piątek, 8 kwietnia 2016

Linia partii,Rozmowa na szczycie,Rotuj się, kto może!,Siła pieczątki,Wina ministra i prezydenta i Niewygodni święci




Kilka miesięcy temu Polska zrobiła „w tył zwrot” i od tego czasu - pod komendą nowego pierw­szego sekretarza nowej PZPR - dziarsko zmierza w stronę PRL. Ostatnio pierwszy sekretarz korzysta ze ściągi od Wojciecha Jaruzelskiego i kontynuuje „linię porozumie­nia i walki”.
   W wersji Jaruzelskiego „linia porozumienia i walki” pole­gała na tym, że opozycję zwalczano naprawdę, a dialog pro­wadzono na niby. W wersji Kaczyńskiego jest podobnie, co tylko umacnia zasadność PRL-owskiej paraleli. Umacnia, bo na systemowe i duchowe powinowactwo dowodów jest wiele. Inwazja rzesz niekompetentnych ludzi na niezliczone ważne stanowiska; toporna i prostacka propaganda rządowych me­diów, sprowadzenie Sejmu do roli dekoracji, a premiera do roli wykonawcy woli pierwszego sekretarza itp., itd.
   Prezes Kaczyński ogłosił narodowi dobrą nowinę - roz­począł się dialog władzy z opozycją. Urocza to deklaracja. Niemal pół roku po wyborach, po niezliczonych debatach, w których władza opozycję albo ignoruje, albo z niej szy­dzi, wraca dialog. Oczywiście nie na sejmowej sali, ale na spotkaniu przy kawie i ciasteczkach, nie w sprawie projek­tów ustaw, ale w sprawie rozmów o dialogu i dialogu o roz­mowach. Lider PRON (Patriotycznego Ruchu Odrodzenia Narodowego) stworzonego przez WRON (Wojskową Radę Ocalenia Narodowego), niejaki Jan Dobraczyński, powta­rzał w 1982 r., że „nieobecni nie mają racji”. Tak w istocie bywa, co jednak obecnym w fasadowym ciele racji nie dawa­ło, a fasadowości ciała nie zmieniało. Debata o rozmowach oraz dialogu przypominała spotkanie PRON - gra znaczony­mi kartami w teatrzyku pana prezesa.
   Władca marionetek, jakim jest Jarosław Kaczyński, od wielu miesięcy zgrabnie przebiera w nim kukiełkami - pre­zydentem i premierem. To zrozumiałe. Oboje państwo na taki układ się zgodzili. Trudno jednak pojąć, dlaczego w tym teatrzyku postanowili brać udział przedstawiciele opozycji. Zrozumiałe, że przyszli na spotkanie, by nie być oskarżony­mi o odrzucanie szansy na współpracę. Ale w swych wypo­wiedziach po spotkaniu szli dalej. O ile zupełnie nie dziwi postawa pana Czarzastego, który chce udowodnić publice, jak słuszne było, że lewica znalazła się poza Sejmem, o tyle postawa lidera Nowoczesnej zadziwia.
   Ryszard Petru dostrzegł w czasie spotkania „światełko w tunelu”. Należy mu pogratulować fantastycznego wzroku, bo poza nim i Czarzastym nikt światełka nie zauważył. Czy Kaczyński ustąpił o krok? A skąd! Czy cofnął się o milimetr? W życiu. Czy przyznał, że istnieje możliwość zaprzysięże­nia prawidłowo wybranych sędziów Trybunału Konstytu­cyjnego i opublikowania jego werdyktu w sprawie „ustawy naprawczej”? Absolutnie nie. Gdzie jest więc światełko? Bo gdzie jest tunel, mniej więcej wiemy. To „światełko” jest w przypadku Nowoczesnej wpadką na miarę wyjścia po­słów PO z sejmowej sali, gdy zaczęła się debata o Trybuna­le. Niech będzie, wpadka się zdarza. Ale lider tej partii musi uważać, bo po następnej takiej wpadce pojawią się głosy, że Nowoczesna powinna zmienić nazwę na Naiwna.
   Zabawne jest też perorowanie o potrzebie poszukiwa­nia kompromisu w sprawie Trybunału Konstytucyjnego. Obywatel ukarany mandatem mandat płaci i żadna władza na żadne kompromisy, zresztą słusznie, z nim nie chodzi. W kwestii przestrzegania prawa nie ma bowiem kompromi­su. Tym bardziej nie ma mowy o kompromisie, gdy bezpraw­nego zamachu na prawo dokonuje państwo.
   O ile „linia porozumienia” jest absolutną fikcją, o tyle „linia walki” jest do bólu realna. W ramach demonstrowania woli kompromisu PiS przymierza się właśnie do skasowania naj­trudniejszego i generalnie dość powszechnie akceptowanego (choć mimo ogromnych wątpliwości o różnym charakterze z różnych stron) tzw. kompromisu aborcyjnego. Prokuratura przesłuchuje godzinami prezesa Trybunału Konstytucyjnego i - na pewno bez sugestii ze strony prokuratora generalnego - bada, czy profesor Rzepliński nie nadużył władzy. Polity­cy PiS już zapowiadają, że pomnik Smoleński, czy się komuś podoba, czy nie, stanie. W ustawie o obrocie ziemią czyni się wyłom dla Kościoła, bo to jedyna instytucja w Polsce, z któ­rą władza idzie na kompromisy. A sam prezes nazywa swych oponentów amoralnymi, podłymi i animalnymi, metodycznie budując fundamenty pod narodowe porozumienie. Tak wy­gląda prawdziwy dialog: obuchem w łeb, a potem zaproszenie na ciasteczka i ręka podana do zgody.
   Nie jest tak, że Jarosław Kaczyński nigdy nie będzie chciał pójść na realny kompromis. Owszem, będzie chciał dokład­nie w takiej samej sytuacji, w jakiej na kompromis zdecy­dował się generał Jaruzelski - gdy jego ekipa będzie się już słaniała i część władzy będzie chciał ocalić. Być może, choć i to wątpliwe, rozmowy o kompromisie będą miały wtedy sens. Dziś są wyłącznie stratą czasu, a dla opozycji - są flir­tem z autokompromitacją.
Tomasz Lis

Rozmowa na szczycie

Nie sypiając nocami, czekaliśmy na wynik pracy bie­głych, zajmujących się od paru tygodni ekspertyzą starej opony, na której mknęło prezydenckie bmw po wielopasmowej szosie. Wnikliwość badań spowodowała, że wie­my już o ostrym przedmiocie, który oponę przebił, mimo że jego wielkość nie przekraczała jednego centymetra. Jest to oczywi­ście cenna informacja, ale chciałbym dodać, że większość kie­rowców ma za sobą takie doświadczenie. Właściwie każdy z nas, kto choć raz w życiu przebił oponę, stara się omijać małe, ostre przedmioty leżące na drodze. Dobrze będzie, jeśli od tego mo­mentu zaczną się do tych zaleceń stosować również kierowcy prezydenckich limuzyn. Biegli nie wysnuli wniosku dyskwalifikującego samą oponę, czyli nie wyklucza się możliwości zakła­dania opon zużytych do pancernych samochodów. W tej chwili na pewno parę osób w BOR oddycha z ulgą. Poza tym uważam, że przed przejazdem ważnych osób drogi powinny być grun­townie posprzątane. To ułatwi kierowcom omijanie ostrych przedmiotów.
   Kolejną część moich rozważań poświęcani czemuś, o czym pi­sałem i „co uwielbiam”, czyli przeciekowi ze Stanów Zjednoczo­nych. Przed chwilą otrzymałem zapis rozmowy między naszym prezydentem a prezydentem Obamą, nagrany przez kelnerów polskiego pochodzenia zatrudnionych w Białym Domu. Prezydent Obama: Cześć! Miło Cię widzieć.
Prezydent Duda: Ja też się cieszę.
O: Dziękuję, że dbacie o bezpieczeństwo nuklearne.
D: Nie mamy broni atomowej.
O: Nie szkodzi, ale dbacie, więc dziękuję.
D: Będzie pan w Warszawie na szczycie NATO?
O: A ktoś mówi, że nie będę? Co tam z tym Trybunałem?
D: Wszystko w porządku.
O: To super! Bo plotkują, że coś nie tak, ale nic dam się w to wciągnąć.
D: Dziękuję za tę rozmowę, bardzo mi na niej zależało.
O: Nie ma sprawy. Smacznego.
   Rozmowa ta uciera nosa wszystkim wątpiącym w skuteczność polskiej dyplomacji i będzie miała znaczący wpływ na rozwój bezpieczeństwa naszego kraju.
Krzysztof Materna 

Siła pieczątki

Przepraszam, ale muszę wró­cić do opony. Wiceminister SWiA Jarosław Zieliński życzliwie nas poinformo­wał, że to nie była TA opona, o której tyle mówiono, bo „TA opona została założona na przednie prawe koło, natomiast uszkodzeniu uległa opona prawa tylna”. Słucham tej bredni od kilku dni, nawet ją sobie nagrałem, i myślę, że po An­drzeju Dudzie głową państwa powinien być Jarosław Zie­liński. Jest po prostu tak samo dobry, bo też traktuje nas wszystkich jak ciężkich idiotów, czyli jak samego siebie.
   Takim lekceważącym, a właściwie pełnym pogardy stosunkiem do ludzi, PiS posługuje się biegle. Technika jest prosta. Trzeba kłamać i tylko kłamać, jak najczęściej używać wulgarno-knajackiego języka, a całość okraszać dobrotliwie jadowitym uśmieszkiem wyższości. Pogar­da zwykle bierze się z niewiedzy o świecie i ludziach. Dobrze widziane jest więc, by nie mieć zielonego poję­cia o sprawie, w której zabiera się głos. Wystarczy mieć pieczątkę ministra środowiska, rolnictwa, spraw we­wnętrznych, a zwłaszcza dziedzictwa narodowego. Lub jakąś inną, nie mniej ważną.
   Weźmy na przykład ministra ochrony środowiska Szysz­kę, który pod pretekstem walki z kornikiem drukarzem zamierza wyciąć kawał (na razie) Puszczy Białowieskiej. Porównuje ją przy tym do kartofliska, na którym szaleje stonka. Równie dobrze można by powiedzieć, że komuś trzeba obciąć głowę, ponieważ ma wszy. Szyszko nie miałby wątpliwości. Można też nie mieć żadnej pieczątki, wystar­czy być kryształowo nieuczciwym jak dziennikarka Dorota Kania. Też specjalistka od drzew, tyle że genealogicznych. Właśnie ma pod swoją lupą ambasadora RP w Waszyng­tonie Ryszarda Schnepfa, którego przodkowie byli rzeko­mo powiązani z tajnymi służbami ZSRR i PRL. Wsparli ją prawnik Andrzeja Dudy Andrzej Dera i wiceminister kul­tury Jarosław Sellin. Wszystko dlatego, że na stanowisko ambasadora Schnepfa mianował prezydent Komorowski. A przecież taki Jarosław Zieliński w Waszyngtonie byłby z pewnością na swoim miejscu.
   Te i inne podobnie obrzydliwe moralnie prace stają się specjal­nością niezależnego dziennikar­stwa oraz wysokich państwowych urzędników. Przecież nie tak dawno temu minister nauki i szkolnictwa wyższego Jarosław Gowin oskarżał lidera KOD Mateusza Kijowskiego, że jego dziadek był związany z pe­erelowskim aparatem represji, więc wnuczek nie może być uczciwym człowiekiem. Zarzuty Gowina szybko zresztą okazały się wyssane z palca.
   W stadninie koni arabskich w Janowie Podlaskim padła kolejna, trzecia już klacz. Minister rolnictwa zawiadomił prokuraturę, że podejrzewa umyślne działanie osób trze­cich „w tej bulwersującej sprawie”. Ja się nawet zgadzam z ministrem Jurgielem. Więcej - jestem gotów bezbłędnie wskazać tę trzecią osobę. To właśnie pan minister, który z demonstracyjną pogardą dla światowej klasy specjali­stów wyrzucił ich z pracy i oddał stajnię w ręce rakarzy. Jak się dowiaduję, źrebna klacz, warta zresztą miliony, została przewieziona na poród do specjalistycznej klini­ki w Warszawie. Nowy szef stadniny, który ma pieczątkę, więc na hodowli koni znać się nie musi, umył w ten sposób ręce od wszelkiej odpowiedzialności. Tymczasem jak po­wiedziała wTVN24 prof. Krystyna Chmiel, hodująca konie arabskie, to właśnie długa podróż i spowodowany nią stres mogły się przyczynić do choroby i śmierci klaczy.

A skoro jesteśmy przy pieczątce „minister rolnictwa”, to wspomnę, że Kościół katolicki stał się właśnie, na mocy rządowej ustawy, głównym specjalistą w handlu ziemią. Jako dyscyplinę dodatkową wziął zaś na siebie obowiązek reaktywowania tego, co Tadeusz Boy-Żeleński niemal 90 lat temu nazwał piekłem kobiet, czyli całkowicie zakazać aborcji. W imię „prawa naturalnego, które jest je­dyną gwarancją wolności” - mówią biskupi. Polska byłaby pierwszym krajem w Europie, który przerwałby „holocaust nienarodzonych dzieci” - nadaje betonowy prof. Chazan prosto z Jasnej Góry. Mam wrażenie, że brakuje jeszcze tylko średniowiecznych pręgierzy na centralnych placach miast i stosów na ich obrzeżach. Pręgierz nawróci, a stos zbawi. Ku większej chwale bożej.
Stanisław Tym

Rotuj się, kto może!

Ryszard Petru dojrzał świa­tełko w tunelu, w jaki Ja­rosław Kaczyński wpuścił opozycję. Mimo świateł­ka w tunelu musiało być jednak ciemno, skoro żaden z pożal się Boże liderów opozycji nie domyślił się, że jeśli już pójść na spotka­nie z Kaczyńskim, to dopiero PO wywiadówce, czyli PO wizycie prezydenta Dudy w Waszyngtonie, panów Jaglanda (Rada Europy) oraz Timmermansa (Komi­sja Europejska) w Warszawie, czyli za kilka dni, a nie dokładnie tak, żeby prezydent Duda mógł opowiadać prezydentowi USA, jaka sielanka i dialog panują na pol­skiej scenie politycznej. W teatrzyku jednego aktora, jakim jest polska polityka, liderzy opozycji pozwo­lili się obsadzić w roli statystów. Zaś dostojni goście są wożeni limuzyną (pancerną?) w trójkącie Duda-Szydło-Waszczykowski, gdzie słyszą tę samą śpiewkę. Li­derzy (?) opozycji (?) dali się wykorzystać jak dzieci. Nie pierwszy raz Kaczyński ich zahipnotyzował. Notabene szkoda, że rozmowa Obama-Duda była błyskawiczna. Gdyby przedpokój był dłuższy, nasz prezydent praw­nik mógłby opowiedzieć ich prezydentowi prawnikowi, że w Polsce prokurator okręgowy może decydować, czy przewodniczący Trybunału Konstytucyjnego prawi­dłowo dobrał skład sędziowski. Na Dzikim Zachodzie nie do pomyślenia.

Komentatorzy pochylają się też z uwagą nad przed­stawieniem pt. „Zgniły kompromis”, czyli stosunki państwo-Kościoły w Polsce. Bogobojne państwo zawar­ło kolejny, przepraszam za to ośmieszone słowo, kom­promis. Wyłączyło mianowicie Kościoły (praktycznie jeden) i związki wyznaniowe z drakońskiej ustawy o ob­rocie ziemią, w zamian za co usłyszało „Bóg zapłać”. Teraz wielkoduszne państwo pochyli się nad uzdro­wieniem zgniłego „kompromisu” aborcyjnego. Głów­ny dramaturg naszego teatru narodowego już ogłosił, że jest katolikiem i będzie głosował za dobrą zmianą ustawy. Pani premier też. Teraz czekamy na opinię Pierwszej Damy i Prezydenta. „Dobra zmiana” to bez­względny zakaz przerywania ciąży, koniec finanso­wania procedury in vitro oraz „pigułka po” wyłącznie na receptę, co znacznie ułatwi współżycie seksualne. Przestanie ono być spontaniczne, wzrośnie rola Kościo­ła i państwa w łóżku. Jeżeli, dajmy na to, dwoje (lub wię­cej, bo i tacy są!) młodych ludzi planuje, że pójdą razem do łóżka w sobotę 28 maja (wiosna, weekend, kwitną bzy), to wystarczy, że w lutym ona zapisze się do leka­rza pierwszego stosunku (terminy są odległe, wiadomo
brak specjalistów) i już w niedzielę 29 maja, będąc „po wszystkim”, łyknie tabletkę i pójdzie do meczetu.
   Znajoma, która lubi jeździć w grudniu do Białki, gdzie może przeżyć upojną noc z instruktorem narciarskim lub z ratownikiem, a nawet rotować ich obu, zapisuje się do lekarza w celu pobrania recepty już w okresie Wielkiej Nocy, żeby być gotową na czas. Osoby, które nie zrezygnują ze współżycia w celach innych niż po­prawa sytuacji demograficznej kraju, będą wysiadywać w kolejkach do lekarzy, aż im się odechce. Ponieważ wkrótce recepty będą wystawiane wyłącznie elektronicznie, nietrudno będzie skontrolować, kto się rotuje ponad miarę. Jak zwykle, bogaci sobie poradzą. Biura podróży, za dopłatą, już oferują „wakacje rotacyjne” w hotelach pięciogwiazdkowych („co noc inna gwiazdka”). Recep­ty do odbioru u dyżurnego ginekologa w recepcji.
   Panowie Obama, Timmermans czy Jagland nie mogą docenić rotacji w Polskim Radiu i w TVP. Nie spotykając się z opozycją, zdani są na relacje swoich oficjalnych rozmówców. Oto próbka. Dziennikarz Agaton Koziński („Polska The Times”, 29 marca): „Przed chwilą podkre­ślił Pan, że nikomu nie dzieje się krzywda. Ale dzienni­karze radiowej Trójki wystosowali list w obronie swo­jego kolegi właśnie zwolnionego z pracy”. Wicepremier Gliński: „Nawet nie znam sprawy pana Sosnowskiego, więc trudno mi się do niej odnieść. Ale pamiętam, że Trójkę w obecnym kształcie stworzył jeden dzienni­karz - i pamiętam też, jak go potraktowała poprzednia władza. Nie przypominam sobie, żeby red. Sosnow­skiemu to przeszkadzało”. Dziennikarz: „Mówi Pan o Krzysztofie Skowrońskim?”. Wicepremier: „Tak. To jest świetny dziennikarz radiowy bez skrajnych poglądów ale został brutalnie wyrzucony z mediów publicz­nych, bowiem nie chciał się podporządkować władzy. Dziennikarzy wyrzuconych z radia i TV za czasów PO było dużo więcej”. Dziennikarz: „Wy robicie dokładnie to samo, tylko na jeszcze większą skalę”. Wicepremier: „Nieprawda. Przekaz jest bardziej zrównoważony od poprzedniego. Np. przed chwilą w TV Dwójce był wywiad z panią Jandą, którą podobno prześladujemy”.

Rotuj się, kto może! - zawyłem, czytając wicepremiera. Wywiad z najbardziej znaną aktorką i animatorką te­atru - wydarzeniem?! (Powinna się cieszyć, że ją jeszcze do TVP wpuszczają!). Opowiadanie, że „Trójkę w obec­nym kształcie stworzył jeden dziennikarz”, to po pro­stu nonsens i afront wobec dziesiątków, ba, setek ludzi, którzy tworzyli tę wyjątkową instytucję. Przyszły wice­premier Gliński (rocznik 1954) chodził jeszcze pod sto­łem, a Krzysztofa Skowrońskiego (1965) nie było jeszcze na świecie, kiedy Trójka była Trójką. Jeszcze nie taką, jak później, ale już był niezapomniany Mateusz Święcicki
dobry duch programów muzycznych, Jan Borkowski, zwany kardynałem Richelieu polskiej piosenki (na szczę­ście jest do dzisiaj), Jan „Ptaszyn” Wróblewski i ich śp. „Trzy kwadranse jazzu” (niestety, padły), Piotr Kacz­kowski, Marek Gaszyński, Witold Pograniczny. Ponieważ jesteśmy blisko 1 kwietnia, wywiad ministra kultury uwa­żam za żart primaaprilisowy. Warto przypomnieć, że pro­gram Trójki na 1 kwietnia 1962 r., a więc przed naszą erą, przed narodzeniem Skowrońskiego, przygotował Janusz Głowacki. A Fedorowicz, Janczarski, Kofta, Czubaszek, Lipińska, Pietrzak, Markuszewski, Marta Lipińska i inni? Pomysł, że Trójkę w obecnym kształcie stworzył jeden dziennikarz, nie mieści się w głowie. Rotuj się, kto może!
Daniel Passent

Wina ministra i prezydenta

Sąd Okręgowy w Warszawie umorzył sprawę karną szefa CBA Mariusza Karpińskiego i trzech innych funkcjonariuszy skazanych nieprawomocnie za nielegalne-zdaniem sądu pierwszej instan­cji - osaczenie Andrzeja Leppera i innych urzędników w tzw. aferze gruntowej sprzed lat. Czy Kamiński i funkcjonariusze istotnie łamali prawo? Tego się już nie dowiemy. Sąd Okręgowy w ogóle nie roz­poznawał tego zarzutu merytorycznie.To nie nasza sprawa – orzekł bo prezydent oskarżonych ułaskawił. Wyrok ów - jak każdy - trzeba uszanować. Ale trzeba go skrytykować.

Sprawa budzi poważny niepokój. Wybitny konstytucjonalista Piotr Winczorek pisał w swoim podręczniku, że wykonując prawo łaski, Prezydent RP nie uczestniczy w wymiarze sprawiedliwości; ułaskawia­jąc, okazuje skazanemu miłosierdzie. Osoba objęta ułaskawieniem nie została przez to uniewinniona; jest nadal, aż do zatarcia skazania, uwa­żana za karaną. W przypadku Kamińskiego już nie, bo wyrok uchylono. Sąd uznał - zresztą słusznie - że nie miał prawa oceniać prawomoc­ności tego prezydenckiego aktu łaski. Ale mógł prowadzić postępo­wanie, żeby stwierdzić, czy sąd pierwszej instancji prawidłowo ocenił sprawę. Czy szef potężnej agencji siłowej sam łamał prawo wobec obywateli? Sprawcom prawdopodobnego przestępstwa kara by już nie groziła, bo zostali ułaskawieni, jednak sąd ustaliłby i podtrzymał zasady i granice policyjnej prowokacji.

Surowiej niż sąd zawinił prezydent Duda. Kodeks postępowania karnego dokładnie określa, jak prezydent ma wykonywać prawo łaski: zasięgać opinii sądu, poznać akta sprawy itd. Prezydent zignoro­wał kodeks,„uwolnił - jak sam powiedział - wymiar sprawiedliwości od tej sprawy", sięgnął po władzę, która do niego nie należy. Pierwszy raz w historii przerwał proces karny i to przy poważnych zarzutach wobec oskarżonych. Prezydent może ułaskawić, kogo chce, ale nie ma uprawnień, by pozbawiać obywateli prawa do sądu. Takie prawo to też prawo społeczeństwa, które powinno wiedzieć, co wolno, a cze­go nie wolno funkcjonariuszom aparatu przemocy.

Zadaniem procesu karnego jest nie tylko ukaranie sprawców, lecz poznanie prawdy. Hamując ten proces, prezydent ogłasza teraz i na przyszłość: mogę wyłączyć prawo do sądu i uniewinnić każdego funkcjonariusza aparatu przemocy. To bardzo groźne. Przyjmijmy, że mamy zacnego i uczciwego prezydenta, ale prawo tworzy się na czarne scenariusze. A jakie będą - nie wiemy. To dodatkowy argu­ment za tym, że prezydent w tej sprawie też naruszył konstytucję.
Marek Ostrowski

Niewygodni święci

W ledwie tygodniowym odstępie przypadają rocznice śmierci dwóch znaczących postaci naszej historii, a dla środowisk prawico­wych osób najważniejszych: Jana Pawła II i Lecha Kaczyńskiego. Obie postaci są dziś otoczone kultem. Nie porównując kultu religijnego ze świeckim, a jedynie stopień zaan­gażowania władz państwowych (czy szerzej, rządzącej formacji), można by dojść do wniosku, że to postać Lecha jest dziś mocniej promowana. Proszę porównać nadzwyczaj skromne, rutynowe, niemal zdawkowe obchody rocznicy śmierci św. Jana Pawła z nad­ciągającą rocznicą smoleńską-już tym razem, i w następnych latach, w formie państwowego święta.

Fakt, że z Janem Pawłem jest pewien kłopot. Spora część przesłania „papieża Polaka" zdaje się krępująca dla dzisiej­szej władzy kościelnej i świeckiej. Chodzi tu zwłaszcza o bardzo silne poparcie Jana Pawła II dla integracji Polski z Unią Euro­pejską, o pozytywną ocenę Okrągłego Stołu, bardzo ciepły stosunek do polskiej demokracji i demokratów (łącznie z Wałęsą i Kwaśniewskim) czy faktyczną akceptację dla wypracowanego modelu stosunków państwo-Kościół (obejmującego również tzw. kompromis aborcyjny). Z trudem można sobie wyobrazić, aby bez papieskiej reprymendy pozostały słowa wypowiedzia­ne podczas świątecznej homilii przez abp. Józefa Michalika, wieloletniego przewodniczącego Konferencji Episkopatu Polski. Nazywanie antypisowskiej opozycji „targowicą", „mo­bilizującą na forach międzynarodowych do nienawiści wobec Polaków"(!), to urągająca milionom, także katolików, nachalna partyjna retoryka. Nie sądzę też, aby papieżowi spodobały się dzisiejsze drwiny prawicowych publicystów z „pogubionego, chaotycznego, ulegającego lewactwu" papieża Franciszka. Raczej niemożliwe, by „pierwszy ekumeniczny biskup Rzymu", wzywający do ponadreligijnej solidarności, był zbudowany deklaracjami bardzo katolickiej pani premier, że nie przyjmiemy żadnych uchodźców.

Zmarły w ubiegłym tygodniu ks.Jan Kaczkowski, jedna z naj­piękniejszych postaci polskiego Kościoła, mówił gorzko, że dziś świętej rodziny pewnie by nie wpuszczono do Europy. Ale to nie ks. Kaczkowski (z jego prowokacyjnym: nie trzeba być katolikiem, aby być dobrym), ale raczej Tadeusz Rydzyk czy abp Michalik są głosem naszej „narodowej, autokefalicznej cerkwi", zamkniętej, nieufnej, dziś szukającej ścisłego sojuszu z autorytarną władzą. Może to tylko przypadkowa, ale znamienna zbieżność, że rocznicę śmierci Jana Pawła Kościół uczcił listem pasterskim wzywającym polityków do odrzucenia „aborcyjnego kompromisu" jak zwykło się u nas nazywać jedną z najostrzejszych w świecie ustaw ograni­czających prawo do aborcji. Propozycje radykalnych środowisk ka­tolickich, brutalne i aroganckie wobec kobiet, dostały już oficjalne wsparcie episkopatu i partii rządzącej. Pewnie za Jana Pawła II Ko­ściół w Polsce był gorszego sortu, skoro, nie wyrzekając się swego nauczania, unikał domowej wojny światopoglądowej?
   Paradoksalnie, dzisiejsza władza nie lepiej obchodzi się ze spuścizną Lecha Kaczyńskiego, który przez PiS został wyniesiony do rangi świeckiego świętego, równego królom (stąd Wawel), męczennika„poległego" w Smoleńsku. Ci, którzy dobrze znali Lecha Kaczyńskiego i blisko z nim współpracowali za czasów prezydentury, zostali niemal wszyscy odsunięci od dzisiejszego PiS, być może jako potencjalni kacerze. Jednak ich świadectwa zdają się potwierdzać, że Lech Kaczyński (obojętnie, jak oceniamy jego prezydenturę) był człowiekiem raczej skromnym, niepewnym siebie, kameralnym, a w poglądach pryncypialnym państwowcem. Nie przypadkiem jego wypowiedzi na temat bezwzględnej konieczności respektowania orzeczeń Trybunału Konstytucyjnego są dziś obnoszone na marszach KOD. To Lech Kaczyński negocjował i podpisał traktat lizboński, ograniczający, w imię wspólnego bezpieczeństwa, suwerenność unijnych państw narodowych. To Maria Kaczyńska przyblokowała zakusy zaostrzenia ustawy antyaborcyjnej, narażając się na chamskie ataki dyr. Rydzyka.

Oczywiście Lech Kaczyński był bratem swego brata, autoryzo­wał jego awanturnicze wizje IV RP i Polski jako regionalnego mocarstwa, był lojalny do bólu, ale - tak mówią dawni przyjaciele -dziś raczej nie pozwoliłby na destrukcję Trybunału, jawne łamane konstytucji, lekceważenie Komisji Weneckiej, bezproduktywne psucie stosunków z sojusznikami. Może tak, może nie - trudno powiedzieć. Ale chyba na pewno byłby zażenowany państwowym kultem i mitologią, jakie wokół niego, z całą pogardą dla faktów, buduje brat.
Cóż, nie sprawdzimy historii alternatywnej. Ale widać, że rewolucja nie tylko zjada własne dzieci, ale także patronów. Pozostaje smętna rocznicowa refleksja, że - nie popadając w depresyjne uogólnienia - bardzo dużo wokół nas zmian na gorsze. Część z nich jest zresztą nazywana dobrą zmianą.
Jerzy Baczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz