piątek, 4 marca 2016

Przyjacielski ogień



PiS, zmieniając hurtem prawo, wie, w kogo chce uderzyć, ale nie umie przewidzieć, kto oberwie naprawdę. Właśnie rykoszetem dostali polscy producenci żywności.

Joanna Solska

Józef Konarczak z Pogorzeli w Wielkopolsce, znany pro­ducent wędlin, liczył, że szumnie zapowiadana ustawa o podatku dla hipermarketów pomoże polskim firmom. Po przyjrzeniu się projektowi twierdzi, że będzie o wie­le gorzej, niż było. Takiej pomocy rządu jego firma może nie przetrzymać. Z niepokojem czeka na kolejny projekt ustawy, który ma być gotowy do końca miesiąca.
   Projekt ministra finansów Pawła Szałamachy poszedł do ko­sza, bo suchej nitki nie zostawili na nim zarówno polscy han­dlowcy, którzy mieli być jego beneficjentami, jak i koledzy z rządu - Mateusz Morawiecki oraz Jarosław Gowin - a także Komisja Europejska. Ale przedsiębiorcy tracą wiarę, że na­stępny projekt będzie lepszy. Z przecieków wiadomo, że trzeba będzie zrezygnować z progresji obciążeń podatkowych, która miała spowodować, że duzi (a więc w praktyce zagraniczne sieci) zapłacą więcej niż mali.
   Nie ma już dzisiaj wątpliwości, że największą ofiarą bitwy o handel staną się polscy producenci. Czyli firmy, które są do­stawcami towarów do dużych sieci. Nie chcąc podnosić cen konsumentom, hipermarkety spróbują mniej płacić produ­centom. Są silne, to one dyktują warunki. Józef Konarczak kibicował „dobrej zmianie” dlatego, że PiS obiecywało ten dyktat zlikwidować. Tymczasem wszystko wskazuje na to, że go wzmocni.

   Celowali w sieci, ustrzelą dostawców
   - Sieci wypychają nas z polskiego rynku - twierdzi Konar­czak. Na drobnych polskich dostawców przerzucają koszty, zwlekają z zapłatą. Żeby przeżyć, producenci obniżają jakość, w kiełbasie jest coraz mniej mięsa, a więcej zamienników. Dla­tego Konarczak, znany w Wielkopolsce producent wędlin, po­stanowił się od zagranicznych hipermarketów uniezależnić. Dziś, oprócz zakładu przetwórczego, ma także regionalną sieć sklepów firmowych z wyrobami mięsnymi. Piętnaście placó­wek. Sprzedaje u siebie, nie dzieli się marżą. Nowego podatku nie przerzuci na słabszych, zapłaci go jego firma.
   Mówi, że pożegna się z planami rozwoju. Marzyło mu się, że będzie otwierał sklepy w innych regionach kraju. Rozsze­rzy eksport, swoje wędliny zaczął właśnie wysyłać do Fran­cji, Niemiec i Austrii. Sporo zainwestował - jak wielu innych -na kredyt. Teraz okazuje się także, że na wyrost. Zysk pójdzie na podatek.
   Takich polskich firm jest całkiem sporo. Własną sieć, sprze­dającą w jednym sklepie pieczywo oraz wędliny, utworzyły Wierzejki, producent wędlin, oraz piekarnie Putka. One także wpadają w podatkowe sidła. Przed kilkoma laty pewne było, że rodzimi przetwórcy nie przetrwają na rynku, jeśli nadal będą dawali się skubać wielkiemu handlowi: coraz więcej każącemu sobie płacić za miejsce na półkach i coraz dłużej zwlekającemu z zapłatą za towar. Ratowały się więc własnymi sklepami firmowymi. Teraz rząd, celując w zagraniczne sieci, ustrzeli także ich.
   Kiedy kandydatka SLD na prezydenta zapowiadała, że od nowa napisze w Polsce prawo, wywołała gromki śmiech. PiS właśnie to robi, budząc grozę. Projekty ustaw napisane są na kolanie, a ich autorzy nie są w stanie przewidzieć ich skutków. Zmiany dyktowane są przez tych, którzy mają na nich zyskać, potencjalnych ofiar o zdanie się nie pyta. Nawet jeśli ofiarą może być dynamicznie rozwijający się eksport żywno­ści, której rocznie sprzedajemy za granicę już za 23 mld euro. Prawie połowę wysyłają za granicę firmy małe i średnie, w większości polskie.

   Kiełbasa ze skrzynki zaufania
   Do ekipy rządzącej zaczyna docierać, że - bez złamania wspólnotowego prawa - zagranicznemu handlowi większej krzywdy nie zrobi. A ponieważ nie lubi także zagranicz­nych koncernów spożywczych, zamierza je osłabiać inaczej. M.in. namawiając rolników do masowej produkcji artykułów spożywczych metodami tradycyjnymi, które konsumenci będą kupować zamiast coraz gorszej jakości żywności przemy­słowej. Żeby ten plan wcielić w życie, trzeba rolników obdarzyć kolejnymi przywilejami. I złamać unijne prawo.
   W poprzedniej kadencji parlamentu w licytacji, kto chłopom zaoferuje więcej, ścigały się PSL oraz PiS. Teraz obie partie przelicytował Kukiz’15, przedstawiając własny projekt „ustawy o sprzedaży żywności przez rolników oraz o zmianie niektó­rych innych ustaw”. Sejm już rozpoczął nad nim pracę, nie in­formując o projekcie najbardziej zainteresowanych, czyli ma­łych i średnich polskich producentów artykułów spożywczych. Jeśli ustawa wejdzie w życie, będą musieli zwijać interes.
   Projekt przewiduje, że rolnicy, którzy będą produkować żywność na sprzedaż, nie muszą rejestrować firm. Skoro nie staną się przedsiębiorcami, to nie muszą też płacić podatków. Wprawdzie tylko do momentu, w którym wartość ich produk­cji nie przekroczy 75 tys. zł rocznie, ale - praktycznie - nikt tego nie będzie kontrolował. Producent nie musi mieć kasy fiskalnej, nie będzie dokumentował wartości sprzedaży. Ma tylko mieć zeszyt, w którym sam zapisze, ile sprzedał. Jak nie zapomni.
   Bardziej zdumiewający jest jednak kolejny zapis ustawy. Wy­nika z niego, że polski rolnik, będący producentem żywności tradycyjnej, nie podlega rygorom sanitarnym ani weterynaryj­nym. Żadna z licznych inspekcji, powołanych do czuwania nad bezpieczeństwem żywności, nie będzie go mogła kontrolować. Autorzy ustawy w jej uzasadnieniu piszą wręcz: „Domniemy­wa się, że skoro rolnik jest w stanie zapewnić bezpieczeństwo żywności oraz zapewnić warunki higieniczne dla produktów do spożycia w ramach własnego gospodarstwa domowego, to jest również w stanie w ten sam sposób przygotować pro­dukty przeznaczone do sprzedaży”. Konsumenci, co najwyżej, mogą się z nim umówić na wizytę w gospodarstwie, żeby zo­baczyć, czy jest czysto.
   Maciej Zarzycki, rolnik spod Korycina na Podlasiu, jest tym projektem zdumiony. - Co innego, jak zrobię serek czy dwa dla sąsiada, a inną sprawą jest produkcja na sprzedaż - uważa.
- Ustawa przewiduje, że wędliny czy sery można sprzedawać na terenie całego kraju. Bez zapewnienia odpowiedniego trans­portu? Urządzeń chłodniczych? To absurd.
   Jeszcze większym absurdem jest przewidziana przez projektodawców sprzedaż przez tzw. skrzynki zaufania. Czyli kiełbasę niewiadomego pochodzenia poleci nam sąsiad, któ­remu polecił szwagier i żaden się nie zatruł. Na razie. Sprze­daż żywności przez rolników będzie mogła być prowadzona na terenie całego kraju, bez limitu odległości od gospodarstwa, w którym została wytworzona. Przy drogach, na festynach, dożynkach, w handlu obwoźnym, na targowiskach, a także wysyłkowo.
   Zarzycki od 10 lat produkuje słynne sery korycińskie. I wła­śnie założył firmę, bo przy chałupniczej produkcji o rozwoju marki nie ma mowy. Można powiedzieć, że sam zakłada so­bie pętlę na szyję. Będzie płacił VAT, o wiele większy podatek od nieruchomości, musi prowadzić księgowość i ewentualnie zapłacić ZUS za pracowników. Będzie też pod stałym nadzo­rem sanitarnym, który potrafi być mocno uciążliwy. Ale zależy mu, żeby jego nabywcy mieli gwarancję bezpieczeństwa. Kon­kurencji sąsiadów, którzy zdecydowaliby się robić to samo, ale bez zakładania firmy, finansowo nie wytrzyma.

   Mali i średni padną trupem
   Projektu Kukiz’15 nie można traktować tylko jako wybryku ugrupowania, którego lider zapowiadał, że wejdzie do Sejmu, żeby „to wszystko rozp...”. Nie można też liczyć, że PiS, które ma w Sejmie większość, nie dopuści do uchwalenia szkodliwej ustawy. Nie można na to liczyć dlatego, bo Kukiz’15 po prostu przejął od PiS pałeczkę: jako swoje ogłasza postulaty, o które partia rządząca walczyła już w poprzedniej kadencji. O to, żeby kwota wolna dla rolników produkujących żywność wy­nosiła nie mniej niż 75 tys. zł, mocno zabiegał np. Henryk Kowalczyk, przed rokiem poseł komisji rolnictwa, dziś prawa ręka premier Szydło.
   To PiS bardzo też zależało, żeby produkującym wędliny czy sery na sprzedaż złagodzić wymagania sanitarne, a najlepiej w ogóle zostawić ich w spokoju. - Zależało też na tym ludo­wcom walczącym o popularność na wsi - mówi wysoki urzęd­nik Głównej Inspekcji Weterynaryjnej. - W Brukseli zabiegał o to minister Marek Sawicki, ale bezskutecznie. To wbrew unij­nemu prawu, dość restrykcyjnemu, jeśli chodzi o bezpieczeń­stwo żywności. Projekt Kukiz’15 wspólnotowe zasady po prostu ignoruje. A to grozi nam poważnymi karami, które mogą być naliczane za każdy dzień łamania zasad.
   Janusz Rodziewicz, prezes Stowarzyszenia Rzeźników i Wędliniarzy, uważa, że uchwalenie projektu grozi likwidacją małych i średnich przetwórni. Do tej pory polskie firmy mia­ły jednego wroga - wielkie sieci. Teraz zostały wzięte w dwa ognie. Z sieciami mogły konkurować jakością, w walce z szarą strefą przegrają cenami. Polskich firm nikt jednak o zdanie nie pyta, a rolnikom projekt bardzo się podoba. Gwarantuje nie opodatkowany zarobek.
   Rosnący eksport polskiej żywności drażni konkurentów w innych krajach. - Sam projekt ustawy, która pozwala rol­nikom produkować żywność na sprzedaż bez żadnej kontroli, psuje nam markę - uważa Bronisław Wesołowski, prezes Sto­warzyszenia Naukowo-Technicznego Przemysłu Spożywcze­go. Polskim eksporterom opinię psują także dziki, roznoszą­ce groźną dla ludzi włośnicę. Ze statystyk wynika, że myśliwi ubijają o 70 tys. zwierząt więcej, niż trafia do badania. Co się dzieje z resztą? Polska kiełbasa staje się ryzykowna jak rosyj­ska ruletka.
   A kiedy już sobie zepsujemy relacje z zagranicznymi odbior­cami polskiej żywności, bardzo się przyda agencja wspierania eksportu, której powstanie właśnie zapowiedział wicepremier Mateusz Morawiecki.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz