piątek, 26 lutego 2016

Wróg publiczny



Jeszcze niedawno był jednym z najbardziej wpływowych ludzi w Polsce. Niedługo ma stanąć przed sądem, oskarżony w sprawie katastrofy smoleńskiej. I pewnie nie będzie to ostatni proces Tomasza Arabskiego.

Miło cię jeszcze widzieć na wol­ności - żartują znajomi na powitanie. Jemu samemu nie jest specjalnie do śmiechu. Mimo przekonania, że sprawa w wymiarze prawnym wydaje się dość oczywista, ma świadomość, że czeka go sądowa dro­ga przez mękę.
   Sprawa dotyczy organizacji lotu do Smoleńska. Akta liczą blisko 200 to­mów. Prokuratura wykonała gigantycz­ną pracę, przesłuchała setki świadków, zgromadziła dziesiątki ekspertyz. I trzy­krotnie umarzała śledztwo. Stwierdzono błędy i zaniedbania w organizacji lotu, ale prokuratorzy uznali, że nie wyczer­pują one znamion przestępstwa i nie wystarczą do postawienia zarzutów. Pry­watny akt oskarżenia wnieśli członkowie rodzin pięciu ofiar katastrofy. Zarzucają urzędnikom, że nie dopełnili obowiąz­ków służbowych (art. 231 k.k.), co miało wpłynąć na bezpieczeństwo lotu. Grozi za to do trzech lat pozbawienia wolności. Sąd uznał, że nie może umorzyć sprawy bez oceny dowodów.
   - W sytuacji prywatnego, czyli tzw. subsydiarnego, aktu oskarżenia to pokrzyw­dzeni mają wybór, kogo chcą oskarżyć. Wybrali urzędników Kancelarii Pre­miera i polskiej ambasady w Moskwie. Kancelaria Prezydenta ich nie intereso­wała - mówi mec. Jacek Dubois, któ­ry jest obrońcą jednego z pracowni­ków ambasady.
   Przed sądem ma stanąć pięć osób. Troje pracowników Kancelarii Premie­ra i dwoje z ambasady. Przy czym wia­domo, że główną zwierzyną łowną jest Tomasz Arabski. Pozostała czwórka do­stała rykoszetem. Główny zarzut wobec Arabskiego dotyczy tego, że nie złożył za­mówienia zgodnego z instrukcją HEAD, która reguluje loty najważniejszych osób w państwie. On sam podkreśla, że nie odpowiadał za ten lot, nigdy nie zajmo­wał się organizowaniem prezydenckich wizyt. - Wierzę w wymiar sprawiedliwo­ści - deklaruje Tomasz Arabski. - Przecież nawet w czasach PRL zdarzało się, że za­padały wyroki zgodne z prawem, a nie tylko z oczekiwaniami partyjnymi.
   Z papieżem i z cygarem
   Zanim Arabski trafił do polityki, zaj­mował się dziennikarstwem. Anna Rem- bas, dziś dziennikarka Radia Gdańsk, wspomina, że po raz pierwszy zetknęła się z nim w 1990 r., gdy stawiał pierwsze kroki w katolickim Radiu Plus w Gdań­sku. - Był rzutki, szybki, bardzo sprawny, jeśli chodzi o kwestie techniczne, ale nie tylko. Umiał na przykład w kilku trafnych zdaniach streścić uzasadnienie sądowe. Zwierzę radiowe. Jego atutem była także znajomość angielskiego i hisz­pańskiego - opowiada.
   Za pierwszego promotora jego kariery uchodzi abp Tadeusz Gocłowski, które­mu przypisywano duży wpływ na decy­zje kadrowe w Trójmieście. - W pewnym momencie, gdy Arabski był reporterem Radia Zet, Gocłowski otoczył go opieką, bo go po prostu polubił jako człowieka - wspomina Witold Bock, przed laty se­kretarz prasowy arcybiskupa. Nie bez znaczenia był też pewnie fakt, że Arab­ski bardzo serio traktował swoją religij­ność. Był członkiem Krajowej Rady Kato­lików Świeckich. Jako najmłodszy Polak został odznaczony przez Jana Pawła II medalem Pro Ecclesia et Pontifice. De­legowano go do relacjonowania papie­skich pielgrzymek. Jako reporter Zetki był w 1998 r. na Kubie podczas wizyty papieża. Witold Bock waletował u nie­go wtedy w pokoju hotelowym. To był hotel, który zagrał w „Ojcu chrzestnym 2 ”. Wieczorami Bock z Arabskim wylegi­wali się na wielkich materacach w hote­lowym basenie, paląc pierwsze w życiu cygara, żeby poczuć się częścią tamtego świata.
   Z Zetki Arabski wrócił do Radia Plus, ale już jako szef gdańskiego oddziału.
- Przyjmował mnie do pracy i był pierw­szym nauczycielem zawodu - wspomina Piotr Jacoń, dziś dziennikarz TVN24.
- To był pionierski czas. Mała redakcja, siedzieliśmy wszyscy razem jak w kur­niku. Panowała rodzinna, niekorporacyjna atmosfera. Arab był specyficznym szefem: emocjonalny, rozgestykulowany i chaotyczny. Notorycznie mylił na­sze imiona, nie był w stanie zapamiętać, jak się nazywa jego sekretarka, ale był to też chaos twórczy. Pozwalał podwład­nym się rozwijać.
   Koledzy z Plusa wspominają, że czę­sto opowiadał, jak poznał swoją żonę Dorotę. To było na Kaszubach. Siedział z kolegą na murku, a ona - piękna blon­dynka z włosami do pasa - przechodzi­ła obok. Jak się odwróci, to będzie moją żoną - powiedział do kolegi. Odwróciła się. Stworzyli bardzo tradycyjną rodzi­nę. On utrzymuje dom, ona zajmuje się czwórką dzieci.
   - Jedną jego pasją było radio, a drugą ro­dzina - wspomina Anna Rembas. - To się czuło. To nie było udawane. Gdy Arabski awansował na szefa całej sieci Radia Plus, rodzina przeniosła się z nim do Warsza­wy. Razem z ks. Kazimierzem Sową miał postawić na nogi podupadającą finanso­wo rozgłośnię. Zastali bidę z nędzą, nawet papieru do drukarek brakowało. Przed Bożym Narodzeniem zabrakło pienię­dzy na pensje dla pracowników. Razem z ks. Sową wzięli kredyt na 100 tys. zł, żeby ludzie mieli coś na święta.
   - Dla niego to nie była łatwa decy­zja, miał czwórkę dzieci na utrzymaniu -wspomina ks. Sowa. - Jest niesłychanie lojalny i traktuje ludzi serio. Był dzien­nikarskim ojcem chrzestnym dla wielu „niepokornych", dla których stał się dziś wrogiem publicznym. Pracowali z nami Piotr Gociek, Piotr Gursztyn czy Marcin Wikło, a z drugiej strony Beata Tadla. I ja­koś wszyscy się wtedy dogadywali.
   Z tamtych czasów zachowała się aneg­dota, że Arabski ogłosił w Plusie listę pio­senek zakazanych, na której figurowała m.in. „Dziewczyna szamana”. Według ks. Sowy rzecz zaczęła się od awantury, którą wszczął dziennikarz innego kato­lickiego radia, gdy na antenie Plusa usły­szał piosenkę Madonny i „Kołysankę dla nieznajomej ” Perfectu. Dotąd robił raban, że to upowszechnianie treści, na któ­re w katolickim radiu nie ma miejsca, aż Arabski stwierdził, żeby dla świętego spokoju je sobie darować. - „Dziewczynę szamana” z kolei ktoś puszczał w kółko i wszyscy już mieli tego dosyć - opowiada. Sam Arabski przyznaje jednak, że piosen­ka o kapłance diabła na antenie katolic­kiego radia go uwierała. To kreacja arty­styczna, ale słowa są ważne - tłumaczy.

   Singiel, ale z rodziną
   Plus to był właściwie koniec przygody Arabskiego z radiem. Gdy stacja została zamknięta, wrócił na Wybrzeże i został naczelnym „Dziennika Bałtyckiego”. Dziennikarze wspominają, że zacho­wywał się niesztampowo. Idąc prze­szklonym korytarzem, pukał w szybę newsroomu, wołając: widzę was. Więc nazwali go sanitariuszem psychiatryka. Jako naczelny chciał zrezygnować z prenumeraty „Nie” Jerzego Urbana, ale napotkał opór zespołu, który upie­rał się, że dziennikarze powinni czytać wszystko. Pewnego dnia zobaczyli, jak czyta „Nie” w swoim gabinecie. Ubrany w koszulkę z krótkim rękawem, bo był upał, i w zimowe rękawice. Gdy ktoś go spytał, dlaczego, odpowiedział, że nie chce brudzić sobie rąk. - Jego powoła­nie na naczelnego było jednak pewnym zaskoczeniem. Nie miał doświadczenia gazetowego. U nas był człowiekiem z ze­wnątrz, który wpadł na chwilę - wspomi­na Ryszarda Wojciechowska z „Dzienni­ka Bałtyckiego”. - Mówiło się, że u nas ma przeczekać, aż się znajdzie coś innego.
   Polityka interesowała go od zawsze i od zawsze był gdzieś w orbicie Donal­da Tuska. Bywali obaj w Cotton Clubie, modnej na początku lat 90. gdańskiej knajpie, miejscu spotkań środowiska liberałów, i w siedzibie Fundacji Libera­łów przy ul. Szerokiej. Tam powstawały gdańskie albumy Tuska w czasach, gdy był poza parlamentem. - Przyjaźnili się od dawien dawna - twierdzi Jacek Kar­nowski, prezydent Sopotu. - Według mnie Arab po cichu doradzał Tuskowi w sprawach medialnych.
   Od dawien dawna spotykali się też na boisku, bo Radio Plus miało swoją dru­żynę, która grywała z drużyną polityków i samorządowców. - Bardziej ambitny niż uzdolniony piłkarsko - ocenia Arabskiego Andrzej Kowalczys, kapitan drużyny po­lityków. Teraz kopią piłkę sporadycznie, najczęściej w okolicy świąt. Tusk ostat­ni raz grał przed Bożym Narodzeniem, Arabski w sylwestra. - Na meczu była Telewizja Trwam i filmowała Arabskiego - relacjonuje Jacek Karnowski. - Przy­puszczam, że na potrzeby przyszłych ma­teriałów, jak zacznie się proces i polityczna rozgrywka przeciw niemu.
   Gdy Platforma zaproponowała mu re­komendację do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji, miał świadomość, że droga z dziennikarstwa do polityki wiedzie tyl­ko w jedną stronę. Zgodził się, poprosił jedynie o czas, by mógł uprzedzić o swo­jej decyzji właścicieli „Dziennika Bałtyc­kiego”. Ale zanim zdążył to zrobić, usły­szał, jak mówi o tym w Zetce Jan Maria Rokita. Było tuż po wygranych w 2005 r. przez PiS wyborach. Ale wydawało się, że Arabski jest dla nich kandydatem do zaakceptowania. Duże doświadcze­nie medialne, karta opozycyjna, bo był związany z Federacją Młodzieży Walczą­cej i NZS, etykieta dziennikarza katolic­kiego, nienaganna, tradycyjna rodzina. Do tego zdolności menedżerskie, talent do doboru współpracownikowi do rela­cji interpersonalnych. Raczej typ urzęd­nika niż polityka.
   - Podczas przesłuchania na komi­sji Jacek Kurski mocno Tomka dociskał, ale w końcu zagłosował za - wspomina ks. Kazimierz Sowa. - Tomek naturalnie mu podziękował, a niedługo potem dostał od Kurskiego SMS: „Ale jutro zostaniesz skreślony. Jesteś tylko nawozem historii”. Mnie to rozśmieszyło, ale Tomek poczuł się dotknięty.
   Podczas głosowania w Sejmie kandy­datura Arabskiego do KRRiT przepadła. Został chwilowo bez pracy. Zaczepił się w końcu jako wiceprezes w Radiu Gdańsk, ale gdy PO wygrała wybory, na dobre zaangażował się w politykę. W 2007 r. został szefem Kancelarii Prezesa Rady Ministrów. Nie wzbudziło to zachwytu w Platformie. Działacze burzyli się, że oni harowali w kampanii, a tu nagle jakiś spadochroniarz dostaje tak ważne sta­nowisko. - Budziło to komentarze, bo był postrzegany jako człowiek z zewnątrz - przyznaje Rafał Grupiński. - Nigdy zresztą do Platformy nie wstąpił. Politycz­ny singiel.
   Towarzysko też specjalnie w PO nie funkcjonował. Był człowiekiem Donalda Tuska. - On podąża bardziej za pogląda­mi cudzymi niż własnymi, lecz nie z po­wodów oportunistycznych. Tak po prostu ma - charakteryzuje Arabskiego Woj­ciech Bock. - Gwarantuje bezpreceden­sową lojalność. I ta lojalność stała się fundamentem jego kariery. Anna Rembas dodaje, że Arabski jest ambitny, ale nie tak, by dla zrealizowania swoich am­bicji komuś zaszkodzić. - Źle reagował na krytykę. Są ludzie, po których to spły­wa, on przejmował się - mówi. - Wydaje mi się, że nie jest stworzony do polityki, do zjadania innych na śniadanie. Na po­lityka ma chyba za cienką skórę.
   Janusz Palikot w jednej z książek opi­suje, że Tomasz Arabski był absolutnie lojalny wobec Donalda Tuska i że był nim autentycznie zafascynowany. Dla­tego bardzo źle reagował w sytuacjach, gdy Tusk, mimo łączącej ich przyjaźni, robił mu awantury o byle co, by za chwilę o całej sprawie zapomnieć.

   Usterki i awarie
   W pewnym stopniu przełomowym momentem w karierze Arabskiego była awantura z prezydentem Lechem Ka­czyńskim o krzesło w Brukseli i tzw. afe­ra samolotowa, gdy Kancelaria Premie­ra odmówiła prezydentowi samolotu.
- To oczywiście nie był spór o krzesło czy samolot, ale o odpowiedzialność konsty­tucyjną. Nie wolno było pozwolić na to, by prezydent przejął prerogatywy rządu w polityce zagranicznej - opowiada Ra­fał Grupiński. - To nie były indywidualne decyzje Arabskiego. On po prostu wyko­nał zadanie.
   Medialnie wypadło to jednak źle; jakby szef KPRM skąpił prezydentowi samolotu. Od tej pory dla pisowskiej prawicy Arabski stał się głównym ar­chitektem „przemysłu pogardy”. Po ka­tastrofie smoleńskiej został wskazany jako jeden z pierwszych winnych. Jego spotkanie w moskiewskiej restauracji z przedstawicielami prezydenta Puti­na, na którym omawiane były szcze­góły wizyty Donalda Tuska w Katyniu, nazwano knuciem przeciwko prezyden­towi. A w opowieści Antoniego Macie­rewicza, z upływem czasu, nabiera ono coraz bardziej złowrogiego charakteru. Arabski przez dłuższy czas nie bronił się, nie prostował, twierdząc, że nie ma sensu merytorycznie odnosić się do kłamstw i absurdów. Pytany kilka lat temu w wywiadzie, czy się nie boi, że je­śli PiS wróci do władzy, będzie miał nie­przyjemności, odpowiadał, że nie moż­na kogoś rozliczać za zamach, którego nie było; że takie rzeczy ignoruje, jako surrealistyczne. Niechętnie opowiadał o tym, co przeżył w Moskwie, gdy wraz z rodzinami brał udział w identyfika­cji zwłok. A dla PiS był coraz bardziej winny. W Białej Księdze dotyczącej ka­tastrofy smoleńskiej jest wprost napisa­ne, że wyznaczył prezydentowi samolot z licznymi usterkami i awariami. Choć kilka dni wcześniej on i Donald Tusk le­cieli do Rosji tą samą maszyną.
   W 2011 r. PO znów wygrała wybory, ale Arabski je przegrał. Startował z drugie­go miejsca w Gdańsku i się nie dostał. W partii żartowano, że w kampanii roz­dawał ulotki głównie na Długim Targu, gdzie spacerują zagraniczni turyści. Wrócił na stanowisko szefa KPRM, zo­stał zaprzysiężony na konstytucyjnego ministra i pokierował Komitetem Stałym Rady Ministrów. Gdy Grzegorz Schetyna po aferze hazardowej zniknął z otocze­nia Tuska, Arabski stał się najbliższym współpracownikiem premiera. Osobą wpływową, nazywaną nieformalnym wicepremierem. Gdy było już wiadomo, że Donald Tusk przenosi się do Brukseli, Arabski dostał propozycję objęcia stano­wiska ambasadora w Madrycie.
   Z jednej strony to było spełnienie marzeń. Kulturą hiszpańską był zafa­scynowany od zawsze, świetnie zna język, ma sporo znajomości, pracował tam wcześniej jako korespondent Ra­dia Wolna Europa. Z drugiej, przesłu­chanie go jako kandydata przez komi­sję spraw zagranicznych zmieniło się w smoleńską jatkę. Przed drzwiami czekała demonstracja członków Klu­bu „Gazety Polskiej” z transparentem „Czy w Madrycie, czy w Londynie kara cię nie minie”. Anna Fotyga nazwała Arabskiego „ikoną wojny z prezyden­tem Lechem Kaczyńskim”, i stwierdziła, że po katastrofie „reprezentował stano­wisko rosyjskie”, a Antoni Macierewicz nie pozostawiał złudzeń: „To, że pan Arabski będzie oskarżony, graniczy z pewnością”.
   I jest. Pewnie nie po raz ostatni. Jaro­sław Kaczyński już zapowiedział, że bę­dzie nowe śledztwo, a może nawet dwa - śledztwo w sprawie katastrofy i śledz­two w sprawie śledztwa. Macierewicz powołał podkomisję do zbadania tej sprawy. Machina się rozkręca.
Arabskiego odwołano z Madrytu już w grudniu. Rodzina musiała się stamtąd zbierać z dnia na dzień. W plotkarskiej rubryce „Do Rzeczy”, współredagowanej przez dawnego podwładnego Arabskiego Piotra Goćka, napisano, że wrócił do Pol­ski sam, a żona i dzieci zostały w Madrycie; z sugestią, że nadal na państwowym wikcie. Arabski deklaruje, że stara się czytać jak najmniej na swój temat i wy­chodzi z założenia, że ci, z którymi był kiedyś blisko, o nim nie piszą. - Naiwne? Gociek się naprawdę pod tym podpisał? - dopytuje. - No to przykre rozczarowa­nie. I oczywiste kłamstwo. Wszyscy wró­ciliśmy do Polski. Tylko starsza córka, która zdaje maturę w tym roku, pojechała z powrotem do Madrytu, żeby dokończyć edukację. Za bursę i szkołę płacimy sami.

   Pech bez echa
   Odwołanie Arabskiego przeszło w Platformie bez echa, bo była zajęta innymi sprawami. Nie jest zresztą ta­jemnicą, że Grzegorz Schetyna i jego otoczenie za Arabskim nie przepadają. Pozostał politycznym singlem. - Jak trzeba będzie reagować na szczeblu par­tyjnym, to będziemy reagować - dekla­ruje Agnieszka Pomaska, posłanka PO. Inni posłowie też deklarują wsparcie, ale jak do tej pory podobnie zdawkowo.
   - Jeśli trzeba będzie angażować pomoc prawną czy zamawiać jakieś konsultacje, to oczywiście pomożemy - mówi Rafał Grupiński. Andrzej Halicki zapowiada, że PO zamierza powołać profesjonalny zespół, który będzie prostował kłamstwa podkomisji Macierewicza, bo to, co do tej pory można było traktować jako teorię spiskową na granicy absurdu, właśnie zyskało rangę państwową. Wszyscy też mają w Platformie świadomość, że Arabski jest tylko pierwszym ogni­wem, bo prawdziwym celem smoleńskiej zemsty jest Donald Tusk. Ale dopóki jest poza zasięgiem, Arabski będzie kozłem ofiarnym ponoszącym odpowiedzial­ność w imieniu całej formacji.
   A jego sytuacja jest dziś nie do po­zazdroszczenia. Sprawa, która rozpocz­nie się pod koniec marca, w której oskar­żony jest o niedopełnienie obowiązków służbowych, to dopiero początek rozpra­wy, którą szykuje mu PiS. Z dnia na dzień został bez pracy i dochodów, z rodziną na utrzymaniu. Jedyne, na co może na ra­zie liczyć, to 500+ na dziecko. Ale tylko na młodszą dwójkę, bo najstarsza, mimo że jeszcze się uczy, jest już pełnoletnia.
Joanna Podgórska, współpraca Ryszarda Socha

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz