sobota, 19 marca 2016

Druga Solidarność,Łowcy obrazy,Smuteczek i Filiżanka



Druga Solidarność

Jarosław Kaczyński wypowiedział wojnę milionom Polaków, których obraża, państwu prawa, które niszczy, depcząc konstytucję, i cywilizowanemu światu, którego głosy ignoruje. Kaczyński tę wojnę przegra. Ale nie będzie ona krótka. Trzeba ją mądrze prowadzić i mą­drze przygotowywać się na czasy, gdy się ona skończy.
   Bój, który się teraz zaczyna, jest najważniejszą batalią po 1989 r. To bitwa o kształt i fundamenty polskiej państwowo­ści, ale też o charakter naszej wspólnoty. Choć jest to bitwa z uzurpatorami, którzy rozszerzając realny wyborczy man­dat, niszczą i państwo prawa, i wspólnotę, to przede wszyst­kim jest to bitwa o przyszłość. O to, co będzie za zakrętem, na którym Polacy definitywnie pożegnają tzw. dobrą zmianę.
   Choć prezes Kaczyński nie jest kierowcą (a może właśnie dlatego), prowadzi on pojazd, w którym jest pedał gazu, ale nie ma pedału hamulca. Kaczyński dodaje gazu, nie licząc się z warunkami drogowymi, z ewentualnymi przeszkodami, a już najmniej z dobrem pasażerów. W sto dni wyrzucił kon­stytucję do śmietnika, przeforsował zmiany niszczące fun­damenty liberalnej demokracji, zrujnował reputację Polski i doprowadził ją na skraj międzynarodowej izolacji. Polity­cy PiS nazywają go naczelnikiem państwa (prawie rok temu sam napisałem tu, że o taki tytuł mu idzie), ale na razie jest on naczelnym szkodnikiem państwa. Trzeba mu oddać, co jego - w tak krótkim czasie chyba żadnemu Polakowi w historii nie udało się poczynić w Polsce tak wielkich szkód.
   Należy jednak dostrzec także wielkie - choć mimowolne - zasługi prezesa dla Polski. Po 1989 r. miała Rzeczpospolita konstytucję, ale my, obywatele, nie mieliśmy wielkiej świa­domości prawnej. Miała Polska społeczeństwo, ale nie miała prawdziwego społeczeństwa obywatelskiego. Dziś na na­szych oczach ono się rodzi. Nasza świadomość prawna jest o niebo wyższa niż pół roku temu. Zafundowano nam bo­wiem wielki kurs prawa konstytucyjnego. Wiemy, jaki jest sens konstytucji, jakie jest znaczenie Trybunału Konstytu­cyjnego, wiemy, co to delikt konstytucyjny i Trybunał Stanu. Oto w kraju bardzo umiarkowanego czytelnictwa bestselle­rem jest Konstytucja RP
   Władza prze w ostatnich miesiącach jak taran, ale wiele do­brego dzieje się i po drugiej stronie. KOD i związane z nim niezliczone inicjatywy eksplodowały. Ludzie wyszli na ulice, by bronić nie - jak insynuują nasi władcy przywilejów - ale swoich praw. Liczne środowiska zachowują się nadzwyczaj przyzwoicie - wystarczy wspomnieć o ogromnej większości prawnikowi zdecydowanej większości dziennikarzy. Konsty­tucja, państwo prawa i demokracja błyskawicznie znalazły swych obrońców i orędowników.
   Wielka odpowiedzialność ciąży na partiach opozycyjnych. Naturalne jest, że każda z nich ma swoje interesy. Platforma Obywatelska musi pokazać, że reprezentuje sensowną ideę. Nowoczesna musi zabiegać o to, by nie stać się chwilowym fenomenem. PSL walczy o przetrwanie. Partia Razem o roz­poznawalność i zainfekowanie swą społeczną wrażliwością elektoratu, a może i politycznej konkurencji.
   Niemądre byłoby zamazywanie różnic. Tym bardziej że rozpoczyna się właśnie wielka debata nad Polską, której kształt w dużym stopniu właśnie z tej debaty musi się wy­łonić. Ale też głupie i niedojrzałe byłoby przedkładanie róż­nic nad to, co wspólne, czyli teraz najważniejsze – walkę o to, by demokracja nie była atrapą, obywatelskie prawa fik­cją, a opozycja z założenia marginesem. Różnice w wizjach i programach są pożądane, w walce o wartości potrzebna jest jednak jedność.

   Dla partii opozycyjnych i ich liderów nastał czas próby. Gdy mamy do czynienia z nawałnicą, stawką w grze nie jest - sko­rzystam tu z analogii piłkarskiej - walka o tytuł króla strzel­ców, ale o wygraną całej drużyny, na początek w każdym razie o zapobieżenie przegranej, tym bardziej klęsce. Nie idzie o front jedności narodu, taki chciałby zbudować w ramach tzw. biało-czerwonej drużyny prezes Kaczyński, ale o front obrony wartości podstawowych.
   Liderzy partyjni, wszyscy politycy muszą zdać test z doro­słości. Jestem głęboko przekonany, że w kolejnych wyborach Polacy poprą nie sprawnych operatorów politycznych, ale lu­dzi idei. Że ukarzą egoizm, a nagrodzą wielkość. Doskonale wiedzą bowiem i czują, że Polska potrzebuje dziś mężów sta­nu, a nie kunktatorów.
   Nastał czas drugiej Solidarności - kolejnego obywatel­skiego zrywu w imię odzyskania przez społeczeństwo pod­miotowości. Tak jak nie miałem wątpliwości, że rządy PiS nieuchronnie doprowadzą do autorytaryzmu i jedynowładztwa Jarosława Kaczyńskiego, tak nie mam wątpliwości, że druga Solidarność zwycięży. Zgubić ją mogą tylko egoizm, cy­nizm, małość i brak wyobraźni. Mądrość i dojrzałość pozwolą pokonać uzurpatorów i w sensowny sposób na nowo umeblo­wać Polskę.
Tomasz Lis

Łowcy obrazy

Oczywiście mam niewąską radość nie tyle na­wet z niewinnych żartów Macieja Stuhra w trakcie uroczystości wręczania nagród fil­mowych Orły, co z nieprzytomnej reakcji rządowej pro­pagandy. Brakowało tylko wieców w zakładach pracy potępiających warchoła Stuhra, ale i kanonada w „Wia­domościach” niczego sobie.
   Oczywiście można pomniejszyć stuhrowe osiągnię­cie, zauważając przytomnie, że ta władza obraża się - wszystko, a nawet więcej. Gdyby wprowadzić na zawo­dach kategorię: polowanie na obrazę, obstawiałbym nie­zagrożone złoto dla ekipy z Warszawy.
   Z nimi jak z moim kolegą, którego kreatywność w obrażaniu się jest frapująca. Otóż w naszym mieszkaniu wisi obraz Tomka „Waciaka” Wójcika, artysty absurdalnego. Jest to wariacja na temat „Stworzenia Adama” Michała Anioła, gdzie Adam trzyma w dłoni papierosa, a poniżej na stoliku czają się drink i fajki. No i nagle w czasie od­wiedzin kumpla, którego znałem od studiów i odbierali­śmy na podobnych, zrelaksowanych ideologicznie falach, okazało się, że wzmógł się religijnie i dzieło Waciaka go obraża. No cóż, gdybym miał płodną wyobraźnię, to bym zasłonił waciakowe dzieło jak ostatnio Włosi goliznę na swych dziełach sztuki przed irańską delegacją.
   Ale nie będę zgrywał świętego, sam się lubię czasem po­rządnie obrazić. Przede wszystkim oczywiście na żonę, głównie za to, że nie dokręca butelek i słoików, więc regu­larnie coś mi leci na podłogę w kuchni, że ogarnięta ma­nią sprzątania (Ślązaczka, he, he, genu nie wydłubiesz...) chowa moje rzeczy, które w przemyślany sposób rozrzu­ciłem, no i wisienka na zbrodniczym torcie, że podbiera mi skarpetki i to wyłącznie te ulubione. No i oczywiście obrażam się, gdy ona obrazi się na mnie, na przykład za robienie sobie jaj ze Śląska, a ten komentarz w nawia­sie kwalifikuje się na jej obrazę, co oczywiście zaowocuje moją obrazą zwrotną, no bo co, kurczę blade, nikt się na mnie nie będzie bezkarnie obrażać!
   Przekonał się o tym mój przyjaciel Max Łubieński, czyli Szalony Profesor Max z warszawskiego kabaretu Pożar w Burdelu, a zarazem współautor jego tekstów. Kiedy Burdel dopiero się rozkręcał (przeczytałem po­czątek tego zdania i zabrzmiało jak wyrafinowany opis dzisiejszej sytuacji politycznej nad Wisłą), a więc parę lat temu, Maxowi i Michałowi Walczakowi, współautorowi - reżyserowi PwB, chodził po głowie pomysł na kome­dię filmową o polityce. Więc Max, wiedząc, że mam barokową paletę znajomych, zapytał, czy bym go nie poznał z bystrym technologiem polityki, by posłuchać opowie­ści od kuchni i anegdot. Mówisz i masz. Zadzwoniłem do Michała Kamińskiego, wówczas już byłego spin doktora PiS, ale jeszcze przed skokiem na Platformę, i poprosi­łem o pomoc, wiedząc, że jeśli chodzi o siłę dygresyjnej gawędy, mało ma sobie równych.
   Panowie się spotkali, popili, pogadali i Max zaprosił Misia na nadchodzącą premierę Pożaru. Misio się pod­ekscytował i zadzwonił do mnie, czy wybierzemy się ra­zem z małżonkami. Z przyjemnością. Pierwsza czerwona lampka mi się zapaliła, gdy dowiedziałem się, że nowy Pożar nosi tytuł „Konklawe”. Zadzwoniłem do Maxa i spytałem, czy nie będzie hardkoru, bo Miś przy całym swoim, nazwijmy to pragmatyzmie życiowym, chyba po­ważnie traktuje sprawy wiary, a już na pewno jego żona Ania. Max odparł, że luz, nic kontrowersyjnego. Po pię­ciu minutach w małej salce przy Chłodnej, gdzie Pożar startował, czułem, że mi się robi gorąco. Burdelowa tru­pa jechała ostro, co mnie akurat by bawiło, ale widziałem kątem oka państwa Kamińskich, którym do śmiechu zu­pełnie nie było. Po 20 minutach przeprosili szeptem i wy­szli. Wtedy już mogłem śmiać się bez skrępowania. Ale po spektaklu podszedłem do Maxa i spytałem, czy na łeb upadł, żeby ich na ten program zapraszać. Jakby nie mógł na przedstawienie o zombich w Warszawie czy na coś w ten deseń. Wtedy Max się zjeżył i rzucił frazę rokoko, że bronię wrażliwości opancerzonego nosorożca kosz­tem misia koali i że gadam jak mój kumpel, co się obraził na „Stworzenie Adama”. Więc ja się obraziłem na Maxa, mówiąc, że nie o to chodzi, mnie „Konklawe” bawiło do imentu, ale po co sprawiać przykrość ludziom, igrając z ich uczuciami. No i wtedy Max się obraził, co uznałem za szczyt bezczelności i obraziłem się jeszcze bardziej. tak trwaliśmy w tej wzajemnej obrazie, aż nie wytrzy­maliśmy i padliśmy sobie w ramiona, zachodziło słoń­ce, wszystko się działo na zwolnionych obrotach. I niby jest OK, ale Pożar gra teraz „Chrzest Polski” i gdyby „Wia­domości” chciały zająć się tym skandalem, to chętnie się wypowiem jako obrażony. Spektaklu co prawda jeszcze nie widziałem, ale przecież to nie szkodzi.
Marcin Meller

Smuteczek

To, co opiszę, to nie jest jakaś polska cecha, ale niestety jako taka jest nam przypisywa­na i łazimy z nią po całym świecie niczym z pomarańczową łatą na tyłku czarnego garnituru. Na­wet nie wiem, jak ją nazwać. Najbliższa prawdy definicja padła z ust Czesława Miłosza podczas spotkania w klu­bie Stodoła w 1981 roku: „Polacy to naród indywiduali­stów”. Pięknie brzmi. Jest poetycką mutacją prostego powiedzonka: „Gdzie dwóch Polaków, tam trzy opinie”. Generalnie sprowadza się do oczywistego faktu: nie po­trafimy się ze sobą dogadać nawet w sprawach banalnych jak kupno piwa; rządzi hasło: „moje jest najmojsze” - w każdej niemal sytuacji zjawia się dyskutant, który chce rzucić zdanie odrębne. Sklejenie nas w całość w ja­kiejkolwiek sprawie przychodzi nam niezwykle trudno.
   W genialnym filmie „12 gniewnych ludzi” z Henrym Fondą (kto nie widział, ten skacze) taka postawa ma sens. Jest proces sądowy, jest podejrzany, jest ofiara, na stole sędziowskim leżą dowody, wszyscy usłyszeli zezna­nia, sprawa jest oczywista. Dwunastu ławników wchodzi do sali obrad i właściwie jeden przez drugiego mówią: „Prościzna”, „Wszystko jasne”, „Posiedźmy z kwadrans dla przyzwoitości”. I tylko jeden, wredny Sędzia nr 5 (Henry Fonda) mówi: „Eee... może podyskutujmy?”. Je­denaście gardeł ryczy naraz: „O czym?!”. „Dla przyzwo­itości” - odpowiada Fonda i dodaje: „Na przykład, czy możliwe, żeby chłopak o takim wzroście, w tej pozycji zadał cios w takie miejsce z tej strony”. I zaczyna się pie­kło. Swoją drogą piękne piekło - nic, tylko w takim wylą­dować po zakończeniu żywota. Ludzie spierają się w nim z pasją, powoli dopuszczają do głosu własne wątpliwości - może nie mieli racji? Może chłopak nie zabił? I na sa­mym końcu jest jeden, który uparcie trzyma się przegra­nej sprawy. Nie chce zgodzić się z resztą. Zachęcam, by wszyscy Państwo obejrzeli ten film, przez krytykę uzna­ny za jeden z najważniejszych filmów świata.
W Polsce jest ciut inaczej niż u reżysera Sidneya Lumeta. W Polsce zawsze jeden upiera się przy skazaniu i dyskusja nic nie daje - prędzej wyskoczy oknem, niż zgodzi się z resztą. Gotów jest skazać na elektryczne krzesło niewinnego człowieka, byle tylko nie ustąpić. Bo ambicja indywidualisty nie pozwala mu pęc nawet wobec niezbitych faktów - jest co najwyżej gotów za­żądać usunięcia kilku z dwunastki sędziów. Niestety, tak się dzieje także w najważniejszych sprawach, w tym tych, co to się o nich mówi: sprawy życia i śmierci.
   Taką sprawą jest sprawa Trybunału Konstytucyjne­go. Tu już nie ma partii, pochodzenia, wyznania, wyko­nywanego zawodu, koloru włosów i wzrostu - to nasze polskie być albo nie być. Tyrania prawna PiS sięgnęła gardeł wszystkich Polaków i trzeba jej się przeciwsta­wić. Wspólnie. Ale jest Partia Razem. Barwna i niezwy­kle potrzebna partia. Kolorowa na tle zdegenerowanej szarzyzny sejmowej. Malutka, ale ma program, organi­zuje się, w ocenie Waldemara Kuczyńskiego dająca na­dzieję - zagłosował na nich. Jedną z cech tej partii jest bycie outsiderem. Nie podpisać się, nie stanąć tam, gdzie inni, zwłaszcza tam, gdzie stoi PO, PiS czy SLD. Demonstrować bezustannie swoje zdanie odrębne. A że nie jest w Sejmie, może to robić bez ryzyka.
   Pomysł z wyświetleniem na elewacji budynku Rady Ministrów cytatów z wyroku Trybunału Konstytucyj­nego był przedni. To jeden z moich ulubionych cwancyków ostatnich miesięcy (obok przyznania statuetki
Pumeksu posłowi Pięcie za spopularyzowanie zbiór­ki WOŚP). Przeciwko pomiataniu Trybunałem i de­mokracją protestują od dawna tysiące Polaków w całej Polsce, zwłaszcza KOD, masowe zgromadzenie nie-wiadomo-kogo, bo nikt nie pyta, skąd kto przychodzi - po prostu ruch jak Solidarność w 1980, który przyjmie każ­dego, kto chce zmiany. Pamiętajmy: tysiące w dawnej Solidarności to byli członkowie PZPR, oni też obalali komunę i nikt ich nie przeganiał. Jednym ze sprzymie­rzeńców idei S był sekretarz z Gdańska Tadeusz Fisz- bach i nikt go nigdy znikąd nie przegonił.
    Ale Razem ustami swojego masterminda zażąda­ła, by w „ich obywatelskim proteście” nie wzięli udzia­łu niektórzy obywatele, na przykład „establishment” z PO. Czyli żeby broń Boże nie przyszedł np. obywatel Jan Rulewski, wielki opozycjonista, senator PO, któ­ry niemal do omdlenia walczył z PiS, gdy ten niszczył Trybunał. „PO się chce podlansować” - ogłosił arogan­cko mastermind. Odbiję ze smutkiem piłeczkę: ten in­cydent dowiódł, że to Razem chce się podlansować na oporze społecznym wobec niszczenia TK.
Zbigniew Hołdys

Filiżanka

W przedwojennej powieści Kornela Makuszyńskiego „Szatan z siódmej klasy” jest wzmianka o bogatym kolek­cjonerze, który przechodząc obok jakiegoś domu, zauważył w oknie filiżankę. Tej właśnie szukał od wielu lat, bo była to szósta do drogocennego serwisu. Kolekcjoner wszedł do domu i zaproponował bajońską sumę za dom z całym jego wyposażeniem. Ku­pił. I tylko on wiedział, że chodziło mu wyłącznie o tę filiżankę. Przejdźmy do naszej codzienności. Na czym polega ten zarzynający sprint władzy ustawodawczej, która nocami jakieś zjełczałe bele filcu kazała przyjmo­wać jako ustawy w trzy minuty? 20 ustaw na godzinę niezłe tempo. O co chodzi rządowi, który tylko kła­mie? Wciskanie ciemnoty jest programem politycznym pani Szydło. Ale na litość boską dlaczego? Po co ten za­męt, przy którym najpotężniejszy cyklon to lekki zefirek? Po co to straszenie wojną, bombami, samolotem strąconym przez hel, magnesy i sztuczną mgłę, a teraz już nawet przez terrorystów? Oczywiście ciemny lud to kupi, jak powiedział Jacek Kurski, i dlatego to on jest prezesem TVP. Tylko znów pytanie: po co to wszystko? Kto ma z tego jakąś korzyść? Odpowiedzią - przypusz­czam - jest filiżanka ze słynnego starego serwisu.
   My, Polacy, jesteśmy tą filiżanką dla Jarosława Ka­czyńskiego. Tchórzem podszyty facet, który rozpaczli­wie lęka się wszystkiego, zamknięty w swojej ruinie, boi się, że przeminie bez żadnego sukcesu. Że czas jego po­nurych przemówień na kolejnych miesięcznicach może nie być nawet wspomniany słówkiem za 50 lat. Kto dziś pamięta Bieruta, Cyrankiewicza albo Rokossowskie­go? Może tylko starzy emeryci, co dziś mają lekarstwa za darmo (uwaga: żart! dowcip!). Jarosław przeminie bez śladu? To horror, nie do zniesienia. Pomniki brata! O! To jest pomysł! Prezes PiS wie, że najpiękniejszym pomnikiem uczczenia pamięci tragicznie zmarłego prezydenta byłby dziś szacunek dla konstytucji i Try­bunału Konstytucyjnego. Bratu taki pomnik się na­leży. To on przecież przypominał, że „Rzeczpospolita Polska jest dobrem wspólnym wszystkich obywateli”.
Tak brzmi pierwszy artykuł kon­stytucji. Ale to tylko siedem słów. Nie traktujmy ich poważnie. Lech Kaczyński będzie miał tylko liczne figury na cokołach. A pod nimi już nie miesięcznice, ale może tygodnice i szczucia. A co się stanie z domem? Z Polską? Dom jest nieważny, filiżanka jest ważna, by się bała, że może być potłuczona. Albo jakiś łobuz może do niej strzelić. To Beata Kempa była uprzejma wspomnieć właśnie, że ludzie mogą demon­strować, i to znaczy, że jest demokracja, bo nikt do nich nie strzela.

W Suwałkach pani Anders na wystawie czczącej pa­mięć jej ojca rozpoczęła nagle wyborczą agitację. Suwałczanie głośno przypomnieli, w jakiej sprawie tu przyszli. Pani senator in spe głośno uznała obecność przybyłych za zbędną. Miejscowa policja legitymo­wała potem wychodzącą z wystawy młodzież. Wiem, bo mieszkam tam. I znam cztery takie przypadki. Na pytanie, dlaczego nas panowie sprawdzacie, mło­dzi się dowiedzieli - bo taki mamy rozkaz. Czy to jest miło być na ulicy zatrzymanym przez policję bez po­wodu? A właściwie z powodu, że się było na otwarciu wystawy w gronie upominających kandydatkę PiS o po­wagę. Od tego się zaczyna. Od krótkiego zatrzymania, f od wejścia o szóstej rano do mieszkania specjalisty, który na zlecenie prokuratury od lat ślęczy nad odczy­taniem taśm z czarnych skrzynek smoleńskich.
   Straszyć! Bać się samemu i straszyć innych, tych wszystkich, którzy jeszcze się nie boją. Episkopat mil­czy. Dudy w miech. Ale ponad 60 proc. filiżanki się nie daje.
   Kupiono ponad 20 wspaniałych, spod igły, limuzyn dla rządu. Podobno BOR już się z uciechy bije po udach, bo to wszystko nowe. Opony też. Więc się je zdejmie i będzie zapas, a limuzyny bez opon odsprzeda się za pół ceny. Na koniec pytanie: dlaczego Jarosław Kaczyński musi być dyktatorem? Odpowiedź: bo mu le­karz przepisał.
Stanisław Tym

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz