poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Zabierz mnie, mamusiu




HELENA KOWALIK

Czuję się upoważniony do zgła­dzania kanalii - powiedział w maju 1982 r. w swym ostatnim słowie oskarżony Tadeusz We­ncel. - Uwolniłem społeczeń­stwo od chwastów, wyrwałem je. Janina M. była wyrodną matką. W Boże Narodzenie zamiast kupić swym dzieciom pomarańcze, wydała pieniądze na alkohol. Tego drugiego skazałem na śmierć za lekceważenie osób świętych, naszego papieża i innych ludzi w krajach socjalistycznych.
   34-letni Tadeusz Wencel otrzymał karę śmierci. Egzekucję wykonano 7 lipca 1983 r. Sprawozdawcy procesu jeszcze przez kilka tygodni po uprawomocnieniu się wyroku analizowali życie skazanego. Janusz Atlas napisał w „ Sztandarze Młodych” że Wencel, ofiara własnej urojonej koncepcji „wyry­wania chwastów ze społeczeństwa”, przez całe życie był traktowany przez rodzinę, nauczycieli, wychowawców i funkcjona­riuszy porządku publicznego właśnie jako ten niepotrzebny chwast.
POWIEM Cl PRAWDĘ
Matka Wencla, sprzątaczka w małej miej­scowości pod Poznaniem, odmówiła na rozprawie odpowiedzi na jakiekolwiek pytania, nigdy też nie odezwała się do dziennikarzy.
Sąd nie wnikał, dlaczego w 1950 r. pozwoliła, aby odebrano jej pierworodnego, rocznego syna. W tej rodzinie pił mąż i on raz po raz trafiał za kratki. Jednakże na rozprawie rozwodowej to ojcu decyzją sądu rodzin­nego pozostawiono młodszego syna Jerzego. Starszego Tadeusza adoptowali obcy ludzie.
   Dwulatek znalazł się w domu Marty W. Utrzymywała chłopca w przekonaniu, że jest jego biologiczną matką. Gdy skończył sześć lat, Marta W. przeprowadziła się do Warsza­wy, a chłopca przekazano jej sublokatorce, Julii B., która żyła z prowadzenia meliny. Wmówiono mu, że mama Marta umarła. Nigdy więcej jej nie zobaczył.
   Kolejne sześć lat zeszło chłopcu na pomaganiu cioci Julii w obsługiwaniu jej klientów - pijaków i prostytutek. Chodził do szkoły, ale nie miał nawet zeszytu. Wy­śmiewany przez rówieśników popisywał się, jaki z niego chojrak. Zniszczył w klasie akwarium z rybkami, podpalił wieńce na cmentarzu żydowskim.
   Nauczyciele zrobili wszystko, aby nie­sforny uczeń opuścił ich szkołę. Przekonali sąd, że jego miejsce jest w domu dziecka. Wybór pedagogów padł na bidul w Wągrow­cu. Tam któregoś dnia odwiedziła go Julia B. Gdy Tadeusz wypomniał jej, na co musiał patrzeć w melinie, odpowiedziała, że i tak była lepsza od jego biologicznej matki, która „sprzedała go Marcie W. za wódkę i ame­rykańskie ciuchy”. Zszokowany nastolatek poznał nazwisko swej rodzicielki - Anny S., ale bez adresu.
   Nie mógł pogodzić się ze swym losem, stał się nieznośny, więc przerzucano go z jednego domu dziecka do drugiego. W wieku 15 lat popełnił pierwsze w życiu wykroczenie: podpalił stodołę, taki przy­najmniej postawiono mu zarzut. Wprawdzie tłumaczył, że nie on był sprawcą, ktoś inny zaprószył ogień, ale nie przekonał wycho­wawców. W grupie on był tym najgorszym.

JESTEM TWOIM SYNEM
Trafił do poprawczaka w Świdnicy. Miał się tam wyuczyć tapicerstwa. Nie chciał, wolał grać na gitarze. Przymuszony do wy­konania normy podpalił zmagazynowaną trawę morską do wypychania materaców. Z opinią szkodnika i piromana wyrokiem sądu rodzinnego został osadzony na dwa lata w zakładzie poprawczym w Iławie. Tym razem starał się przykładać do nauki. Wychowawca obiecywał, że jeśli nadal tak będzie pracował nad sobą, zasłuży na warunkowe zwolnienie. Ale Tadeusz nie marzył o wolności. Mówił, że za kratami jest mu dobrze. - W takim razie musimy cię przerzucić do innego zakładu - usłyszał od komendanta - w naszych placówkach obo­wiązuje rotacja. Wencel trafił do Malborka. Nie podobało mu się tam, zorganizował bunt swojej grupy, zdemolowali sypialnie. Został karnie przeniesiony do innego za­kładu poprawczego... A potem do jeszcze innego. W styczniu 1968 r., po ośmiu latach tułaczki po ośrodkach wychowawczych, wyszedł warunkowo zza krat. Postanowił odszukać matkę.
   Nie miał pieniędzy ani dowodu osobi­stego, a bez takiego dokumentu nikt nie chciał go zatrudnić. Nocował w parku i na dworcach, kradł. Za włóczęgostwo został skazany przez kolegium na trzy miesiące aresztu.
   Po wyjściu na wolność z całą energią zabrał się do ustalenia miejsca zamieszkania swej matki. W Centralnym Biurze Adreso­wym w Warszawie poinformowano go, że Anna S. przebywa w Bydgoszczy. Pojechał tam, ale nie miał odwagi zapukać do drzwi. Dni mijały, a on spał na dworcu. W sierpniu milicja znów zatrzymała go za włóczęgo­stwo. Ponownie spędził trzy miesiące za kratami.
   W Boże Narodzenie 1968 r. wypuszczony na wolność 20-letni Tadeusz Wencel sta­nął na progu mieszkania swej matki. Nie widziała syna od 18 lat, nie szukała go, a ak­tualnemu mężowi nawet nie wspomniała, że ma jeszcze jedno dziecko.
   Po kilku dniach gościny matka oznajmiła mu (starannie unikając nazywania go synem), że załatwili mu pracę w przedsiębiorstwie budowlanym, może zamieszkać w hotelu robotniczym. Nie chciał się wyprowadzać, więc usłyszał, że pod tym dachem dla kryminalisty nie ma miejsca. W robocie wytrzymał jeden dzień. Opuszczając hotel, zabrał przydziałowe kufajkę i walonki, które natychmiast sprzedał na targu. Znów zapukał do matki; gdy mu nie otworzyła, w nocy po­wybijał kamieniami jej szyby. Potem błagał o przebaczenie. Anna S. nie chciała z nim rozmawiać. Aż do wiosny Tadeusz tułał się po Bydgoszczy, spał na dworcu. Było mu zimno, głodno, chciał wrócić do aresztu. Dlatego włamał się do spożywczego kiosku, a gdy dzielnicowy zignorował kradzież, Ta­deusz uprzedził go, że wkrótce pozbawi życia matkę. - Na początek wybiłem jej szyby, aby marzła tak jak ja - zeznał. Prokurator wydał nakaz aresztowania Tadeusza Wencla.
   W celi napisał do matki list: „Kochana Mamo, chciałem was bardzo przeprosić za to, co wyrządziłem wam. Już czegoś podobnego nie zrobię. Mamusiu, muszę ci wyjaśnić, że bardzo chciałem być z mamą i zacząć nowe życie, i mieć kogoś bliskiego. (...) Pomóż mi, żebym rozpoczął nowe życie, zapomniał o tym, co było, żebym mógł wrócić do mamy, nie chcę już nigdy iść do więzienia. Mamusiu, odpisz jak najprędzej, czekam, Twój syn, Tadek”
   Anna S. nigdy nie odpowiedziała na ten list. Ale pokazała go na rozprawie w sprawie o zniszczenie szyb w jej mieszkaniu. Oskar­żony zaprzeczył, że chciał zabić matkę. - Ja tylko tak mówiłem, żeby ktoś się mną zain­teresował - wyjaśniał. Dostał wyrok - osiem miesięcy więzienia.
   Wencel opuścił zakład karny w lipcu 1969 r. na mocy ogłoszonej amnestii. Miesiąc później o świcie, gdy Anna S. wy­chodziła do pracy, podbiegł do niej i chwycił za szyję. Zażądał pieniędzy na jedzenie i papierosy.
   Odpowiedziała: - Precz, pierwszy wrzu­cony kamień do mojego mieszkania i wołam milicję! Tak też zrobiła. Prokurator umorzył postępowanie z braku dostatecznych do­wodów winy.

SZUKAJCIE NA STRYCHU
Ale Wencel nie pozostał długo na wolności. Miał sprawę na kolegium o niedopełnienie obowiązku meldunkowego. - To dajcie mi jakiś kąt! - odpowiedział krzykiem na zarzut. Po czym wskoczył na stół, gdzie leżały jego akta, i je podarł. Nim skazano go na pół roku więzienia, zbadali go psychiatrzy.
Ich diagnoza brzmiała: zaburzenie charakterologiczne, w chwili popełnienia czynu znaczne ograniczenie zdolności pokierowaniem swoim postępowaniem.
   Gdy pod koniec listopada 1969 r. ko­lejny raz opuścił więzienie, znów pojechał do Bydgoszczy, aby całymi dniami krążyć w pobliżu mieszkania matki. Nie odważył się do niej zbliżyć, bo zawsze była w towa­rzystwie męża. Podpalił stertę słomy na polu i zawiadomił posterunek MO. „Zrobiłem to - napisał w oświadczeniu - bo nie mam gdzie mieszkać ani co jeść. Nie chcę być przestępcą, chcę wrócić do więzienia i ni­gdy z niego nie wychodzić” Przyznał się do okradania starych ludzi na poczcie, którzy przychodzili tam po odbiór emerytury.
   Tadeusza Wencla badano w kilku szpi­talach dla nerwowo chorych. Jedni lekarze nie stwierdzali choroby psychicznej ani niedorozwoju umysłowego, lecz osobowość psychopatyczną. Inni psychiatrzy orzekli ograniczoną poczytalność w momencie popełniania przestępstwa. Sąd, wydając wyrok, zarządził umieszczenie oskarżonego na oddziale zamkniętym szpitala psychia­trycznego w Świecili. Wencel wyszedł stamtąd w kwietniu 1972 r. z opinią: „Pacjent nie zagraża już porządkowi publicznemu”.
   Cztery miesiące później znów trzeba było go zamknąć, bo wywołał awanturę na komisariacie MO. Ledwo go wypuścili, wybił szyby w barze, a kelnerowi, który domagał się zapłaty rachunku, pogroził toporkiem. Życie Tadeusza toczyło się ruchem wahadłowym: więzienie, wyjście na wolność (często przed terminem za dobre sprawowanie) i da capo al fine.
   30 grudnia 1976 r. w drodze na komisariat w Świeciu powiedział konwojentowi, który go poszturchiwał, żeby miał się na baczności, bo on już jedną osobę sprzątnął, a kolejną planuje załatwić. Podał, że ciało ofiary leży na strychu domu przy ul. Kopernika nr...
   Milicjanci obejrzeli strych, ale zwłok nie znaleźli.

WYRWAĆ CHWASTA
Tydzień później właścicielka tej kamienicy weszła na poddasze i zajrzała do kufra pod ścianą. Znalazła w nim zwłoki kobiety.
   W części strychu mieszkał Jerzy K., który niedawno wyszedł z więzienia. Ściągali do niego wszelkiego rodzaju wykolejeńcy. Ten adres znał też Tadeusz Wencel.
   Przy tapczanie Jerzego K. znaleziono damską torebkę z dowodem osobistym na nazwisko Janiny M., matki trojga dzieci. Zdjęcie wskazywało, że zwłoki tej kobiety zostały ukryte w kufrze. Biegli ustalili przyczynę śmierci - uduszenie na skutek zaciśnięcia ręki na szyi. Wencel od razu przyznał się do morderstwa. Opisał oko­liczności: po kolejnym wyjściu na wolność schronienie znalazł w melinie Jerzego K. Pomieszkiwał tam z Janiną M. - konkubiną gospodarza, która porzuciła męża i trójkę dzieci. W dzień wigilijny obu mocno już pijanym mężczyznom zebrało się na sen­tymenty - wręczyli kobiecie pieniądze, aby kupiła swoim dzieciom pomarańcze. Janina M. obiecała, że tak zrobi.
   Gdy wróciła następnego dnia, na strychu zastała tylko Tadeusza. Przyznała mu się, że zapomniała o dzieciach, bo zabrał ją do sie­bie „taki jeden gość”. Wencel był oburzony, podczas kłótni wykrzyczał Janinie M., że jest taką samą k... jak jego matka, mają nawet podobne rysy. Ona bluznęła przekleństwami. Wtedy chwycił ją za gardło.
   - Dałem jej szansę, trzy minuty - oskar­żony wyjaśniał w sądzie. - Chciałem, aby się przyznała, że jest wyrodną matką. Wtedy puściłbym ją wolno. Ale nie zrobiła tego, więc chwyciłem rękami za jej szyję, trzy­małem w uścisku ok. 10 minut. Patrzyłem na siniejącą twarz i wydawało mi się, że to moja matka.
   Podczas procesu o zabójstwo przed Sądem Wojewódzkim w Bydgoszczy Tadeusz Wencel po raz pierwszy zaczął się bać wyroku. Wymyślona przez niego linia obrony raziła infantylnością. Twierdził, że nazywa się Zbigniew P. Prawdziwy Tadeusz Wencel pochodzi z planety Halej i ma zdolności telepatyczne. I to on pod wpływem szpiega sowieckich służb doktora Sorge wydał Zbi­gniewowi P. rozkaz zamordowania Janiny M. - tej „szmaty pozbawionej matczynych uczuć”.
   Biegli psychiatrzy uznali, że zachowanie oskarżonego w trakcie rozprawy jest próbą uniknięcia odpowiedzialności karnej, że w rzeczywistości jest on w pełni poczytalny.
   Wezwani w charakterze świadków stali bywalcy meliny Jerzego K. zeznawali przed sądem, że Wencel ma miękkie serce - gdy spotkał bezdomnego, dzielił się z nim tym, co miał. Często oddawał pieniądze z ukradzionej komuś portmonetki. Matka oskarżonego skorzystała z prawa odmowy zeznań.
   Obrońca usiłował odwlec wydanie wyroku, składając wniosek o powołanie nowego zespołu biegłych psychiatrów. Wencel za­reagował na to uwagą, że ci lekarze to chyba dla pana mecenasa, bo jemu są niepotrzebni. Sąd wniosek odrzucił.

PROKURATOR ZAŻĄDAŁ KARY ŚMIERCI
W ostatnim słowie Tadeusz Wencel poprosił, aby nie doszukiwano się okoliczności łagodzących i zgodnie z życzeniem oskarży­ciela skazano go na karę śmierci. - Gdybym wyszedł na wolność, musiałbym wykonać rozkaz, jaki otrzymałem od doktora Sorge, to znaczy zabić matkę Tadeusza Wencla - dodał.
   12 maja 1977 r. sąd I instancji skazał Ta­deusza Wencla na karę śmierci. Od wyroku apelację do Sądu Najwyższego złożył obrońca oskarżonego, twierdząc, że jego klient jest psychopatą. Sąd Najwyższy w składzie pięciu sędziów złagodził wyrok, zamieniając go na 25 lat więzienia. W uzasadnieniu wskazywa­no, że Tadeusz Wencel jest nieprzystosowany społecznie i niedojrzały psychicznie. Swoim nagannym zachowaniem prowokował służby porządkowe do zainteresowania się jego losem. Te niezdarne próby zawsze przynosiły tylko jeden skutek - zamknięcie sprawcy w celi. W rezultacie Tadeusz Wencel przez całe swoje życie przebywał na wolności tylko półtora roku.
   Cztery lata później, na początku 1981 r., w celi Wencla umieszczono recydywistę Jana G. Był to więzień agresywny, niszczył wszystko, co znalazło się w zasięgu jego rąk. W przerwach między rzucaniem taboretami wykrzykiwał, z kim krwawo się rozprawi, gdy wyjdzie na wolność.
   Kiedy do więzienia dotarła wiadomość o zamachu na Jana Pawła II, Jan G. zauwa­żył: „Te głupki nie potrafiły zabić papieża. Ja bym to lepiej zrobił za butelkę wina”. Tadeusz Wencel, jak wyjaśniał później na swoim procesie, był wstrząśnięty tym wyznaniem.
   Zadał współwięźniowi pytanie: - A gdybyś miał pod palcem guzik, który gdy się przyciśnie, rozwala cały świat, czy byś go użył? - Bezwarunkowo - usłyszał odpowiedź. Wencel postanowił „uwolnić społeczeństwo od kanalii, wyrwać chwasta” Udusił Jana G.
   - Dałem sobie takie prawo - wyznał w ostatnim słowie - bo doszedłem do tego, że potrafię wyjść poza swoje ciało. Wierzę w reinkarnację. W innym wcieleniu będę dobrym człowiekiem. W tym życiu nie udało mi zmienić swego losu. Zostałem napiętno­wany przez brak ojca i matki.
   Sąd Wojewódzki w Pile skazał Wencla za kolejną zbrodnię na karę śmierci. Obrońca napisał w apelacji: „Mamy więzienia, szpi­tale psychiatryczne, zastępy milicji, a mimo to nie potrafimy sobie poradzić z jednym człowiekiem inaczej niż przez zgładzenie go w majestacie prawa. W myśl starożytnej zasady oko za oko, ząb za ząb”.
Sąd Najwyższy podtrzymał wyrok niższej instancji. W uzasadnieniu stwierdzono, że Tadeusz Wencel był więźniem niepopraw­nym, zawiodły wszystkie podejmowane wobec niego zabiegi wychowawcze. Powinien ponieść karę eliminacyjną.
   Wyrok wykonano kilka tygodni po wy­stąpieniu Wencla w audycji telewizyjnej, w której mówił o swoim losie.

WYRWAŁEM CHWASTA
Tę audycję oglądał reżyser Władysław Pasikowski. - Postać skazańca Wyrka z pierwszych scen mojego filmu była wzorowana właśnie na Tadeuszu Wenclu - wyznał w 1994 r. w jednym z wywiadów po nakręceniu „Psów 2”.
   Wyznanie więźnia: „Wyrwałem chwasta” stało się kultowe.
KORZYSTAŁAM Z INFORMACJI ZAWARTYCH W „GAZECIE POMORSKIEJ” „PRAWIE I ŻYCIU”, „FAKTACH" ORAZ PUBLIKACJI BOGUSŁAWA SYGITA PT. „KTO ZABIJA CZŁO­WIEKA” WYDAWNICTWO PRAWNICZE (1989 R.).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz