłych prezydentach, czy „komuniści i zło­dzieje” w języku prezesa Kaczyńskie­go i marszałka Brudzińskiego).
   „Nikt nie może czuć się bezpiecz­nie” - odpowiedział niedawno prezes PiS, zapytany przez dziennikarzy o Jacka Kurskiego na stanowisku prezesa TVP. W podobnym duchu opisywał Ryszka państwo sta­nu wyjątkowego: „Każdy jednak ma lub może mieć coś na sumieniu. Skuteczność systemu to założenie nieogra­niczonej liczby zagrożeń i stopniowanie dolegliwości”. Wszechobecna atmosfera strachu to kwintesencja „poli­tycznego sadyzmu”.
   Inna sprawa to stosunek władzy do sędziów i do pra­wa. Hitler - czytamy u Ryszki - żywił „psychopatyczną wprost nienawiść” do prawników starej daty, wychowa­nych na tradycji prawa rzymskiego i w pozytywistycznym formalizmie cesarstwa. Nienawiść, której dawał często i dobitnie wyraz, przenosiła się na wszystkich „jurystów”, co w ustach fiihrera równało się niemal obeldze. „W grun­cie rzeczy cała nauka prawa jest jedną wielką systematyką zwalania odpowiedzialności” - mówił Hitler. A na margi­nesie procesu „podpalaczy” Reichstagu sformułował inną głęboką myśl: „Juryści są tak samo międzynarodową grupą jak przestępcy” (znów ta „międzynarodowa grupa”).
   Podobnie nienawidził prawników Himmler - fana­tyczny, ale zwykle opanowany morderca milionów, kiedy przyszło mu mówić o tradycjach prawniczych i o prawni­kach, tracił swoje opanowanie. Prawo rzymskie było dla niego „schorzeniem toczącym jak rak zdrowe ciało narodu niemieckiego”. Szef SS widział w prawnikach „uznanych przez ustawy złodziejów, oszustowi wyzyskiwaczy”. To za­wód „aspołeczny”, który zginie po wojnie. Proces ten nie oszczędzi sędziów. Po zwycięstwie miejsce znienawidzo­nych „jurystów” zajmą „mężowie prawotwórczy, wybra­ni z poszczególnych stanów” (czyli warstw społecznych - D.P) i stosujący „prawo germańskie”. Z chwilą wybuchu wojny sądownictwo zostaje poddane nowym zabiegom, mającym na celu kontrolę resortu i wprowadzenie nad­zwyczajnych środków mających na celu rewizję wyroków. Trudno o tym nie myśleć, kiedy czyta się projekty zwiększe­nia roli czynnika ludowego w orzekaniu, a także większej kontroli i dyscyplinowania sędziów.

W konflikcie pomiędzy państwem decyzyjnym a pań­stwem prawnym dochodziło do nieustannych starć, których jedynym możliwym skutkiem była zupełna klęska dawnej szkoły myślenia prawniczego i opartego na niej wy­miaru sprawiedliwości. Filarami dawnej szkoły były: pra­worządność, niezależność stanu sędziowskiego w grani­cach obowiązujących ustaw i działanie prawa jako systemu norm powiązanych logicznie i hierarchicznie. Przeciwko takiemu rozumieniu prawa występowała NSDAP Kierowa­ła się ona zasadą „Prawem jest to, co służy interesom naro­du niemieckiego”. Musiało to doprowadzić do całkowitej relatywizacji prawa i zburzenia państwa prawnego - kon­kluduje Ryszka. Aktualne czy nie, warto czytać „Państwo stanu wyjątkowego”.
Daniel Passent

Uparty opór

Też jestem pod wrażeniem „kolesiów" z Sądu Najwyższego. Rzeczniczka klubu parlamentar­nnego PiS Beata Mazurek, besztając 86 sędziów SN za uchwałę nakazującą sądom powszechnym respektowanie orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego, chyba właśnie wygrała ubiegłotygodniową gonitwę o Laur Prezesa. Sądząc z reakcji kolegów partyjnych, wyprzedziła inną panią, Beatę Kempę („ci panowie", o liście trzech byłych prezydentów w obronie demokracji). Kolejna Dama PiS, Krystyna Pawłowicz, w tym tygodniu dość słabo: „Niech zjeżdżają do Niemiec!" - to do członków Komisji Weneckiej Rady Europy, którzy przy­jechali badać naruszenia praw obywatelskich w tzw. ustawie inwigilacyjnej. W następnym tygodniu ranking Kto Bardziej Zbluzga Przeciwników może być już inny i nie tak zdominowa­ny przez panie.

Pisolodzy twierdzą, że te - nomen omen - popisy przed preze­sem wynikają z „zasugerowanej zapowiedzi", że nikt, łącznie z Panią Premier, nie może być pewien ani stanowiska, ani apro­baty. Prezes, podobno, zrobił się kapryśny, zniecierpliwiony i zły. Uparty opór środowiska sędziowskiego (po TK i SN, także Na­czelny Sąd Administracyjny opowiedział się za respektowaniem konstytucji) stawia bowiem rządy PiS w kłopotliwej sytuacji. Wchodzimy rzeczywiście w stan dwuprawia. Będzie to pewnie wyglądało tak: samorządy, gdzie PiS nie ma większości, będą po­dejmowały decyzje zgodnie z orzeczeniami TK, decyzje te będą uchylane przez wojewodów, na co pójdą skargi do sądów, które zapewne uchylą decyzje administracji, których to wyroków wła­dza nie będzie wykonywać, co pewnie spowoduje roszczenia wobec Skarbu Państwa, na co władza odpowie zastraszaniem skarżących, ustawowymi sankcjami wobec sędziów i urzędni­ków, które zostaną zaskarżone do Trybunału Konstytucyjnego, którego wyroków itd. Czy Państwo też mają poczucie, że to nie może się dziać naprawdę?

Wszyscy obserwatorzy mówią, że Prezesa nic nie powstrzyma, nawet wizja rozpadu państwa, że jest w stanie jakiejś go­rączkowej euforii i poczucia Mocy. Nie ukrywa też specjalnie, jak zamierza łamać ogniska oporu, bo schemat taktyczny jest wciąż ten sam. Na przykładzie środowiska sędziowskiego widać to zresz­tą znakomicie. A więc atak propagandowy, przypisywanie sędziom najniższych osobistych, korporacyjnych czy politycznych pobudek. Za tym ataki personalne, indywidualne, zgodnie z regułą wypowie­dzianą przez posła Jacka Sasina, że„nie ma żadnych niezależnych instytucji, są tylko konkretni ludzie", a każdy ma przecież jakąś bio­grafię, rodzinę, znajomych, ot, np. taki sędzia Łączewski.
   Można się założyć, że służby specjalne oraz właśnie odzyskany IPN otrzymają zadania szukania haków na prominentne postaci środowiska. Potem pogróżki: nowa ustawa o ustroju sądów może nałożyć na sędziów finansowe sankcje dyscyplinarne, da także Zbigniewowi Ziobrze liczne instrumenty szykanowania pracowników wymiaru sprawiedliwości. Jest, a jakże, i propozycja marchewkowa: mogą być podwyżki, premie i awanse, jak w już przejętej prokuraturze.

Nie ulega wątpliwości, że po sędziach, czy też równolegle, pój­dzie atak na inne środowiska, mające własny etos, pozycję, zakres kompetencji, niezależność. Zaraz się zabiorą za nauczycieli, bo ZNP zamierza uczestniczyć w marszach protestu, a w edukacji administracja państwowa ma spore wpływy. Media publiczne czeka po wejściu tzw. dużej ustawy weryfikacja kadr na skalę stanu wojennego. Prokuratorzy jeszcze nie zostali złamani, ale niektórzy już się zameldowali do usług. Trudny okres nadchodzi dla środowisk akademickich, także w związku z wyborami nowych władz i nowymi budżetami uczelni. Wielu naukowców oczekuje nominacji na„belwederskich profesorów i zapewne się nie do­czekają, bo prezydent Duda w tej sprawie postępuje jak w każdej innej. Wojsko pod ministrem Macierewiczem przechodzi rewolucję młodszych oficerów, którym za lojalność obiecuje się przyspieszo­ne awanse. A co ze środowiskami biznesowymi, zwłaszcza tymi przedsiębiorcami, którzy prowadzą jakieś interesy z państwem? Będą się„dogadywać"? A co z policją, jeśli np. padnie rozkaz pało­wania demonstracji? Znajdą się buntownicy, którzy powiedzą nie?

Przykład sędziów jest optymistyczny i poruszający. Społe­czeństwo obywatelskie nie ma zbyt wielu instrumentów samoobrony przed brutalną, napastliwą, autorytarną władzą. Same manifestacje uliczne, choć ważne i podnoszące na duchu, to za mało. Ale już opór i solidarność środowiskowa są niesłycha­nie trudne do przełamania. Wobec takich „kolesiowskich" po­staw każda władza staje się słaba, wyalienowana, coraz bardziej śmieszna i znerwicowana. Praktykowaliśmy to na dużą skalę w PRL, więc jest się do czego odwołać. Choć to w sumie okropne, że wróciły tamte klimaty i dylematy.
Jerzy Baczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz