sobota, 23 kwietnia 2016

Złomny



Jarosław Kaczyński systematycznie podtapia urząd prezydencki, który dla niego samego był niedostępny. Ale też Andrzej Duda nie chce lub nie potrafi się temu przeciwstawić.

Nie zmieniają tego faktu liczne ceremonie, w których uczestniczy i przemawia prezydent (ostatnio rocz­nica chrztu Polski), a inni próbują z jego wystąpień odsączyć odrobinę niezależności od szefa PiS - bez powodzenia. Zwłaszcza że za słowami głowy państwa nie idą żadne działania, które niezależności mogłyby dowodzić. No, może poza listem do marszałka Kuchcińskiego z prośbą o „wyjaśnienie” okoliczności sła­wetnego głosowania na cztery ręce nad nowym sędzią Trybunału Kon­stytucyjnego. To na razie maksimum własnej polityki Dużego Pałacu.

Andrzej Duda robi wrażenie, jakby sam już pojął swoją sytuację, poddał się, powtarza, że wszystko jest w najlepszym porządku. W zaprzyjaźnionym politycznie tygodniku oświadcza: „Jestem abso­lutnie pewien, że w żadnym momencie nie złamałem prawa, wszystkie moje działania zawsze mieściły się w ramach konstytucji”. Tyle tyl­ko, że słowa prezydenta stają się powoli, ale nieuchronnie, nieważne, a osoba prezydenta staje się, mówiąc eufemistycznie, coraz lżejsza.
   Najważniejsze w jego dotychczasowej prezydenturze jawi się nie to, co zrobił, ale czego nie wykonał - nie zaprzysiągł trzech legalnie wybranych przez Sejm sędziów Trybunału Konstytucyjnego. Przeło­mowym momentem, jak to już dzisiaj dobitnie widać, było za to nocne zaprzysiężenie najpierw czterech, a potem piątego sędziego, wyznaczonych przez PiS, tuż przed wyrokiem Trybunału, który miał rozstrzygać w tej materii. A potem te dość kuriozalne tłumaczenia, że teraz to już na pewno nic nie może, bo Trybunał ma już 15 sędziów, jak stanowi konstytucja. Nie może, bo sam tak zdecydował.
    Paradoksalnie jednak prestiżową klęskę uświadamia prezydentowi Jarosław Kaczyński, który chyba celowo czyni to spektakularnie, tak jak podczas obchodów6. rocznicy tragedii smoleńskiej. Najpierw przemawiał Andrzej Duda, który wzywał do wybaczenia i pojednania, zapewne uważając, że nadal obowiązuje niedawne wezwanie prezesa PiS do pro - wadzenia dialogu, skierowane nie bez pewnego sukcesu do opozycji. Prezes na oczach milionów widzów po tych słowach przywitał się z pre­zydentem, jak to ktoś eufemistycznie powiedział, „zdawkowo”, nie pa­trząc na niego, by za kilka godzin całkowicie zdezawuować przesłanie Dudy. Wezwał nie do pojednania, ale do ukarania. A jeśli wybaczenia, to tylko po pokajaniu się i odbyciu kary. Ustawił prezydenta w szeregu tych, „którzy się mylą” - zbyt łatwo wybaczając. Jarosław Kaczyński był jak gdyby premierem i prezydentem jednocześnie.
   Przejmująca jest nawet tzw. mowa ciała prezydenta Dudy, na przy­kład w towarzystwie Jarosława Kaczyńskiego podczas obchodów, kiedy szedł za nim trochę ukradkiem, zmieniając krok, aby się dopasować do tempa prezesa PiS. Podczas uroczystości w Gnieźnie z okazji rocz­nicy chrztu, kiedy do katedry wszedł prezydent i wszyscy w tym mo­mencie wstali, Kaczyński, jak to uchwyciły kamery, niemal nie ruszył się z krzesła i patrzył w przeciwną niż Duda stronę. Można było dostrzec, że Duda czuł się nieswojo. Nigdy nie wie, kiedy go może spotkać jakiś despekt. Stara się, a prezes i tak jest zły.
   W innej sytuacji, podczas odsłonięcia smoleńskiej tablicy pamiątko­wej, stał z brzegu grupy gości, tuż przy krawężniku, niewiele brakowało, aby musiał na niego wejść. To niby drobiazgi, ale w sumie pokazują jakąś niepewność, zagubienie w roli. Duda nadal lubi patriotyczno-historyczne wystąpienia podczas różnych rocznic, bo w tym się czuje najlepiej, ale i podczas nich też nie widać po nim dawnego żaru. Jeden z polityków opozycji określił jego ostatnie przemówienia jako „smutne”, i to celne określenie. Nawet ego sztandarowy projekt pomocy tzw. frankowiczom okazał się niewypałem do tego stopnia, że prezydencka kancelaria mu­siała powołać nowy zespół ekspertów do opracowania kolejnej wersji ustawy. W Kapitule Orderu Orła Białego poza prezydentem nie zasiada nikt. Rada Bezpieczeństwa Narodowego po wielu miesiącach zebrała się po raz pierwszy dopiero niedawno. O hucznie zapowiadanej Naro­dowej Radzie Rozwoju słychać głównie przy okazji spektakularnych z niej odejść. Bardzo trudno dostrzec jakikolwiek realny wpływ głowy państwa na polską armię czy politykę zagraniczną.

Niedawno pisaliśmy o tym, jak może układać się trójkąt wła­dzy, którego wierzchołkami były: Pałac Prezydencki, kancela­ria Rady Ministrów i siedziba PiS. Czyli Duda, Szydło i Kaczyński. Zdawało się, że mogą się tu kształtować różne warianty polityczne, że mogą powstać jakieś konstelacje personalne, a nawet pojawić się może konkurencja, dynamiczna interakcja, jak w normalnych demo­kracjach. Że Duda będzie rósł na urzędzie, zdobywał znaczenie. Pewna niezależność głowy państwa byłaby korzystna nawet dla samego PiS, który w osobie prezydenta miałby dodatkowy kanał komunikacyjny ze społeczeństwem na wypadek kryzysu, także w międzynarodowych relacjach rządu. Ale stało się przeciwnie, od czasu kampanii Duda nie­ustannie maleje. Zwłaszcza że prezydent, jak nikt inny w swoim obozie, zdobył pozycję formalnie niezależną od Kaczyńskiego. Ma przed sobą pięć lat swobody i możliwość wybicia się na własną politykę. Nie tyle wrogą wobec PiS, ile wychodzącą jednak poza przekazy dnia tej partii. Nigdy się na to nie zdobył.
   A coś takiego obiecywał w orędziu i zapewniał, że swojej niezłomności w szukaniu porozumienia ponadpartyjnego nie porzuci (co zresztą już wtedy budziło ironiczne uśmiechy, zwłaszcza że Duda lubi mówić o sobie w trzeciej osobie). W jednym z wywiadów stwierdził: „Chciał­bym, żeby po tych pięciu latach prezydentury jak najwięcej moich ro­daków mogło mówić z przekonaniem: Andrzej Duda jest prezydentem wszystkich Polaków. Właśnie w tym słowa znaczeniu, że słucha ludzi, że jest dla nich otwarty, że nikogo nie wyklucza, nikogo nie lekceważy, że robi wszystko, aby nie było podziałów, że robi wszystko, abyśmy rzeczywiście byli wspólnotą”.
   A dzisiaj napytanie, dlaczego bez oporów podpisuje wszystko, co mu PiS przyniesie, każdą ustawę - co budzi liczne protesty, odpowiada: „Dlaczego nie miałbym ich nie podpisywać, skoro się z nimi w pełni zgadzam i uważam je za słuszne?”. Nic więc dziwnego, że ci wymieniani przez prezydenta rodacy pytani na początku kwietnia o to, czy Andrzej Duda jest prezydentem wszystkich Polaków, w 57 proc. odpowiadają, że nie, w 27 proc., że tak, a 16 proc. nie ma zdania. Wychodzi na to, że za prezydentem również i w tym sondażu głosuje mniej więcej tylu Polaków, ilu za PiS. Obieg zamknięty.
   Nie wiadomo do końca, na ile Duda sam zdewastował swoją pre­zydenturę, a w jakim stopniu zniszczył ją Jarosław Kaczyński. Prezes PiS na sto sposobów pokazuje, jaki ma stosunek do swojej premier i do swojego prezydenta. To on mówi dziennikarzom, że tego a tego ministra się nie zwolni, z kolei że inny minister popełnił błąd, co na­tychmiast wywołuje panikę w resorcie, wreszcie układa się z premie­rem Węgier Orbanem, wzywając do pomocy wskazanych urzędników rządowych, poza wolą i świadomością pani premier. Wymusza na pre­zydencie nocne zaprzysiężenia, jak też przerwanie urlopu w celu pod­pisania wskazanego dokumentu. Wkręca go w afery polityczne, które godzą nie tylko w powagę tego polityka, ale też wiarygodność zawo­dową, jakkolwiek by było, doktora praw i urlopowanego pracownika naukowego Uniwersytetu Jagiellońskiego.
   Dostrzegają to już nawet prawicowi publicyści: „Jarosław Kaczyński nie bardzo potrafił się odnaleźć w sytuacji, gdy ma w Andrzeju Du­dzie prezydenta i partnera, a nie polityka PiS” - to Piotr Kwieciński
Dziwne, że przy takiej dominacji nad prezydentem prezes Ka­czyński nadal jest niezadowolony. W najnowszym wywiadzie dla „wSieci” lider PiS mówi: „na Pałac Prezydencki nie mam najmniej­szego wpływu. Najmniejszego. Zupełnie. Nie wiem, czy to dobrze czy źle, ale to jest fakt. Tam dbałość, by być oddzielnie, samodziel­nie, autonomicznie, jest bardzo silna. Była zresztą od samego po­czątku (...), ja to zaakceptowałem, choćby dlatego, że nie miałem innego wyjścia. (...) Chyba go bardzo bolą te opowieści, że może być od kogoś zależny, jego otoczenie jakoś wyjątkowo to przeży­wa”. Gdzie Kaczyński widzi tę autonomię Pałacu albo też jak Duda musiałby być jeszcze bardziej podporządkowany, aby szefa PiS zadowolić - trudno pojąć.
   Widać za to pogłębiające się uzależnienie Dudy od Kaczyńskie­go, bo jakby nie ma gdzie już wrócić, a udział w łamaniu konstytu­cji może skutkować poważnymi konsekwencjami, nie tylko wize­runkowymi. Im częściej czyni to, co czyni politycznie, tym bardziej musi to robić, bo nie ma już wyjścia. Sam się zamknął w pułapce. Jakby przekroczył jakiś swój Rubikon, uwierzył w przekaz, że PiS będzie rządził bardzo długo, że opozycja w tym kształcie tego nie przetrzyma, wszystko się zmieni i nie będzie się przed kim wsty­dzić. A teraz trzeba funkcjonować w tym układzie, jaki jest.
   Równolegle pikuje w dół wiarygodność Andrzeja Dudy na świecie, a będzie jeszcze gorzej, bo sezon dopiero się zaczyna. Przykre przygody podczas wizyty w USA zapowiadają ciąg dalszy i aż strach myśleć, ile jeszcze dyskomfortów z tego powodu będzie czekać Polaków. Bo jest i będzie to dolegliwe dla wszystkich, także dla tych, którzy Dudy nie popierają. Jakoś trud­no sobie wyobrazić dobre relacje polskiego prezydenta na poziomie najwyższym, tam gdzie robi się dzisiaj politykę światową. Dał się uwikłać w mrzonki o polskiej potędze re­gionalnej, Międzymorzu, w politykę odda­lania się od decyzyjnego centrum Europy.
Skazał się na wizyty i spotkania na niższym poziomie, i żadne zaklęcia tego przykrego faktu nie zafałszują.

Prezydent został złamany, ale gorzej, że w ogóle prezydentura jako rozwiązanie ustrojowe jest dezawuowana. Osłabia­na politycznie i moralnie. Ta prezydentura, którą PiS tak wynosił, zwłaszcza że była sprawowana przez Lecha Kaczyńskiego, dzisiaj jest pomniejszana i marginalizowana. Sformatowany politycznie przez swojego zwierzchnika Andrzej Duda pokazuje, jak efektywna i złowroga, wedle partyjnych interesów, może być prezydentura i jak jednocześnie słaba i niepoważna. Do tego dochodzą takie akty, jak ostatnio w Poznaniu, gdzie prezydent w towarzystwie marszał­ków Sejmu i Senatu odkrywał wmurowaną w trawnik tablicę jakby ku własnej czci: „Tablica upamiętniająca Zgromadzenie Narodowe zwołane w celu wysłuchania orędzia Prezydenta Rzeczypospolitej Polskiej Andrzeja Dudy..Najpierw wydawało się, że to jakiś in­ternetowy mem, ale okazało się, że niestety prawda.
   Kto będzie chciał być prezydentem po Dudzie? Mimo że próbuje mówić z patosem i grubym głosem, zanika przy nim urzędowy majestat prezydentury, wątleje legitymacja społeczna zdobyta w wyborach powszechnych. To nawet atakowany wściekle Bro­nisław Komorowski umiał ten ciężar unosić, nie mówiąc o po­przednikach. Zmaltretowana prezydentura powoli przestaje być nęcącym łupem politycznym, staje się pancernikiem kieszonko­wym. Po Dudzie trudno sobie wyobrazić prezydenta Tuska. Może w jakiejś mierze także o to tu chodzi?
   Tak oto Jarosław Kaczyński doprowadził do kryzysu ustrojo­wego. Rządzi faktycznie wszystkim i wszystkimi, którzy są mu podporządkowani, niweluje premierostwo i prezydenturę, tak jakby chciał powiedzieć, że są one nieważne, bo jego tam nie ma. A nie ma, bo są dla niego bądź niedosiężne (prezydentura raczej na pewno), bądź uciążliwe ponad miarę, niedające możliwości prowadzenia prawdziwej polityki. Poza tym PiS wygrał wybory, desygnując na premiera Beatę Szydło, bo Kaczyński był niewybieralny także jako kandydat na szefa rządu. Okazuje się, pozycja współczesnego I sekretarza, przy formule: partia kieruje, rząd rzą­dzi - jest najwygodniejsza.
   Prezydent Duda musi mieć świadomość erozji swojego urzę­du. Nie walczy o wizerunek, jest pasywny. Także otoczenie, ten dwór prezydencki, jest słabe, dość anonimowe, nie tryska pomy­słami, energią, a rzecznik minister Marek Magierowski ogranicza się po prawdzie do wygłaszania urzędowych w tonie i wystroju komunikatów. Gdzie mu do Tomasza Nałęcza, który energicznie i kompetentnie reprezentował Bronisława Komorowskiego.

Jeszcze do tego pani prezydentowa widowiskowo abdykowała ze swojej pozycji. Widowiskowo, bo widać, że jej nie widać. Nawet nie mówi, dlaczego nie mówi. Prezydent zapewnia, że wszystko jest w porządku, a prawicowe media nawołują, żeby się od pierwszej damy odczepić, bo to żadna formalna funkcja, nieniosąca obowiązku ani konieczności zabierania głosu. To jest jednak jakiś poważny problem tej prezydentury, rodzący plotki, złośliwości, przykre komentarze i domysły. Nie bierze się to znikąd, bo widać, że Agata Kornhauser-Duda z trudem radzi sobie z nową rolą, nie odnalazła jeszcze swojego wizerunku, a też nie pomaga w tworzeniu politycznego wizerunku prezydenta. To miała być wymarzona para polskiej polityki - młodzi, eleganccy, przebojowi, z piękną córką. Ale i to jakoś nie wyszło. Niby nie jest to najważniejsza kwestia dla oceny prezydentury, ale w sumie do­kłada się do poczucia podwójnego zawodu.
   Równie jak małżonka, tak i Andrzej Duda nie przypomina dzisiaj siebie z kampanii wyborczej. Wtedy był jakiś świeży i energicz­ny, uzasadnione stały się prognozy, a może nawet nadzieje, że oto rodzi się prawdziwy polityk, że kryje w sobie wielkie potencje, że może stać się prawdziwym następcą Ja­rosława Kaczyńskiego. Dziwne jest, że już jako prezydent Duda szybko zaczął tracić te walory z kampanii. Zapewne dlatego, że nie dostał od swojego promotora licencji na prowadzenie własnej, samodzielnej po­lityki. Stał się cieniem siebie z kampanii. Po­lityka, którą zaczął realizować, oddalała go i oddala coraz bardziej od orędzia prezydenckiego, które wygłosił w dniu zaprzysiężenia.
   Nie dostał licencji na samodzielność, ale też do głowy mu nie przyszło, żeby ją sobie po prostu wziąć. Poza wszystkim, przez swo­ją inercję Duda osłabia ważny filar demokratycznego systemu, jedna noga jego podstawy wyraźnie kuleje, co przy zarządzanym przez jedną partię Sejmie i paraliżowanym Trybunale Konstytu­cyjnym wygląda coraz groźniej.
   Teraz niektórzy uważają, że następuje nowa era jego prezy­dentury, bo prezydent wezwał do wzajemnego przebaczenia. Ale wróżenie nowego otwarcia z jednej, w sumie dość wątłej deklara­cji, niepopartej żadnym konkretem, pokazuje jeszcze dobitniej mizerię tej prezydentury. Widać, że Duda nie jest w stanie zdobyć samodzielnej pozycji, że wycofał się do roli ceremonialnej, czego dowodem jest chociażby fakt, że nie odgrywa żadnej roli w trwa­jącym kryzysie wokół Trybunału Konstytucyjnego. Trudno sobie wyobrazić, aby jego poprzednicy na tym stanowisku zachowali w podobnej sytuacji taką bezczynność. Bo to jest wzorcowa ma­teria, w której prezydent mógłby pokazać swój polityczny talent i negocjacyjne umiejętności. Na rozwiązywaniu takich właśnie kryzysów wręcz polega sens jego urzędu. Można było sobie wy­obrazić choćby taką propozycję: jeśli Sejm zmieni zapis w konsty­tucji i zwiększy liczbę sędziów w Trybunale do 18, przyjmę zaległą przysięgę od trzech sędziów. Czy cokolwiek innego. Ale zalega ci­sza, nie wiadomo jeszcze, czy przed burzą, czy już po.
   Tak czy inaczej, jeśli Andrzej Duda chce jeszcze uratować swoją prezydenturę, ma na to już bardzo mało czasu.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz