środa, 27 kwietnia 2016

Narodowy test odwagi,Jedenasta plaga,W górę smyczki i Płaćcie, możecie nie oglądać



Narodowy test odwagi

W półroczu, które właśnie mija od momentu wy­borczego zwycięstwa PiS, wielu mówiło, by nie nadużywać mocnych słów w opisie ekscesów wła­dzy, bo za chwilę słów nam zabraknie. Otóż właśnie jesteśmy w punkcie, gdy trzeba słów najmocniejszych, bo za chwilę na wypowiadanie słów będzie za późno.
   Powściągliwość w używaniu słów generalnie jest wska­zana. Problem w tym, że do opisu sytuacji nadzwyczajnej, z którą mamy do czynienia dziś, zwykle używaliśmy słów z epoki zwyczajnej, która przeminęła. Na dodatek umiar opi­su miał moc terapeutyczną i uspokajającą. Skoro nie używa­my dramatycznych określeń, to znaczy, że sytuacja nie jest dramatyczna. Była też ta powściągliwość dzieckiem niedo­wierzania. Przecież jest niemożliwe, by to, co widzimy, było aż tak realne. Przecież to niemożliwe, by totalnie zawłasz­czone przez PiS państwo tak szybko demolowano. Przecież nie mieści się w głowie, by budowane ponad ćwierćwiecze li­beralna demokracja i państwo prawa tak bezceremonialnie deptano i dewastowano.
   Nadszedł czas, by to, co się w głowie nie mieściło, przyjąć do wiadomości. By niemożliwe uznać za rzeczywiste. By od­łożyć na półkę uspokajacze w postaci umiaru słów. By igno­rować zarzuty histerii - bo nazywanie rzeczy po imieniu nie jest wyrazem histerii, ale trzeźwości umysłu. Nadszedł czas, by nie bać się w opisie dzisiejszej władzy porównań i me­tafor, które - choć zawsze ryzykowne - są coraz bardziej uzasadnione.

W ostatnich dniach słowa mocne - ryzykowne, ale na miejscu - wypowiedziały trzy osoby, którym trzeźwo­ści spojrzenia i osądów odmówić nie sposób. Władysław Frasyniuk powiedział, że Jarosław Kaczyński wprowadził w Polsce swoisty stan wojenny, który wymaga oporu i radykalizacji języka (ja nazwałbym to raczej uadekwatnieniem języka). Profesor Roman Kuźniar przestrzegał przed pol­ską nocą kryształową. Pierwsza prezes Sądu Najwyższego, prof. Małgorzata Gersdorf, przywołała los austriackie­go Trybunału Konstytucyjnego sparaliżowanego w roku 1933 i de facto unicestwionego na 13 lat.
   Szczególnie poruszający jest ten ostatni głos. Oto po pra­wie 27 latach polskiej demokracji wybitna postać polskiego świata prawa prosi sędziów, by mieli odwagę. Władzy zarzu­ca prawny nihilizm, a sędziów wzywa w praktyce do oporu, stwierdzając, że są oni depozytariuszami wartości polskiej demokracji i powinni stanąć po właściwej stronie. Po właś­ciwej, czyli w obronie demokracji przed bezpardonową, nihilistyczną władzą.
   Tysiące, może dziesiątki tysięcy ludzi w Polsce już za chwilę zderzą się z być może najtrudniejszym dylematem w życiu. Po której stronie się opowiedzieć? Prawa czy bezprawia? Po stro­nie władzy czy demokracji? Po stronie zasad czy po stronie uzurpatorów, którym nikt nie dał carte blanche na niszcze­nie fundamentów państwa prawa i demolowanie demokra­cji?! Nie będą to dylematy abstrakcyjne. Stawką będzie honor, ale i kariera, przyzwoitość, ale i stabilizacja. Za opowiedzenie się po właściwej stronie wielu zapłaci bardzo wysoką cenę. I warto już dziś, pamiętając o najemnikach nowej władzy, którzy wspierają ją w dziele narodowej demolki, pamiętać też o tych wszystkich, którzy staną po stronie honoru, ojczyzny oraz przyzwoitości. Choćby prokuratorów broniących kolegi zdegradowanego, bo chciał wszcząć śledztwo w sprawie nie- opublikowania przez rząd premier Szydło wyroku Trybunału Konstytucyjnego z 9 marca.
   Czwartkowy poranek w radiu Tok FM. Były prezydent Aleksander Kwaśniewski przyznaje się do utraty wiary, że coś tę władzę powstrzyma. Chwilę później jeden z komen­tatorów, prof. Radosław Markowski, przyznaje, że przyszedł wprawdzie do programu, ale ma wątpliwości, czy komento­wanie tego, co się dzieje, ma jeszcze sens - walec się toczy, ileż można analizować jego ruchy. Odczucia zrozumiałe, ma je dziś wielka rzesza Polaków. Ale trzeba się im oprzeć, bo właś­nie wywołanie poczucia rezygnacji i apatii jest celem walca.
   W wywiadzie dla prawicowego pisma Jarosław Kaczyński wypowiedział słowa ważne: „Podjąłem decyzje, że nie będę kandydował w wyborach prezydenckich i nie będę kandyda­tem na premiera... to jest pewien eksperyment, który trwa”. Warto zarejestrować, co mówi prezes. Prezydentura pana Dudy i premierostwo pani Szydło to pewien eksperyment. Gdy będzie nieudany, mały chemik z Żoliborza dokona ko­rekty. To akurat, z punktu widzenia społeczeństwa, najmniej istotny eksperyment. Mały chemik poddał swym ekspe­rymentom 38 milionów ludzi, co stwarza dla nich całkiem poważne zagrożenie.
   To, co dla niego jest eksperymentem z politycznej inżynie­rii, dla obywateli musi być testem. Czego? Tego, o czym pisała w swym liście profesor Gersdorf. Testem odwagi.
Tomasz Lis

Jedenasta plaga

Jak to się zwykło mawiać, nie ma ludzi niezastąpionych (za co bardzo przepraszam Jarosława Kaczyńskiego).
Każdy z ministrów może za­jąć moje miejsce i zostać premierem - postraszyła Be­ata Szydło. Nie zląkł się jedynie minister środowiska Szyszko. W jego przypadku zmiana będzie nie tylko dobra, ale i tania, bo cztery litery na pieczątce zostaną. Delikatnie przypomniał też o sobie pan Zbyszek dobre serduszko. Pięknie opowiadał mediom o ubogiej wie­lodzietnej wdowie z piwnicznej izby, której rzucił się na pomoc. Kobieta miała pójść do więzienia za nieza­płaconą grzywnę (100 zł), zasądzoną przez nieludzkiego sędziego z Platformy Obywatelskiej. W dodatku-jak do­noszą prawicowe portale - Żyda jeżdżącego na rowerze.
   Dobre serduszko postawił Prokuraturę Generalną na równe nogi, bo przecież równe nogi to fundament demokracji. Zasypał bezduszny sąd „demonstrujący swoją siłę wobec słabych” żądaniami wstrzymania wy­roku. Nie przewidział jednak, że podłożono mu świnię, bo sprawa od dawna jest załatwiona. Grzywnę zapłaco­no, wdowa nie jest wdową, w dodatku mieszka w domu, w którym nie ma piwnicy.
   Uwaga alergicy! Najlepiej pomińcie ten akapit, bo grozi wam świąd, wysypka, a nawet wstrząs anafilaktyczny. Będzie o profesorze Glińskim - człowieku, który z pewnością nadaje się na premiera, bo na temat jego sukcesów detektywistycznych można by nakręcić hollywoodzki serial kryminalny. Po pierwsze - wytro­pił ostatnio, że Donald Tusk „jest politykiem o dziw­nych i niejasnych związkach, jeżeli chodzi o jego re­lacje z wiodącymi politykami światowymi”. Po drugie - bezlitośnie obnażył knowania zamkniętej grupy „kil­kudziesięciu kuratorów, artystów, właścicieli i dyrek­torów galerii, a także krytyków sztuki, dystrybuującej uznanie i pieniądze oraz udzielającej swojego poparcia jedynie wąskiej grupie związanych z nimi artystów poprzez uzyskanie kontroli nad wieloma mechanizmami funkcjonującymi w polskim świecie sztuk wizualnych" (cytat za „GW”).
   Jaki to trzeba mieć łeb, żeby coś takiego napisać! I skąd Gliń­ski to wie? A stąd, że jego myśl przewierca rzeczywistość na wy­lot. I co ważne, zatrudnił eksper­tów, których nie powstydziłyby się Guggenheim i Metro­politan. Choćby taki Zbigniew Dowgiałło. Jego pędzla jest dzieło o powierzchni 16,5 m kw. pt. „Smoleńsk”. Na ob­razie samolot właśnie rozpada się w błysku potężnego wybuchu, a ginącym w zamachu z pękających piersi wyrywają się krwawiące serca. Prawdziwy „patriotyzm jutra”, o którym tyle mówi prof. Gliński. Aż żal, że krępują go więzy wicepremiera w eksperymencie prowadzonym przez Kaczyńskiego pod kryptonimem „Rząd Beaty Szy­dło”. Podziwiany zresztą na wszystkich kontynentach. Ostatnio w Pensylwanii, gdzie biskup Wysocki z diecezji elbląskiej podczas mszy porównał działania pani premier i jej partii do cudu zmartwychwstania. Przy okazji tak się rozpędził, że uznał Andrzeja Dudę za dar od Boga. Dziesięć plag egipskich też było darem od Najwyższego.

Partyjny komisarz ludowy Jacek Kurski - w prze­rwach, kiedy odkłada cenzorskie nożyce - wygłasza dyrdymały, że oglądanie piłki nożnej w jego telewizji ma „wymiar nowoczesnego patriotyzmu i odbudowy wspólnoty”. Inaczej smakuje hymn narodowy w Je­dynce, a inaczej w stacji komercyjnej - podkreśla ten geniusz pisowskiej gastronomii.
   O czym jest ten felieton? O amatorszczyźnie, umysło­wym kiczu, braku odpowiedzialności. I o programo­wym lekceważeniu łudzi, którym wciska się propagan­dową durnotę, że wyroki Trybunału Konstytucyjnego są jedynie prywatną opinią kilkunastu osób. Ogłoszo­ny w ostatni poniedziałek list otwarty prezydentów: Wałęsy, Kwaśniewskiego i Komorowskiego oraz działa­czy opozycyjnych z czasów PRL i byłych szefów MSZ jest apelem o mobilizację społeczeństwa, bowiem „najbliż­sze miesiące zadecydują o losie praworządności i demokracji w Polsce”. Trudno się z tym nie zgodzić. Periculum in mora, jak mawiali Rzymianie.
Stanisław Tym

W górę smyczki

Spisane będą czyny i rozmo­wy - pisał kiedyś Czesław Miłosz. Postawę tę konty­nuuje Adam Zagajewski: „Powiem patetycznie, ale w świecie społecznym pewne rzeczy muszą być na­zwane po imieniu, żeby nie zatonęły w brudnej kałuży półprzyzwolenia. Mówimy, że nam się to nie podoba. Nie możemy dużo więcej zrobić”.
   Uwagę moją zwróciła niewielka notatka w „Rzeczpo­spolitej” o dobrej zmianie w Filharmonii Narodowej: „Pracownicy filharmonii przepraszają Glińskiego”. Ga­zeta poznała list, który artyści Filharmonii Narodowej wysłali do prof. Piotra Glińskiego. Wicepremier, minister kultury i dziedzictwa narodowego 12 marca został wybuczany podczas festiwalu beethovenowskiego. „Artyści wyrażają dezaprobatę i niesmak wobec »skandalicznego zachowania« części publiczności. (...) »To, co się wyda­rzyło jest niestety smutnym świadectwem braku wraż­liwości i podstaw dobrego wychowania. Mamy nadzieję, że to przykre wydarzenie miało miejsce tylko raz i więcej nie będzie dochodziło do takiej sytuacji«”. Pod listem - czytamy w informacji Jacka Nizinkiewicza - podpisało się ponad 80 muzyków, którzy (uwaga! - D.P.) „proszą o niepublikowanie ich nazwisk, ponieważ nie chcieliby, żeby list pociągnął za sobą nieprzyjemne konsekwen­cje zawodowe”.
   Przeprosiny to ładny gest i długo oczekiwana dobra zmiana. Wszak kiedy na Cmentarzu Powązkowskim buczano na Bartoszewskiego, Tuska, Komorowskie­go, Hannę Gronkiewicz-Waltz, pies z kulawą nogą nie przeprosił za naruszenie powagi cmentarza. Ba, czoło­wy polityk PiS powiedział, że widocznie takie są nastro­je społeczeństwa.
   Można więc mówić o dobrej zmianie, ponieważ pra­cownicy filharmonii jednak przepraszają. (Podobnie jak Kościół katolicki przeprosił za patronowanie parteitagowi narodowców w Białymstoku). Ale pozostaje kilka pytań. Kto mianowicie buczał na koncercie beethovenowskim - muzycy czy publiczność? Jako okazjonalny bywalec filharmonii od ponad półwieku podejrzewam, że buczenie „oddawało nastroje” części publiczności, natomiast muzycy nigdy nie posunęliby się do takiej profanacji świątyni Polihymnii. Zresztą, trudno jedno­cześnie buczeć i dąć w klarnet lub w inny flet.
  Jeżeli buczała publiczność, to dlaczego przeprasza­ją pracownicy? Przecież oni są niewinni i w tej sprawie - bezsilni. Nasuwają się dwie odpowiedzi: albo muzycy byli szczerze oburzeni zachowaniem słuchaczy i wyko­nali spontaniczne przeprosiny na chór i orkiestrę, albo zdają sobie sprawę, że Filharmonia Narodowa podlega ministerstwu. Nie tylko szacunek dla ministra, ale dota­cje, nominacje, wyjazdy, audyty-wszystko to powoduje, że trzeba pilnować własnego interesu, wybrać mniejsze zło, ugiąć harfy i smyczki dla dobra muzyki i słuchaczy.
   Wszystko brzmiałoby czysto, gdyby autorzy protestu ujawnili swoje nazwiska. Przecież potępienie buczenia w Filharmonii jest jak najbardziej słuszne. Więc czego boją się anonimowi sygnatariusze listu? Dlaczego zało­żyli maski? Rzekomo boją się „nieprzyjemnych konsekwencji zawodowych”. Jakich to konsekwencji obawiają się muzycy? Że minister skrzywdzi Filharmonię Narodową za buczenie? To jest w przypadku premiera Glińskiego niemożliwe. Nie ma w Polsce polityka (może oprócz mi­nistra Waszczykowskiego), który by znosił tyle afrontów co wicepremier - minister kultury. I nie ma nikogo, kto by podniósł rękę na filharmonię. Może sygnatariusze przeprosin boją się, że profesor Gliński nie uzna prze­prosin za szczere? Że ktoś uzna sygnatariuszy za lizu­sów i oportunistów? Że ktoś będzie miał im za złe mie­szanie się do polityki? Że wreszcie (i to się chyba kryje za „nieprzyjemnymi konsekwencjami zawodowymi”) będą bojkotowani, nie będą angażowani, zapraszani do grania, występowania, nagrywania, podróżowania, ponieważ część środowiska buczy na rząd?
   Strach ma wielkie oczy. Nie bardzo sobie wyobrażam prześladowanie polityczne muzyków. Chociaż, czy nie można by potraktować muzyków tak jak prokuratorów i przenieść ich do orkiestr wojskowych w zielonych gar­nizonach? Na pewno prześladowani nie będą ci, którzy przeprosili wicepremiera. Po prostu zabrakło im odwa­gi, żeby się ujawnić.

Problem muzyków, którzy zresztą nie buczeli, wydaje się łatwiejszy do rozwiązania niż problem widow­ni. Dobra zmiana nie objęła dotychczas publiczności Filharmonii Narodowej, przeważa tam układ o peere­lowskim rodowodzie, ludzie, których gusty i poglądy artystyczne zostały ukształtowane przed 1989 r. Melo­mani z PRL. Zamiast taktownie zejść z widoku i zostać w domu, słuchając Brahmsa czy Mahlera przez radio lub z komputera, pchają się na ul. Jasną, żeby być bliżej Korda, Kaspszyka czy Ozawy - zresztą też dyrygentów ukształtowanych przed dobrą zmianą. Jak tylko ktoś zwolni się w stadninie lub w spółce Skarbu Państwa, to powinien zasilić zastygłe bajoro na Jasnej. Przede wszystkim jednak, powtórzmy, chodzi o publiczność.
   Zmiana publiczności w FN znacznie poprawi jej za­chowanie. Ilekroć tam jestem, a staram się bywać jak najrzadziej, żeby nie być podejrzany o buczenie, tylekroć widzę ten sam zestaw: Marek Borowski, Jerzy Stępień, Elżbieta Markowska (wieloletnia dyrektor PR II), Marian i Halina Turscy, Ewa Łętowska, Wiktor Osiatyński, Ewa Woydyłło i podobny element, od którego trudno wyma­gać kultury. Wychowani na pieśniach masowych, skąd ci ludzie mają wiedzieć, jak się zachować w Filharmonii? Gdzie mieli zdobyć owe „podstawy dobrego wychowa­nia”, o których wspomina list do ministra. Szczególnie dotyczy to konstytucjonalistów, którzy nadzwyczaj czę­sto brylują na Jasnej. Łatwo zmienić dyrygenta na bar­dziej niepokornego, nietrudno przyjąć nowy, bardziej patriotyczny i narodowy repertuar, wszak kompozy­torów mamy znakomitych. Najtrudniej jest wyćwiczyć publiczność. Na to jest tylko jeden sposób: ćwiczyć, ćwi­czyć, ćwiczyć!
Daniel Passent

Płaćcie, możecie nie oglądać

U początków historii Stanów Zjednoczonych tkwi pewna fraza, równie ważna jak „My, naród", a znacznie wcześniejsza. Wielu historyków uważa, że od tego hasła z 1750 r. zaczęła się amerykańska rewolucja: „No taxation without representation"- w wolnym tłu­maczeniu na słowiański:„Nie będziesz nakładał nowych podat­ków bez naszego udziału" .Ten slogan 13 kolonii, zbuntowanych przeciwko ekscesom brytyjskiej monarchii, był przywoływany później w wielu miejscach świata (patronował m.in. rewolucji irlandzkiej, walce sufrażystek czy ostatnio kanadyjskich Indian). Pasuje też jak ulał do ujawnionej właśnie tzw. dużej ustawy me­dialnej PiS.
   Otóż władza chce na nas wszystkich nałożyć podatek audiowizualny, 12 lub 15 zł miesięcznie od licznika prądu („prądowe"?), z którego mają być finansowane nowe Media Narodowe d. Publiczne. Duża ustawa, którą wielu komentatorów zresztą chwali za liczne werbalne zapowiedzi niezależności i misyjności nowego radia i telewizji, ma jednak tę wadę, że została poprzedzona małą ustawą medialną z końca ubiegłego roku. Wciągu ledwie czterech miesięcy na podstawie tego małego aktu partia rządząca przejęła pełnię władz w Polskim Radiu i Telewizji Polskiej SA, zwalniając lub skłaniając do odejścia z pracy stu kilkudziesięciu dziennikarzy, wydawców, redaktorów i przerabiając, zwłaszcza programy informacyjne - publicystyczne, na instrument propagandowy nowej władzy.

Eksperci, którzy na zlecenie Krajowej Rady Radiofonii i Te­lewizji prowadzili analizy porównawcze głównych wydań dzienników różnych stacji, byli poruszeni skalą manipulacji, ja­kich dopuszczają się „Wiadomości" TVP. Także nasi medioznawcy, których zmusiliśmy do oglądania „TVPiS" sygna­lizowali, że wszystkie wydania mają niemal tę samą trójdzielną konstrukcję: 1. rząd i partia rządząca ciężko pracują dla dobra Po­laków; 2. skłócona opozycja bruździ jak może; 3. Unia Europejska kompromituje się i rozpada. Proszę według tego prostego klucza obejrzeć kolejny „Wieczór z Dziennikiem" w TVP; to naprawdę rodzaj kabaretu. I jeszcze nieprawdopodobna pycha i samozadowolenie, dobrze wyrażone przez nagminnego komentatora TVP i autora tygodnika„wSieci":„»Wiadomości«TVP wobec »Faktów«TVN są tym, czym piłkarski Real Madryt wobec Huraganu Wołomin. To inna pół­ka, inna liga i inna klasa".

KRRiT, której duża ustawa medialna wykręca ręce, powołując obok niej tzw. Radę Mediów Narodowych, została potraktowana przez TVP z buta, jako partyjna przybudówka opozycji, coś na kształt Trybunału Konstytucyjnego. Jan Dworak, prezes tego„zbędnego organu", może więc wołać na puszczy, że dzisiejsza TVP jest skrajnie stronnicza, zależna od władzy i przypomina TV PRL - mała dobra zmiana ma być teraz usankcjonowana i utrwalona na lata dużą zmia­ną. Ponad 2 mld zł z„prądowego" zasili więc telewizję i radio, całko­wicie kontrolowane przez jedną partię, jej ludzi i zaprzyjaźnionych lub koniunkturalnych autorów, dla których zacznie się prawdziwe eldorado. Już szykowane są do produkcji insynuacyjne programy poświęcone biografiom wrogów politycznych PiS, wspierające pisowską politykę historyczną (kilkanaście propozycji dotyczy samych żołnierzy wyklętych), już jest antyopozycyjna satyra (w stylu radzieckiego„Krokodyla"), partyjne programy publicystyczne.
   W stosunku do wynędzniałej telewizji z czasów PO (Tusk wzywał do niepłacenia abonamentu, a obywatele tu akurat go gremialnie posłuchali) Media Narodowe będą wreszcie płacić.
To znaczy, my będziemy płacić. 70 proc. obywateli niegłosujących na PiS, obowiązkowo, pod groźbą wyłączenia światła, ma się teraz zrzucić na partyjne Ministerstwo Propagandy. Oto„Taxation without representation".

Co gorsza, duża ustawa medialna zagraża też bezpośrednio me­diom prywatnym. Radio i telewizja narodowa zgarną komplet dotacji, a będą mogły nadal zbierać reklamy. Potężne zasilenie z„prądowego"(wynosi tyle mniej więcej co całe przychody TVN) umoż­liwi takie obniżenie cen reklam, że może to podkopać finansowe fundamenty niedotowanych stacji. A jeszcze mówi się o utworzeniu Narodowego (jakby inaczej) Domu Mediowego, pośrednika, który ma zarządzać wielkimi budżetami reklamowymi spółek Skarbu Pań­stwa. Kto podskoczy, nie dostanie nic. To może być początek końca wolnych mediów pozostających poza zasięgiem władzy.
   Oczywiście, TVP i PR były za PO niedofinansowane, zmuszone do komercjalizacji, źle zarządzane, a propozycje zmian przygotowane przez różne środowiska - lekceważone.
I tak jak w innych obszarach państwa: zaniechania poprzedniej władzy, zamiast być motywacją do sensownej reformy, służą jako pretekst i parawan do rozwalenia wszystkiego w drobny mak. Naparem z tego maku będziemy teraz pojeni i odurzani. Pozostaje rewolucja: jeśli nie da się zbojkotować„taxation'', można wycofać „representation". Czyli, po prostu tego nie oglądać.
Jerzy Baczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz