Wielki Brat patrzy,
przybiera groźne miny, jednak gdy się w tym zagalopuje, robi się śmieszny. Może
jak się za bardzo nadmie, to pęknie?
RAFAŁ KALUKIN
Jako
skrzyżowanie Orwella z Bareją opisała naszą polityczną rzeczywistość Agnieszka
Holland, Który pierwiastek dominuje? W ogólnym kontekście stanu polskiej
praworządności i pogarszającej się naszej sytuacji międzynarodowej owych
„orwellizmów” oczywiście nie sposób zbagatelizować. Ale już w szczególe „dobra
zmiana” przeważnie śmieszy. Jak zwykle, gdy mamy do czynienia z inwazją
służalstwa, niekompetencji oraz małości kamuflowanej w patetycznych formach.
Tyle dobrego, że po wieloletniej nudzie ciepłej wody w kranie przynajmniej jest
się z czego pośmiać.
KOMIZM SŁOWA
Bo jak tu poważnie brać strzeliste
pokłony, tłumnie oddawane przez polityków
PiS „suwerenowi”? Kontrast pomiędzy wzniosłą ornamentyką tego pojęcia a
przyziemną pazernością na władzę, które ono ma osłaniać, jest niewyczerpanym
źródłem komizmu. Zwłaszcza gdy za „suwerena” zabiera się główny komik PiS,
poseł Stanisław Pięta. O Komisji Weneckiej raczył powiedzieć, że to „lewicowe
gremium, które uzurpuje sobie prawo do pouczania suwerena”. Oczywiście jeśli
już Komisja kogokolwiek „pouczyła”, to w pierwszej kolejności polskie władze
(a do pewnego stopnia również opozycję), z całą zaś pewnością adresatem jej
wskazań nie był ogół obywateli. Kto więc w demokracji Ala Pis jest suwerenem?
Zresztą każdy reprodukowany w nadmiarze propagandowy slogan obnaża
śmieszność propagandysty. Na początku awantury o Trybunał Konstytucyjny zarzut
PiS pod adresem unijnych krytyków, że nie rozumieją tła konfliktu, jeszcze
miał jakiś polityczny sens. Lecz powtarzając go z maniakalnym uporem przy
każdej okazji, rząd potwierdzał już tylko podejrzenia, że to powszechne
niezrozumienie polskiej specyfiki nie jest dziełem przypadku.
Nie inaczej jest ze „wstawaniem z kolan”, skoro gołym okiem już widać,
że w pozycji horyzontalnej Polska miała do powiedzenia o wiele więcej i nie musiała
nieustannie tłumaczyć się przed sojusznikami ze swych poczynań. Skądinąd
wiadomo, że z tupiącym bachorem nie ma sensu wojować. Znacznie skuteczniej
jest go zignorować.
Większość propagandowych schematów obecnego etapu ma swoje odpowiedniki
w realnym socjalizmie, który oglądany z bezpiecznej historycznej perspektywy
śmieszy swoimi absurdami. Skądinąd w czasach stalinowskich nikomu nie przyszło
do głowy rechotać z toporności socrealistycznych produkcyjniaków, skoro za
propagandą kryła się totalitarna groza. W dzisiejszej Polsce na razie trudno
brać serio propagandę, która w protestach KOD dostrzega knowania burżuazyjnych
wrogów ludu inspirowanych przez wiadome ośrodki.
Główne
wydania „Wiadomości” TVP
oczywiście dostarczają najwięcej powodów do
śmiechu - zwłaszcza materiały mistrza gatunku redaktora Klaudiusza Pobudzina.
Jego propagandowe pereł- S ki („Opozycja, choć podzielona, twardo maszeruje
razem”) za kilka lat zajmą p godne miejsce obok kronik filmowych t z przełomu lat 40. i 50. bądź fragmentów
„Dziennika” TVP ze stanu wojennego.
KOMIZM POSTACI
Dawni władcy nie mieli problemu z deficytem
autorytetu. Monarcha absolutny cieszył się boską sankcją i nie musiał
specjalnie zabiegać o szacunek poddanych. Oświecenie odwróciło jednak relację
władzy i ludu. Odtąd to nie lud służy władcy, lecz władca - ludowi. Jego
autorytet nie wynika już zatem z samego sprawowania władzy, musi sobie na
niego zasłużyć. I nie jest to proste, kiedy przychodzi poruszać się w gąszczu
poplątanych i często sprzecznych interesów. Demokracja poprzez swą zmienność
niweluje te napięcia. Dyktatura roszcząca sobie pretensje do monopolu w
reprezentowaniu ogólnonarodowych interesów tego komfortu już nie ma. Zawsze
bowiem znajdą się grupy społeczne, które inaczej je będą definiować.
Problem tym większy, że formacje mające swobodny stosunek do demokracji
nie praktykują jej również we własnej zagrodzie. PiS jest tego klasycznym
przykładem. Na czele stoi Jarosław Kaczyński, a poniżej rozpościera się
spłaszczona struktura dworaków, których pozycja zależy wyłącznie od kaprysu
przywódcy. Ich rywalizacja o łaskę - inaczej
niż przed wiekami - odbywa się na oczach obywateli. Co rodzi efekty komiczne,
bo występując publicznie, funkcjonariusze PiS w pierwszej kolejności komunikują
się nie z wyborcami, ale z Jarosławem Kaczyńskim jako dysponentem przywilejów.
A ponieważ - jak zauważył Aleksander Smolar -
to Kaczyński jest głównym strażnikiem pisowskiej ortodoksji, przeto dworacy
licytują się w radykalnych wypowiedziach aż do utraty sensu i rozumu.
To tłumaczy, dlaczego ludzie z jakimś dorobkiem - jak doświadczony dyplomata
Witold Waszczykowski albo profesor socjologii Piotr Gliński - stają się
prymusami osobliwego stylu retorycznego PiS i bez skrępowania plotą bzdury
godne internetowego trolla. Zaprzedając duszę prezesowi, zarazem tracą szansę
na zdobycie szerokiego autorytetu społecznego, stają się zabawnymi figurkami na
szachownicy wodza. Publiczna licytacja kończy się farsą.
Farsowego wizerunku nie są w stanie ustrzec się nawet osoby nominalnie
znajdujące się na szczycie państwowej hierarchii. A może zwłaszcza one, skoro
powaga ich funkcji jaskrawo rozchodzi się z faktycznymi wpływami. Bo tylko
polityk własnymi rękami sięgający po władzę jest naprawdę poważny. Lech
Wałęsa, Aleksander Kwaśniewski, Leszek Miller, Jarosław Kaczyński i Donald
Tusk miewali rozmaite śmiesznostki, lecz żaden z nich nie był śmieszny. Ale
namaszczani przez partyjnych liderów premierzy i prezydenci borykali się z tym
problemem. Im bardziej władcze pozy starali się przybierać, tym żałośniej się
prezentowali.
Jakże więc przyjmować dobitne oracje Andrzeja Dudy, skoro prezydent w
rzeczywistości nie prowadzi żadnej realnej polityki? To kartonowa kreacja
skrywająca fasadowość oficjalnej hierarchii państwa PiS. Jedyną racją publicznego
funkcjonowania prezydenta jest bowiem zastany kształt konstrukcji ustrojowej
państwa, gdzie większość decyzji zależy od jego podpisu (bądź od odmowy jego
złożenia). Jest więc Andrzej Duda głową państwa czy tylko jego ręką? Służy
państwu swymi zdolnościami intelektualnymi czy manualnymi? Im dłużej jest
zakładnikiem tego dylematu, tym bardziej pogłębia się jego farsowy wizerunek.
W mniejszym stopniu ten przykry syndrom jest również udziałem Beaty Szydło.
Jej bezgraniczna lojalność wobec prezesa, która w przyszłości zaprowadzi panią
premier przed Trybunał Stanu, na swój sposób może budzić podziw. Ale
autorytetu naturalnie nie buduje. Pozostają więc próby odgórnego jego
narzucania, aby aparat biurokratyczny i obywatele nie odczuli zbyt boleśnie
fundowanej im fikcji. Co wcześniej czy później kończy się na „łu-bu-dubu,
niech nam żyje prezes klubu”. Kalendarze z obliczami prezesa PiS, prezydenta i
pani premier, zdobiące ściany w gmachu CBA, są tego drobnym, acz smakowitym
przejawem.
Jedyną figurą w obozie władzy z realnym autorytetem jest naturalnie
Jarosław Kaczyński. Polityk tyleż władczy, co nieodgadniony. Nawet jeśli bywa
śmieszny w swych zachowaniach, to ośmieszyć go nie sposób. I nawet jeśli
prowadzi Polskę ku marionetkowej dyktaturze niczym z „Króla Ubu”, to sam
zawsze będzie bliższy pełno- krwistym władcom z Szekspirowskich dramatów.
KOMIZM ESTETYKI
Wynika z kontrastu pomiędzy anachronizmem wartości
uznanych przez PiS za dominujące a ogólnym standardem cywilizacyjnym epoki. I
w mniejszym stopniu chodzi tu o prawicowy tradycjonalizm sam w sobie, który
jest dosyć głęboko zakorzeniony społecznie, bardziej o siermiężne sposoby
manifestowania go w przestrzeni publicznej.
Przykładów jest bez liku i co dzień przybywają nowe. Kilka z brzegu:
obietnice hollywoodzkich superprodukcji o polskich
triumfach dziejowych, kicz telewizyjnego widowiska o Żołnierzach Wyklętych
(jego tytuł - „Cześć i chwała bohaterów w wierszu i boju” - to czysty
Bareja!), komentarze do „koronki do miłosierdzia bożego” rozesłane przez MSZ
do Instytutów Polskich zajmujących się za granicą promocją polskiej kultury,
budowanie przez MON „chrześcijańskich fundamentów naszego systemu obronnego”.
Cały ten kulturkampf w ogóle nie zaprząta sobie głowy skutecznością
swych perswazji. Jakby uwierzył we własną propagandę o fasadowości narzuconego
Polakom przez Zachód kanonu politycznej poprawności i uznał, że natarczywa
demonstracja tradycyjnych wartości wystarczy do odzyskania hegemonii w
obszarze kultury. I choć zdarzają się wyjątki od tej reguły (choćby w
ambitnych deklaracjach szefa TVP Kultura Mateusza Matyszkowicza), to
skończy się najpewniej zalewem topornych produkcyjniaków, estetycznie bliskich
dawnym dziełom PRL-owskich „ułanów z Rakowieckiej”, których obśmiewanie
upodobał sobie Stanisław Bareja.
I nie jest to wcale perspektywa najgorsza. Dziesięć lat temu IV RP nie
upadła przecież pod wpływem protestów społeczeństwa, lecz pod ciężarem własnej
śmieszności. Tamten projekt obiecywał rewolucję, lecz skończył się farsą i
obciachem. Pozostawił po sobie wspomnienie naburmuszonych min zakompleksionych
dygnitarzy, bogoojczyźnianego obskurantyzmu, teorii o dinozaurach goniących za
ludźmi, krucjat przeciwko Gombrowiczowi i dziesiątek innych nonsensów.
Dziś w polemicznych starciach PiS jeszcze jest w stanie neutralizować zarzuty
o niszczenie demokratycznych fundamentów państwa. Bo choć obecny projekt
Kaczyńskiego jest pokrętny - trudny do
jednoznacznego określenia, to zachowuje pozory pewnej spójności. Opozycja nie
ma projektu alternatywnego; śmiało można więc dowodzić, że jej obrona
demokratycznego państwa prawa jest jedynie próbą powrotu do odrzuconej przez
wyborców rzeczywistości ostatnich lat. Stabilność poparcia dla PiS wskazuje,
że ten stan rzeczy może jeszcze długo potrwać.
Długo, lecz nie wiecznie. Choć aktywny sprzeciw społeczeństwa obywatelskiego
przeciw orwellowskim zakusom władzy jest widowiskowy, to możliwe, że w dużo
większym stopniu pogrążą ją jej własne bareizmy.
Mieszczanie się wkurzyli
Najlepszy sort
polskiego społeczeństwa przebudził się, kiedy został przez Kaczyńskiego
przyciśnięty do ściany.
W sytuacji
radykalnego konfliktu politycznego, w którym stawką jest przetrwanie państwa
i prawnego ładu, zaczyna się liczyć wyłącznie prosty rachunek sił. Kto uznaje
to państwo za swoje i chce go bronić, a kto chce to państwo zniszczyć do końca,
„bo mu nic nie dało” albo „dało za mało” czy „nie pozwoliło spełnić ambicji” -
ekonomicznych, godnościowych. No i wreszcie, kto się temu najważniejszemu
konfliktowi przygląda z dystansem, ze zblazowaniem albo z rozdziawioną gębą;
myląc politykę, a nawet własne życie z serialem, tyle że fajniejszym, bo
rozgrywanym w realu.
W tym sporze wciąż nie najlepiej wypadają partie opozycji. Platforma
Obywatelska nie może dojść do siebie po nokaucie wyborczym. Nowoczesna ma
wyrazistszy język i bardziej żywy wizerunek, ale dopiero buduje masową partię
i szerszy społeczny przekaz. W tej sytuacji dopiero pojawienie się KOD
pokazało, kto polską transformację i polskie państwo naprawdę może obronić;
kto już odzyskał ulice polskich miast, na których wcześniej można było
zobaczyć wyłącznie tłumy wyznawców Jarosława Kaczyńskiego, zwolenników Radia
Maryja czy protestujących związkowców. I kto odzyskuje zmonopolizowaną
wcześniej przez prawicę obywatelską aktywność (zbieranie podpisów pod
projektami ustaw, samokształcenie, dyskusje z twórcami, naukowcami,
politykami).
Na razie na to pytanie najchętniej odpowiadają przedstawiciele władzy i
jej PR-owcy. Powtarzają, że to „lemingi”, „oligarchowie w futrach z norek”,
„Polacy gorszego sortu” i „zdrajcy”.
Widać, że Kaczyńskiego coraz bardziej złości to, że na ulice - po raz
pierwszy od 1989 roku - masowo wyszły stara polska inteligencja i nowe polskie
mieszczaństwo. By bronić III RP i polskiej transformacji jako własnego dorobku
życiowego.
Jarosław Kaczyński jest wściekły,
bo wie doskonale, że polityczne przebudzenie polskiego mieszczaństwa będzie
jego końcem.
WYJŚCIE Z SZAFY
W 1989 roku w Polsce nie tylko skończył się komunizm, ale
też zaczęła się nowa Polska - Polska mieszczańska, Polska klasy średniej.
Nawet jesienią 2015 roku, w momencie swej najważniejszej politycznej porażki,
stara polska inteligencja i nowe polskie mieszczaństwo okazały się wierne III
RP. Wśród wyborców pomiędzy 30.
a 59. rokiem życia, ze średnim i wyższym
wykształceniem, w inteligenckich czy specjalistycznych zawodach, wśród drobnego
i średniego biznesu, wreszcie wśród mieszkańców średnich i dużych miast PiS i
Kukiz’15 przegrywały z PO, Nowoczesną, PSL i Zjednoczoną Lewicą. Czyli z
ugrupowaniami, które w lepszym czy gorszym stylu broniły transformacji, III RP,
a także podstawowego geopolitycznego wyboru po roku 1989, czyli dążenia do
ulokowania Polski w politycznych i gospodarczych strukturach liberalnego
Zachodu.
Kaczyński z właściwym sobie negatywnym geniuszem wykorzystał fakt, że
III RP była budowana dla mieszczaństwa, ale coraz bardziej bez jego politycznego
udziału. Raczej pod hasłem powtarzanym przez kolejne centrowe partie: „Mamy
wszystko pod kontrolą, nie musicie się angażować, możecie się zająć własnym
życiem, biznesem, karierą”.
Ten usypiający komunikat był problemem III RP od samego początku, ale
za rządów Platformy stał się dominującym, demobilizującym liberalne mieszczaństwo,
wyłączającym je z polityki. Komunikaty do własnego elektoratu były coraz bardziej letnie, a liberalni kandydaci w wyborach
prezydenckich czy parlamentarnych zajmowali się sobą, dziękowali sobie za
współpracę, chwalili wzajemnie swój historyczny i współczesny dorobek, a do
wyborców kierowali komunikat: na pewno wygramy, nie mamy z kim przegrać, nie
ma dla nas alternatywy.
Alternatywy faktycznie nie było - w
każdym razie takiej, która byłaby dla liberalnego mieszczaństwa bezpieczna. W
tym samym bowiem czasie, kiedy było ono tak skutecznie uspokajane i usypiane,
mobilizowały się w Polsce wszystkie siły, które liberalizmu i mieszczaństwa
nienawidziły. Mobilizowały się w imię alternatywy narodowej przeciwko imitacji
liberalnego Zachodu, w imię alternatywy wyznaniowej dla świeckiej cywilizacji
śmierci, w imię ogólnego wkurzenia przeciwko liberalnym lemingom, a nawet w
imię nostalgii za PRL, za tym wspaniałym czasem pełnego zatrudnienia, równości,
silnego polskiego przemysłu (dane z PRL-owskich roczników statystycznych cudem
zyskały wiarygodność), które zniszczył Balcerowicz, zniszczyli Niemcy,
zniszczyła Unia.
Proporcje zaangażowanych politycznie liberalnych mieszczan i zaangażowanych
politycznie wrogów liberalizmu, populistów, stawały się coraz bardziej niebezpieczne
- na niekorzyść tych pierwszych. Jak gorzko mówi Joanna Scheuring-Wielgus, dziś
posłanka Nowoczesnej z Torunia (wcześniej praca w Londynie na zmywaku, potem
13 lat w korporacji, wreszcie działalność w NGO i ruchach miejskich): „Mam 44
lata i wiem, że jako pokolenie nie mieliśmy wcześniej takiego momentu w życiu,
żeby wspólnie o coś zawalczyć. Ja, działając społecznie, spotykałam tylko
religijnych i narodowych sekciarzy, tylko oni byli zmobilizowani. Ci nie sekciarscy
pozostawali prywatni, słuchali idącego od różnych partii komunikatu, że nie są
w polityce do niczego potrzebni. Dopiero teraz, na manifestacjach KOD, po raz
pierwszy w jakimś zbiorowym kontekście spotkałam moich znajomych po czterdziestce,
którzy wycofali się w głębszą prywatność na dwadzieścia lat. Pomyślałam,
kurczę, jednak wyszli z szafy”.
KIEDY MIESZCZAŃSTWO ZASYPIA...
W Polsce uważamy (całkowicie błędnie), że
liberalna demokracja to ustrój, który powstał wyłącznie dzięki reformom. Tak
samo z pracy, a nie z walki rodziło się ponoć nowoczesne zachodnie mieszczaństwo.
Ale to nie jest historyczna prawda. Nowoczesne zachodnie mieszczaństwo rodziło
się w walce i potrafiło się bronić. Amerykańska wojna o niepodległość, nie bez
racji nazwana rewolucją amerykańską, była rewoltą mieszczaństwa: klasy
średniej, kupców, nauczycieli, bostońskich piwowarów, choć także drobnych właścicieli
ziemskich. W Wielkiej Brytanii mieszczańska rewolucja Cromwella ścięła króla i
przetrzebiła arystokrację, podobnie jak mieszczańska rewolucja we Francji.
Tymczasem w Polsce rok 1989 był rewolucją wyjątkowo łagodną. Bardziej
może wykorzystaniem geopolitycznej szansy. Jedyny moment polskiej transformacji,
kiedy na scenie pojawił się politycznie zmobilizowany lud, to były wybory 4
czerwca 1989 roku. Resztą zajęły się okrągło stołowe polityczne elity, podczas
gdy nowe polskie mieszczaństwo - zarówno
postinteligenckie, jak i dokooptowane z innych grup społecznych w epoce
szczęki pierwszych wyjazdów na saksy zajęło się pracą, budowaniem majątku,
wychowaniem dzieci. Powróciło do życia prywatnego.
Jednak wszystkie antymieszczańskie nostalgie, resentymenty, nienawiści
pozostały w sferze publicznej obecne i szukały skutecznej politycznej
reprezentacji. Już sukces Tymińskiego powinien był uświadomić, że mieszczańska
rewolucja w Polsce jeszcze nie wygrała. Potem były Samoobrona, LPR - wszystkie
te drobne (w porównaniu z dojrzałym PiS) ćwiczenia z antyliberalnego,
antyzachodniego i antymieszczańskiego populizmu. A potem był paroksyzm
pierwszych rządów Kaczyńskiego, po którym letni - tak jak jego woda w kranie -
przekaz Tuska miał uspokajać polskie mieszczaństwo, że znów znalazło się w
dobrych rękach.
Tymczasem wydarzył się Smoleńsk
- martyrologiczne wunderwaffe antyliberalnej prawicy,
która przedstawicieli nowego polskiego mieszczaństwa nie nazywała już inaczej
niż lemingami.
MŁODZI JAKO BALAST
Ruchy miejskie były szansą na odnowienie
oblicza Platformy, prawie całkowicie (wyjątkiem był Poznań) zmarnowaną. Znów oddajmy
głos Joannie Scheuring-Wielgus: „Zanim utworzyliśmy w Toruniu nasz Czas
Mieszkańców wielokrotnie uderzaliśmy do PO z różnymi pomysłami dla miasta.
Platforma wydawała się naturalnym partnerem. I co? Totalna pasywność,
czekanie na sygnał z centrali. Z wkurzenia na to wzięły się ruchy miejskie. PO
już po jakichś trzech latach rządzenia na poziomie centralnym totalnie
odleciało i straciło kontakt. Ale najpierw zaczęło to być widoczne właśnie na
poziomie miast, polityki miejskiej”.
Nie tylko nowe pomysły były zbywane, ale także całe młodsze pokolenie,
które te pomysły mogło do polskiej polityki wprowadzić. Joanna Mucha, dziś
jedna z najlepiej rozpoznawalnych twarzy Platformy Obywatelskiej, wspomina, że
kiedy w 1998 roku jako nieznana nikomu 22-latka wstępowała do Unii Wolności,
zajęło to jej tylko dwa dni. Kiedy parę lat później, w 2002 roku, próbowała
wstąpić do Platformy Obywatelskiej, nikt jej nie chciał zapisać, mimo że i tak
był to okres największej żywotności tej partii. Pomogło dopiero to, że
pracowała w tym samym instytucie z Zytą Gilowską, wówczas jedną z liderek
Platformy, która do kogoś zadzwoniła i niechętni aparatczycy Muchę przyjęli.
Skąd ten opór? Cóż - młodzi byli przez działaczy rządzącej partii postrzegani
wyłącznie jako balast, potencjalna konkurencja.
To nieprawda, że 40-, 30-, 20-latkowie byli i są wyłącznie prawicowi.
Przekonujemy się o tym, kiedy widzimy coraz liczniejszych młodych na
manifestacjach KOD (mnie rozbawił ostatnio pewien 20-latek o wyglądzie
komputerowego nerda, który niósł pod pałac prezydencki własnoręcznie
sporządzony plakat z napisem „Jestem bardzo zdenerwowany”, oddający także moje
uczucia). Ale prawdą jest, że tylko prawicowi 40-, 30-, 20-latkowie dostawali
zaproszenie do polityki, podczas gdy młodzież liberalna była przez nestorów z
Platformy zbywana. Dlatego zaczęła działać w ruchach miejskich, a potem w
Nowoczesnej. Gdy Platforma zaczęła się otwierać na młodych, było już za późno.
Liberalne mieszczaństwo oddało przeciwnikom III RP ulicę i masową
obywatelską aktywność. Takie inicjatywy jak świecka szkoła (150 tys. podpisów
pod projektem ustawy likwidującej finansowanie lekcji religii z budżetu) czy
projekt „My, mieszczanie” Tomasza Platy z udziałem rozpoznawalnych publicznie
intelektualistów (Andrzej Leder, Agata Bielik-Robson) to już było ocknięcie
się tuż przed klęską, w cieniu nieuniknionej katastrofy.
* * *
Kaczyński zdobył władzę i zaczął pacyfikować mieszczańską rewolucję
roku 1989. Jednak jej obrońcy wreszcie się przebudzili. Jak na polskie
standardy w czasie wspólnych protestów wyjątkowo mało jest podstawiania sobie
nóg. Liderzy Komitetu Obrony Demokracji nie chcą zastępować partii, a partie
uczą się korzystać z ogromnego mobilizacyjnego zaplecza, które tworzy KOD.
Bez względu na formy organizacyjne rodzi się jeden ruch reprezentujący
nowe polskie mieszczaństwo liberalne, które powraca do polityki, bo rozpoczęła
się wojna o wszystko, wymuszająca twardą konieczność „policzenia się” i odzyskania
państwa.
Pozostaje mieć nadzieję, że nie
powraca zbyt późno.
Cezary Michalski
ŹRÓDŁO
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz