Krzysztof
Łoziński był już na kilku ścieżkach do historii, ale okazały się kręte i
śliskie. Czy dając hasło do powołania KOD, wejdzie do niej na dobre?
JOANNA CIEŚLA
To
była połowa listopada, pierwsza odsłona awantury o Trybunał Konstytucyjny. W
rozmowie z kolegą przez telefon rzucił: „Cholera, trzeba powołać Komitet
Obrony Demokracji, tak jak kiedyś mieliśmy KOR”. Kolega odpowiedział: „To
napisz to”. Więc Krzysztof Łoziński usiadł do peceta w swoim domu w Cybulkach
pod Giżyckiem. Napisał: „Co robić? To samo co robił KOR. Pisać listy otwarte i
zbierać pod nimi podpisy, tworzyć raporty (...) Celem nie jest obala nie
legalnie wybranych władz państwa, lecz obrona demokracji, praworządności, praw
człowieka, praw obywatelskich i prawdy. I proszę szanownego towarzystwa, nie
oczekujcie, że ja to zrobię. To nie jest zadanie dla emerytów”. Łoziński
wysłał tekst do Bogdana Misia, redaktora niezależnego portalu dziennikarskiego
Studio Opinii, z którym współpracuje. Miś zamieścił.
Łoziński ostatnio pisał różne rzeczy, na które nie było odzewu.
Jesienią, jeszcze przed wyborami, razem z Piotrem Rachtanem (to ten kolega,
który powiedział, by napisać o KOD) opublikowali „Raport gęgaczy”, analizę
słów, czynów i dokumentów środowiska PiS, przepowiadającą realia przyszłych
rządów. Na konferencji prasowej zjawiła się jedna ekipa - dziewczyna z
mikrofonem i chłopiec z kamerą, z TVP Info. Materiału nie pokazano.
Dzień po tym, jak powstał tekst o KOD, Krzysztof z żoną szedł na 70.
urodziny do sąsiadki. I wtedy dzwoni Mariusz Ziomecki z Polsatu, że chce go
do programu w sprawie KOD. Że to już 3 tys. ludzi. Bo jakiś Kijowski po
przeczytaniu tekstu Łozińskiego założył grupę na Facebooku. W tamten wieczór
telefony dzwoniły do późna. Zaproszenia do mediów grzęzły po informacji: „Ale
ja mieszkam pod Giżyckiem”.
W stacjach radiowych i telewizjach zaczął bywać, zjeżdżając do Warszawy
na pierwsze demonstracje KOD. Wystąpienia publiczne idą mu dobrze. Mówi ostro,
ale nie ponoszą go nerwy. Logikę ma wyćwiczoną, skończył Wydział Matematyki i
Mechaniki UW. Nerw obywatelski ma w genach. Ojciec był żołnierzem AK, w PRL
działał w podziemiu. Dopiero po jego śmierci, prawie 20 lat temu, Krzysztof dowiedział
się, że także w latach 80. przeciw władzy ludowej konspirowali równolegle.
Ścieżka
górska
Przez tę ojcowską przeszłość jako dziecko wylądował w Poroninie. - W
latach 50. rodzice nie mogli znaleźć pracy, dlatego przez trzy-cztery lata
mieszkaliśmy właśnie tam, u dalekiej rodziny - opowiada. Zimą zjeżdżał z
góralskimi dzieciakami na klepkach od beczki albo blaszanych talerzach i razem
z nimi się wspinał; bez asekuracji, bez sprzętu, na czuja.
Urodził się w 1948 r. - tym samym
co Jerzy Kukuczka. Są ich wspólne zdjęcia z górskich wypraw, siedzą przy jednym
stole. Ale nigdy się razem nie wspinali.
Piotr Rachtan opowiada, że poznał Krzysztofa na samym początku lat 70.,
właśnie w kręgach górskich, modnych wśród młodych warszawskich inteligentów. -
Krzysztof był specyficznym wspinaczem, bo robił to solo i na żywca, czyli
bez asekuracji. A Klub Wysokogórski, bo jeszcze nie było Polskiego Związku
Alpinizmu, zakazywał wspinania się solo. Krzysztof to łamał i strasznie go z
tego powodu nie lubili. Miał osiągnięcia - wyznaczał dobre drogi, własne
warianty tras, bardzo ostre, trudne. Jako że wspinał się sam, nie miał
dokumentacji, podejrzewano go o mistyfikację. Ale nigdy mu jej nie
udowodniono. Ja wierzę mu absolutnie. Po latach Łoziński pozwał nawet do
sądu Polski Związek Alpinistyczny, w którego piśmie pojawiły się prześmiewcze
wzmianki na jego temat.
Wymienia ważniejsze przejścia, podlicza statystyki: odbytych wspinaczek
- ok. 700-800, przejść solowych - ok. 360, nowych dróg w Tatrach - 62,
wejść na szczyty w górach wysokich - 18. Niektóre wyprawy silnie przeżywa do
dziś. W 1979 r. trzej członkowie grupy, którą kierował w Himalajach, oddzielili
się, postanowili kontynuować wspinaczkę na własną rękę. Z całej trójki przeżyła
tylko dziewczyna, jej męża i kolegi nie odnaleziono. Łoziński opisał to w jednej
ze swoich książek „Ślady na śniegu”. Brał udział w akcji ratunkowej, która
przeciągnęła się na tygodnie. Nie wrócił z urlopu na czas, stracił pracę w
Towarzystwie Krzewienia Kultury Fizycznej.
Ścieżka walki
Prof. Andrzej Paczkowski, wieloletni prezes PZA, pamięta go jednak jako
wspinacza bardzo dobrego technicznie, z inicjatywą, ale spoza kręgu ścisłej
krajowej czołówki, działającego głównie w Tatrach. - Nikt nie podawał w
wątpliwość trudności dróg, które przebył jako pierwszy. Uważano jednak, iż ma
skłonność do przeszacowywania ich wartości. Mam wrażenie, że jego ambicje
wspinaczkowe trochę przekraczały jego możliwości, choć był sprawny, odważny i
pomysłowy.
W jeszcze jednej dziedzinie pracował na własne miejsce w zbiorowej
pamięci. Na początku głośnego filmu „Kung-fu” Janusza Kijowskiego z 1979 r. na
ekranie pojawia się twarz trenera tytułowej sztuki walki. To Łoziński. - Tytuł
nawiązywał do konieczności mobilizacji, prężenia muskułów w ówczesnej sytuacji
politycznej. Moja ekipa techniczna znalazła tego trenera w Warszawie - wspomina
reżyser (27 lat później, przy okazji KOD, znów zetknął się ze swoim dawnym
statystą - Janusz to stryj Mateusza Kijowskiego).
Łoziński na ścieżkę kung-fu, a właściwie wu shu, bo popularna nazwa tej
sztuki walki jest błędna, wszedł trochę przypadkiem. Miał 16 lat. - Chciałem
uczyć się judo, ale trenerzy uznali, że jestem zbyt drobny. Przekierowali mnie
do Japończyka, który zaczynał w Polsce tę nową sztukę walki. Był tutaj jako
dyplomata, więc po kilku latach wyjechał z placówki. Ćwiczyłem prywatnie, najpierw
z kilkoma kolegami, później sam. W1976 r. założyłem własną szkołę wu shu,
pierwszą w Warszawie, a drugą w Polsce.
Najpierw ćwiczyli na Górczewskiej, potem w salach baletowych Teatru Wielkiego
(dzięki przyjacielowi Łoziński trafił do pracowni modelarskiej teatru - robił
dekoracje, rzeźbił, malował rekwizyty).
- W jednej grupie było nas
60-80, czasem 100 osób. To był czas „ Wejścia smoka” w kinach, ładnie to
wyglądało - wspomina Jacek Świątkowski,
ówczesny uczeń Łozińskiego, dziś członek zarządu Polskiego Związku Wu Shu. Po
wprowadzeniu stanu wojennego, mimo zakazu podobnych spotkań, zajęcia dalej się
odbywały. Ale Łozińskiego wciągnęła polityka, został aresztowany. - Zajęcia
prowadziłem w tym czasie ja i drugi kolega, Piotr Osuch. Ale wciąż to było pod
patronatem Krzyś - opowiada Jacek Świątkowski.
Znów jednak pojawili się tacy, którzy podważali jego umiejętności, bo
Łozińskiemu oficjalnie nigdy nie nadano żadnego stopnia mistrzowskiego. - Prawdziwych
sztuk walki nie ćwiczy się po to, żeby mieć jakieś certyfikaty czy stopnie. Dla
ludzi Wschodu one nie mają znaczenia, to jest takie europejskie myślenie -
tłumaczy Jacek Świątkowski. Ostatecznie to on, wówczas już właściciel
stosownych uprawnień, formalnie nadał dawnemu nauczycielowi tytuł mistrzowski -
żeby mieli to z głowy.
Ścieżka polityczna
Na ścieżkę polityczną, jak było to wówczas częste, Łoziński skręcił
wprost ze ścieżki towarzyskiej. Koleżanka mieszkała przez ścianę z Jackiem i
Gają Kuroniami. W 1968 r. Łoziński był na pierwszym roku fizyki, gdy wybuchła
awantura o „Dziady”. Wspomina, jak pisał ulotki na maszynie do pisania
rodziców, zbierał podpisy w obronie spektaklu. Potem był Marzec. W ramach
represyjnego poboru został wcielony do wojska, a już w wojsku - aresztowany na
trzy miesiące. Studia skończył ostatecznie w 1976 r. „W nienormalności
studiowania pomagała mi intensywnie Służba Bezpieczeństwa, np. zatrzymując do
wyjaśnienia w terminach egzaminów, ale bywało i tak, że zamiast na egzamin pojechałem
do Jugosławii się wspinać” - pisze o sobie na stronie Studia Opinii.
Ścieżka górska i polityczna krzyżowały się w tych czasach gęsto. Łoziński
ocenia więc, że dezawuowanie go w środowisku wspinaczy było esbecką sankcją za
działalność opozycyjną. Jak powiada, w czasie przesłuchania w latach 80.
przypadkiem trafił na akta z końcówki lat 60., a w nich instrukcję, by psuć mu
opinię. W IPN tych akt dziś nie ma, Łoziński przypuszcza, że zaginęły.
Pod koniec lat 70. współpracował z KOR, ale podkreśla, jego rola była
skromna. Latem 1980 r., już w Teatrze Wielkim, został szefem komitetu
strajkowego, potem działał w Regionie Mazowsze NSZZ Solidarność. Wykonał
istotną akcję. Przedostał się do budynku Prokuratury Generalnej i wydostał
tajny list prokuratora generalnego do prokuratorów wojewódzkich, w którym
nakazywał on tworzenie fałszywych dowodów usprawiedliwiających przyszłe
aresztowania działaczy Solidarności. Jana
Narożniaka, współzałożyciela
podziemnej oficyny wydawniczej NOWA, który powielił wykradziony dokument,
aresztowano, w reakcji nastąpił strajk powszechny Regionu Mazowsze.
Drugiej istotnej akcji wykonać nie zdążył. Już w stanie wojennym, w maju
1982 r. Jan Narożniak został postrzelony przez ZOMO. Zawieziono go do cywilnego
szpitala, gdzie pilnowało go pięciu funkcjonariuszy. Łoziński natychmiast
zaczął organizować jego odbicie, z udziałem jednej z grup (był w niej m.in.
Jacek Świątkowski), którymi kierował w strukturach podziemia. Z decyzją, czy
odbijać, zwlekał Zbigniew Bujak. 8 czerwca 1982 r. ubiegli ich koledzy.
Narożniaka wykradli Adam Borowski i Jerzy Bogumił z innej struktury
Solidarności.
Aresztowany i skazany za tę akcję został także Łoziński, bo początkowo
władze sądziły, że to on odpowiada za odbicie drukarza. Przesiedział osiem
miesięcy.
W wolnej Polsce nie zapisał się do żadnej partii. Zaczął pisać w
„Gazecie Wyborczej”, ale otworzył własne wydawnictwo. Kilka lat jeździł po
świecie. Publikował w gazetach jako freelancer, napisał 12 książek. Przez
rok pracował we „Wprost”. W 2004 r. razem m.in. z Piotrem Rachtanem założył
Internetowy Niezależny Magazyn Publicystów „Kontrateksty”, który z czasem
przyłączył się do Studia Opinii. Miał poważne problemy zdrowotne i rodzinne,
zjechał w życiowy dół. Przyjaciele z opozycji wystąpili dla niego o emeryturę
specjalną - i ją dostał.
Nowy oddech wniosła Agnieszka. Mijali się przez lata na różnych
ścieżkach, żeby po pięćdziesiątce poznać się przez serwis randkowy. Dla obojga
to drugie małżeństwo. On ma z pierwszego dwóch synów, ona córkę i syna.
Wyprowadzka z Warszawy do Cybulek to ich wspólny pomysł na emeryturę.
Stefan Bratkowski, jeden z ojców założycieli Studia Opinii, przyznaje,
że KOD, który wyrósł po publikacji na portalu, dla niego samego był
niespodzianką: - Jak dzisiaj słyszę opowieści, że za tym stoją czyjeś
pieniądze, wpływy Kremla... Widocznie taki ruch był potrzebny. W jakimś
stopniu to wisiało w powietrzu, tak należało.
Krzysztof Łoziński cieszy się, że razem z KOD ludzie dostali na razie
chociaż nadzieję. A jeden z jego przyjaciół wyznaje, że cieszy się także ze
względu na Krzyśka.
- Bo on jest przywiązany do
swojej przeszłości, przeżywa ją bardzo i pewnie to też dziś go napędza. W
różnych środowiskach często był outsiderem i to go chyba męczyło. I dzisiaj to
sobie kompensuje, mówiąc na scenie do wielotysięcznego tłumu.
Przyjaciel cieszy się, że Krzysztof tam jest, bo to porządny facet. Jest
prawdziwy - nawet jeśli czasem coś tam
podbarwia. Nie ma w nim złości, złej mocy.
ŹRÓDŁO
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz