środa, 3 lutego 2016

Henryk skromny



Henryk Kowalczyk nie wydaje się pierwszoplanową figurą w politycznej talii prawicy. Niesłusznie. Bo mało jest dziś w Polsce osób mających większy wpływ na faktyczny kształt pisowskiej „dobrej zmiany".

Rafał Woś

Wiem, że wiele z tego, co robi­my, nie wygląda zbyt eleganc­ko. Ale ta faza już się kończy. A tak właściwie, to już się... skończyła - mówi minister Henryk Ko­walczyk. Taka deklaracja może zaskaki­wać, bo rzeczywistość dookoła zdaje się mocno przeczyć takim zapowiedziom. W przedsionku prowadzącym do gabi­netu ministra gra telewizor nastawiony na TVN24. A w nim temat rozpoczęcia przez Brukselę procedury praworząd­ności w Polsce. Na tapecie jest też pro­jekt proponowanych przez PiS zmian w sądownictwie i prokuraturze oraz zwolnienia dziennikarzy z telewizji publicznej. Gdzieś w tyle głowy maja­czy nowa ustawa o służbie cywilnej. No i ciągle nierozwiązany kryzys trybuna­łowy. Do tego dojdzie wkrótce obniżka polskiego ratingu zwiastująca starcie rządu z tzw. rynkami finansowymi. Jak u licha minister Kowalczyk może ocze­kiwać, że teraz nagle nastąpi uspokoje­nie sytuacji na pootwieranych przez PiS licznych frontach?

Minister rezyduje na pierwszym piętrze KPRM w gabinecie zajmo­wanym poprzednio przez Jacka Cichockiego, szefa kancelarii pre­mierów Donalda Tuska i Ewy Kopacz. Ale jego pozycja przy Beacie Szydło jest dużo bardziej istotna, na dodatek potrój­na. Bo, po pierwsze (i to jest ta rola ofi­cjalna), 59-letni Kowalczyk stoi na czele tzw. komitetu stałego Rady Ministrów. To oznacza, że przez jego ręce przecho­dzą wszystkie projekty ustaw, nad który­mi pracuje gabinet Szydło.
   Do tego dochodzi jeszcze koordynacja prac ministerstw gospodarczych. To jest z grubsza to samo zadanie, które wyko­nywał przy Tusku Jan Krzysztof Bielecki. Tylko że JKB stał na czele rady złożonej z zewnętrznych ekspertów, a potem zbie­rał ich pracę i po swojemu suflował „kie­rownikowi”. U Szydło rada gospodarcza składa się z ministrów: Morawieckiego (rozwój), Szałamachy (finanse), Jackie­wicza (skarb), Tchorzewskiego (energia), Adamczyka (infrastruktura) i Grabar­czyka (gospodarka morska). Tworzą oni coś w rodzaju „małego gabinetu”. To tam zapadła na przykład decyzja, że podatek bankowy będzie naliczany od aktywów, a nie od transakcji. To tam zrezygnowano z kryterium powierzchni w ustawie o po­datku od marketów (początkowo miały mu podlegać sklepy większe niż 250 m kw.) i zdecydowano się na stawkę rosnącą progresywnie w zależności od obrotów.
   To jest ten obszar praktycznej polityki, który umyka codziennemu medialnemu opisowi, skupionemu na przesuwaniu wielkich figur w gabinecie Jarosława Ka­czyńskiego. Ale ci, którzy znają realia pa­nujące w PiS, wiedzą doskonale, że szcze­gółowe rozwiązania mało Kaczyńskiego interesują. Ich kreowaniem zajmują się właśnie tacy ludzie jak Kowalczyk. I mają tu wiele decyzyjnego luzu.
   Po trzecie wreszcie, Kowalczyk już w czasie kampanii wyborczej był jedną z głównych twarzy firmujących gospo­darcze zamierzenia ekipy Szydło. I tak na razie zostało. Ku uciesze dziennika­rzy, którzy dużo bardziej wolą rozmawiać z wylewnym Kowalczykiem niż z chłod­nym Morawieckim czy kolczastym Szałamachą. Ale i przerażeniu ludzi z ekipy rządowej. Bywało więc już i tak, że mi­nisterstwa zapowiadały briefing, ale jed­nocześnie sygnalizowały, że może on zostać odwołany. Dlaczego? Bo minister Kowalczyk idzie rano do radia i znowu coś może chlapnąć.

Pozycja Henryka Kowalczyka w wykuwaniu „dobrej zmiany" wy­daje się dziś niezagrożona. Niektó­rych może to nawet dziwić. Kowalczyk nie należy przecież ani do medialnych matadorów PiS, ani nawet do „pierwszej kadrowej” Jarosława Kaczyńskiego.-Po­rozumienie Centrum? To była dla mnie ja­kaś opcja, ale ostatecznie wolałem ZChN - wspomina Kowalczyk. Polityczną ini­cjacją był dla niego karnawał Solidarno­ści. Tyle że w skali mikro.
   W1980 r. Henryk Kowalczyk był świeżo upieczonym nauczycielem matematyki i zakładał „S” w Zespole Szkół Rolni­czych w Golądkowie (powiat pułtuski). Studia kończył w Warszawie. - Pamię­tam go z akademika na Żwirki i Wigu­ry. Nie pamiętani jednak, żeby udzielał się jakoś w radzie mieszkańców, radiu Desa, klubie Proxima czy innej organiza­cji. Nie wiem, czy zamieniłem z nim kilka zdań przez całe 5 lat. Dla nas, studentów dziennikarstwa, ci matematycy to byli trochę dziwni ludzie, mało imprezowi -mówi Ryszard Marut, wówczas student dziennikarstwa, a obecnie redaktor na­czelny „Tygodnika Ciechanowskiego”. Kowalczyka faktycznie pociągały wtedy zdecydowanie inne rzeczy. Angażował się w duszpasterstwie akademickim przy warszawskim kościele św. Anny prowadzonym przez ks. Wiesława Nie­węgłowskiego, duszpasterza środowisk twórczych. Potem - razem z żoną Han­ną - prowadził przez lata szkolenia dla narzeczonych. Również stąd wziął się najpierw ten ZChN, a potem PiS.
Gdy nadszedł 1989 r., Kowalczyk zało­żył w rodzinnej gminie komórkę Komi­tetu Obywatelskiego. Rok później został wybrany na wójta czterotysięcznej Win­nicy. W tej roli spędził (z przerwą) kolej­nych 14 lat. Zaliczył w tym czasie kilka prób skoku do polityki przez duże „P”. Z początku nie bardzo mu wychodziło. Został nawet (z nadania AWS) wojewodą ciechanowskim. Ale tylko po to, żeby... zgasić światło, bo rząd Buzka robił wte­dy reformę administracyjną. Na otarcie łez oferowano mu fotel wojewody świę­tokrzyskiego, ale na przeprowadzkę do Kielc się nie zdecydował. W 2005 r. jeszcze raz postanowił startować do Sej­mu, tym razem już z list PiS. Wynik nie był imponujący (ostatni „biorący” man­dat PiS w okręgu siedleckim). Jako były wójt jakby z automatu dostał stanowisko jednego z wiceministrów rolnictwa. Miał tam pilnować szefa koalicyjnej Samo­obrony Andrzeja Leppera, a odegrał rolę mimowolnego świadka prowokacji CBA, która zakończyła żywot tamtej koalicji.
    Kariera Kowalczyka zdecydowanie przyspieszyła, gdy w 2014 r. ze stano­wiska skarbnika PiS odszedł Stanisław Kostrzewski. Zastąpiła go Beata Szydło, a do pomocy dostała właśnie Kowalczy­ka. Na Kowalczyka padło ponoć dlatego, że jest... matematykiem. W partii uznano więc, że co jak co, ale na liczbach to się pewnie zna.
   - Współpraca była wygodna dla obu stron. Henryk jest uważany za osobę skromną, więc nigdy nie stanowił kon­kurencji dla Beaty, a jednocześnie wziął na siebie wiele żmudnych zadań, bo pra­cę lubi. Oto cała tajemnica jego awansu w strukturach PiS - uważa europoseł PiS Ryszard Czarnecki, który zna Kowalczy­ka jeszcze ze wspólnych czasów z ZChN. U pytanych o Kowalczyka innych po­lityków z różnych stron politycznej ba­rykady, zawsze powraca z grubsza ten sam opis: skromny, no, może nie jakoś szalenie wyrafinowany, ale autentyczny i budzący zaufanie.
   Jak te pierwsze chaotyczne miesiące władzy PiS wyglądają z gabinetu przy Alejach Ujazdowskich? Czy w rządzie PiS są wahania co do obranego kursu? Członkowie rządu Beaty Szydło nie żyją przecież na innej planecie. Chodzą po tych samych ulicach, czytają gaze­ty, oglądają telewizję. Widzą rodzący się ruch KOD. Słyszą gniewne pomru­ki Brukseli. - Wątpliwości? Tale, czasem są - odpowiada Kowalczyk. Ale zaraz się poprawia. - Nie, nie o to, że błądzi­my. Czasem pojawiają się raczej oba­wy, co się stanie, jak oni naprawdę za­czną wyprowadzać ludzi na ulice. Oni, to znaczy kto? Na to minister ma już jednak z góry gotową formułkę: - Wielu naszych politycznych przeciwników pró­buje perfidnie wykorzystać zamieszanie. Straszą ludzi zamachem na demokrację, podczas gdy tak naprawdę boją się utraty swoich przywilejów.
   Zatem to ślepa uliczka. A co z tą (spo­rą przecież) grupą wyborców, która po­stanowiła dać szansę PiS, bo męczyło ją samozadowolenie PO? Co z tymi, któ­rzy byli przekonani, że głosują na Pis o twarzy Beaty Szydło i Andrzeja Dudy, a nie Jarosława Kaczyńskiego czy Zbi­gniewa Ziobry? Czy PiS w ogóle bierze takich ludzi pod uwagę? Czy nie boi się, że właśnie ich odstraszyło od obie­cywanej „dobrej zmiany”. - Liczymy, że przekona ich nasza skuteczność. To dla nich jest program 500 plus. To bę­dzie nasze pierwsze uwiarygodnienie.
I przełamanie opowieści o PiS, które jest zawsze nieskuteczne.
   To kluczowy wątek, przy którym warto się na chwilę zatrzymać. Nie pierwszy raz bowiem słychać ze strony obozu pra­wicy, że „tym razem już nie pozwolimy sobie pokrzyżować planów”. W takich momentach widać, jak głęboko siedzi w nim trauma rządów Olszewskiego i Marcinkiewicza/Kaczyńskiego. Pro­jektów - według prawicy - niedokoń­czonych i przerwanych z powodu opo­ru potężnych grup interesu broniących status quo.
   Czy PiS znów nie idzie tą samą drogą? Otwierając naraz wszystkie możliwe fronty, a potem się dziwiąc, że jest ze­wsząd atakowane. - Pewnie, że mogli­byśmy robić wszystko ładnie i elegancko, jedno po drugim, ale wtedy szybko byśmy polegli. Dlatego tym razem nie nadstawi­liśmy drugiego policzka. Tym razem jest „oko za oko’’- wyjaśnia Kowalczyk.

To jest ten moment, gdy minister przechodzi na tzw. narrację pomi­dorową. Powszechną ostatnio wśród prawicowych polityków i publicystów. Polega na tym, że na wszystkie zarzuty odpowiada się (całkiem jak w dziecięcej grze w pomidora) dokładnie w ten sam sposób. „A bo Platforma też tak robiła”. Trybunał? - To przecież poprzednia ko­alicja pojechała za daleko. Chciała sobie zabezpieczyć przychylność Trybunału na wiele lat, wybierając dodatkowych sę­dziów. I jakoś wtedy nikt nie mówił, że za­grożona jest polska demokracja. Musie­liśmy interweniować. Gdybyśmy tego nie zrobili, toby nam Trybunał zakwe­stionował nasze kluczowe posunięcia: podatek bankowy, od sklepów i uszczel­nienie systemu podatkowego. I jeszcze dorzucił obowiązek podniesienia kwoty wolnej do 6,5 tys. zł. Wtedy byłoby po nas. A z 500 plus sami byśmy musieli się wyco­fać. Bardzo podobnie wygląda argumen­tacja Kowalczyka w sprawie pisowskich czystek w TVP. - To co mieliśmy zrobić? Zmieniać powoli i patrzeć, jak TVP kreuje nieprzychylną nam rzeczywistość i lan­suje PO z Nowoczesną? Przecież polityk, który nie przewiduje takich rzeczy, jest marnym politykiem - dowodzi minister.
   Ale czy Henryk Kowalczyk nie widzi, że idąc taką drogą, PiS podtrzymuje (i wzmacnia) patologie, które piętnowa­ło u politycznych rywali. - Oczywiście, że widzę - odpowiada. -1 trzeba będzie zrobić wszystko, by nie nadeszło „przekrę­cenie” w drugą stronę. Ale jak to zrobić? Na to pytanie minister na dziś nic kon­kretnego zaproponować nie potrafi.
Zresztą, rozmawiamy po południu, już tak późno się zrobiło.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz