czwartek, 25 lutego 2016

Cienki ten „Bolek”



Jeśliby na poważnie przyjąć logikę wrogów Wałęsy, to może nawet lepiej, że ciążył mu „Bolek”. Bo dzięki temu uniknęliśmy kolejnego przegranego powstania, a „dobra zmiana” spadła na nas dopiero po ćwierćwieczu wolności i demokracji.

TEKST RAFAŁ KALUKIN

Czy Lech Wałęsa był TW „Bolkiem”? Pewnie był. Tylko co z tego ma wyni­kać? Jedni powiadają, że „Bolek” nie ma znacze­nia. Ta opowieść zaczyna się od grudnio­wej masakry w Gdańsku. Czołgi, opary gazu i trupy na ulicach. Oglądamy mło­dego stoczniowca, który odważnie sta­je w szeregu liderów spontanicznego protestu. Zgarnięty na komendę Milicji Obywatelskiej słyszy jęki maltretowa­nych ludzi. Niema pojęcia, jakie represje mu grożą, za to pamięta o pozostawionej w domu żonie, która dopiero co urodzi­ła mu pierworodnego. W ekstremalnym stresie nawet nie jest w stanie przeczytać podsuniętego mu pod nos tekstu. Parę złożonych podpisów to doprawdy nie­wielka cena za wydostanie się z opresji.
   Przez kilka kolejnych lat Wałęsa lawi­ruje; spotyka się z funkcjonariuszami, ale wrodzony spryt pomaga mu osta­tecznie wywikłać się. Ciąg dalszy to już czytanka: działalność opozycyjna, sierp­niowy strajk, przywództwo nad wielkim ruchem Solidarności, zdana na piąt­kę próba charakteru w stanie wojen­nym, mądre kierowanie ruchem oporu w trudnych latach 80., wreszcie negocjo­wanie kompromisu przy Okrągłym Sto­le i zwieńczenie w postaci prezydentury w wolnej Polsce.
   W tej opowieści wątek „Bolka” jest epi­zodyczny. Istotny może o tyle, o ile ujaw­nił skądinąd znane charakterologiczne skazy Wałęsy: nieumiejętność przyzna­nia się do błędu, megalomanię. Słabością tej opowieści są zagadki i znaki zapyta­nia, których w karierze Wałęsy nie braku- je. W jakich okolicznościach dostał się do stoczni na sierpniowy strajk? Skąd skłon­ność do otaczania się personami tak po­dejrzanymi, jak Mieczysław Wachowski? Co się stało z dokumentami „Bolka”, któ­re zniknęły w czasach belwederskich?
   Rys na obrazie bohatera narodowego będzie więcej, lecz każdą można tłuma­czyć plebejskim nieokrzesaniem Lecha. Albo po prostu pominąć jako nieistotną. Ta opowieść jest przecież solidnie pod­parta historycznymi badaniami. Przy okazji pełni też istotne funkcje ideolo­giczne. Wałęsa jest bowiem najważniej­szym symbolem tej Polski, która uznaje III RP za swoje państwo. To sprawia, że wielu jego admiratorów nie tylko baga­telizuje epizod „Bolka”, lecz w ogóle od­rzuca sensowność badania tej sprawy.
   Może czyni tak dlatego, że druga stro­na przykłada do niej nadmierną wagę.
Inni bowiem powiadają, że „Bolek” jest wszystkim. Kluczem do wyjaś­nienia przyczyn upadku etosu Soli­darności, ukrytych źródeł transformacji czy porządku III RP.
   Ta druga opowieść nie ma zakorze­nienia w udokumentowanej wiedzy hi­storycznej, co w oczach jej rzeczników jest wręcz oczywiste. Chodzi przecież o najgłębsze procesy dziejowe, z defini­cji ukryte przed postronnymi obserwa­torami. Charakter tej opowieści nadaje jej zatem cech apokryfu.
   Jej prolog mniej więcej pokrywa się z wersją oficjalną. Grudzień, czołgi i mło­dy robotnik w komendzie MO. Podpi­suje cyrograf. Podejmuje współpracę. Może nawet stara się lawirować. Trud­no do końca powiedzieć, czy na tym eta­pie milicja rezygnuje z jego usług, czy też chowa go w swej rezerwie.
   W wersji nieco łagodniejszej Wałę­sa angażuje się w przedsierpniową opo­zycję motywowany osobistą próżnością. Przypadkowo wyniesiony na lidera sierpniowego strajku zostaje przywoła­ny przez bezpiekę do porządku i stara się osłabiać ostrze protestu.
   W wersji radykalnej nigdy nie zrywa kontaktów z centralą, a sam strajk jest efektem prowokacji, służącej wymianie elit komunistycznej władzy. Dowieziony motorówką (bądź w inny sposób prze­rzucony do stoczni) Wałęsa jest po pro­stu narzędziem SB. Tyle że społeczna fala protestu przerasta oczekiwania jego mo­codawców i wybucha prawdziwa rewo­lucja. Rolą „Bolka” jest ją kanalizować. Gasi więc strajki i odsuwa prawdziwych liderów robotniczych, aż po latach uda­je mu się zawęzić elity solidarnościowe do umoczonego w komunizm „różowego salonu”. A dalej wiadomo: - Magdalen­ka, uwłaszczenie nomenklatury, „nocna zmiana” z 1992 roku i ostateczne ugrun­towanie postkomunistycznej rzeczywi­stości III RP.
    Podczas gdy opowieść o Wałęsie boha­terze ma skłonność do ignorowania jego życiorysowych niejasności, apokryf się nimi żywi. Sugeruje, że delegitymizują one wersję oficjalną. Zarazem apokryf sam swobodnie traktuje niewygodne fakty. Nawet tak oczywiste, jak rozum­ne kierowanie przez Wałęsę negocjacja­mi w trakcie sierpniowego strajku i jego upór przy politycznych postulatach. Jak poparcie dla koncepcji Solidarności jako ruchu scentralizowanego, zdolnego rzu­cić wyzwanie komunistycznej władzy. Jak odrzucenie podczas internowania w stanie wojennym oferty stanięcia na czele koncesjonowanych neozwiązków. To wtedy została utrzymana substancja solidarnościowego oporu. Czy esbeckiego kapusia byłoby na to stać?
   Można oczywiście przyjąć, że trafnie kalkulował, co mu się opłaca. Ze mając do wyboru rolę bohatera narodowego i policyjnej pacynki, wybierał to pierw­sze. I twórcy apokryfu takie założenia co rusz przyjmują. Czynią to jednak selek­tywnie - bohater ich opowieści w każ­dym momencie może bowiem powrócić do roli „Bolka” realizującego instruk­cje swych mocodawców. I to niezależnie od epoki i ustrój u.
   Ta opowieść ignoruje zbiegi okolicz­ności, ignoruje zmienne konteksty. Wszystko z czegoś w niej wynika, nie ma żadnych przypadków. Najważniejszym grzechem apokryfu o „Bolku” jest jednak ahistoryczność. Był on pisany od koń­ca, zrodził się dopiero z chwilą odrzuce­nia III RP przez jego autorów. Jest więc apokryf opowieścią czysto ideologiczną, która jedynie posiłkuje się historią.
   Najlepiej to widać w książkach naczel­nego apokryfisty Sławomira Cenckiewicza. Ten niezwykle produktywny autor nigdy nie zdobył się na napisanie cało­ściowej biografii swego ulubionego antybohatera. Jako historyk ogranicza się do okresu udokumentowanej aktywno­ści TW „Bolka” wiatach 70. A gdy posta­nawia przedstawić swój pogląd na dalsze konsekwencje tego uwikłania, odrzuca warsztat badacza i wchodzi w wy­godniejszą rolę publicysty, swo­bodnie łącząc fakty z domysłami i formułując wnioski nie poparte żadnymi źródłami. Wątpliwości zawsze interpretuje na niekorzyść Wałęsy.

Skoro „Bolek” miałby być so­czewką, przez którą lepiej widać dzisiejszą Polskę, na­leżałoby zadać pytanie o scena­riusz alternatywny. Jaka byłaby Polska, gdyby Wałęsa nie stał się TW „Bolkiem”? Jak wyglądałoby zrzucanie komunistycznego jarz­ma bez domniemanego esbeckiego dopalacza?
   Bez wątpienia doszłoby do rady­kalnego przełomu. Tylko kiedy?
   Może w sierpniu 1980 roku, gdy gdański elektryk nie wpuszcza do stoczni jajogłowych doradców z Warszawy i akceptuje postulaty pod­suwane przez najbardziej rozpalone gło­wy - wolne wybory, a nawet wyrzucenie z Polski wojsk sowieckich? Musiałby być samobójcą. Tak naprawdę tamtego lata strajkujący wycisnęli od władzy maksi­mum tego, co możliwe. Prędzej już na­leżałoby zadać pytanie, czy udałoby się to osiągnąć, gdyby spanikowany Gierek nie dostał z MSW uspokajającego syg­nału, że na czele strajku stanął człowiek, na którego resort wciąż ma „haki”. Para­doksalnie sprawa „Bolka” mogła wtedy przysłużyć się polskiej sprawie.
   Może więc ów hipotetyczny niezłom­ny Wałęsa mógł się wykazać w marcu 1981 roku, gdyby w reakcji na pobicie działaczy Solidarności (tzw. kryzys byd­goski) jednak zdecydował się ogłosić strajk generalny? Tu już można się spie­rać o odpowiedź władzy. Być może ustą­piłaby - tylko na jak długo? Prace nad stanem wojennym były już całkiem za­awansowane, reakcji sowieckiej też nie możemy być pewni. Być może na jakiś czas udałoby się Solidarności taranem wywalczyć więcej autonomii w ramach systemu. Ale gdyby przeważyła logika konfrontacji, z pewnością polałoby się znacznie więcej krwi, niż faktycznie po­lało się po 13 grudnia. Przyjmując logikę apokryfu, należałoby raz jeszcze stwier­dzić, że „Bolek” był darem losu - bez uwikłania Wałęsy nie mielibyśmy feno­menu samoograniczającej się rewolucji Solidarności.
   Być może jednak nieuwikłany Wałęsa mógł po wyjściu z internowania odbudo­wać wielką robotniczą Solidarność?
   Tyle że przecież już nie było z kim. Zwalniani do domów związkowi lide­rzy mieli w kościach tę szkołę politycz­nego realizmu. Wielu emigrowało. A ci, którzy nie dali się złapać i trwali w pod­ziemiu, częściej dawali świadectwo, niż realnie działali. Był to czas konfesyj­nie symbolicznego oporu, a nie rewo­lucji. Ponowna radykalizacja nastrojów (choć wciąż mocno ograniczona) powra­ca u progu lata 1988 r. Może więc wtedy mógł Wałęsa przeciągać strajki, dając ko­sza Kiszczakowi oferującemu rozmowy Okrągłego Stołu? Mógł. Ale mobilizacja była marna, a system wciąż miał opar­cie w resortach siłowych. Ciągle jakoś trwał i nie było mądrego, który by potra­fił przewidzieć nadchodzącą przyszłość. Jarosław Kaczyński też wtedy uważał, że ofertę rozmów należy przyjąć.

To Kaczyński jest w tej hi­storii kluczowy. To on stworzył po 1990 roku ideologię, której apokryf o „Bol­ku” tak wiernie służy. Bazą tej ideologii był radykalny antykomunizm, a hasłem - „przyspiesze­nie”. Chodziło ponoć o radykalne zerwanie z PRL, Bynajmniej nie poprzez nowe instytucje, lecz przez czystkę personalną. Do­kładnie jak i dziś, tylko postulaty etapu były inne.
   Lustracja i dekomunizacja star­czały niemal za cały program. Po­stulatom „oczyszczenia” państwa i gospodarki nie towarzyszyła jednak głębsza refleksja ustrojowa. Ta ideologia, choć lubiła się stroić w socjologiczne analizy, nie grze­szyła wyrafinowaniem. A ówczes­ny Kaczyński - co tu dużo mówić - uwodził swym żargonem tylko podobnych mu inteligentów. Tym bardziej Wałęsa potrzebny był mu w roli rewolucyjnego tarana.
   I tak naprawdę wcale nie musiał wy­kazywać się radykalizmem na wcześ­niejszych etapach, aby zadowolić swych dzisiejszych krytyków. Nie chodzi im o wielką Solidarność ani nawet o Mag­dalenkę. Chodzi im o to, że Wałęsa już w 1990 roku miał im pomóc w zbudowa­niu jakiejś„IV RP”, czy też „dobrej zmia­ny”. Miał zdobyć prezydenturę i objąć honorowy patronat nad budowanym przez Jarosława Kaczyńskiego obozem politycznym, a następnie oddać mu real­ną władzę. Tylko tyle i aż tyle.
   Ale to Wałęsa wykorzystał Kaczyń­skiego w swej politycznej grze, nie odwrotnie. Jak to w rozgrywce dwóch szulerów - wygrał sprytniejszy. Tyle że zwycięstwo okazało się pyrrusowe, bo w odwecie Wałęsa został trwale ugodzony „Bolkiem".
   Oczywiście (pokazała to chaotyczna prezydentura), sam miał mgliste pojęcie, jaką Polskę chce zbudować. Być może po prostu utożsamiał interes państwa z własnym. Nicze­go nie kreował, jedynie rozgrywał przeciwko sobie parla­mentarne frakcje. Z czasem mało kto rozumiał, o co w ogóle mu chodzi. Partii było bez liku, lecz realna oferta politycz­na skromna. Po jednej stronie program Kaczyńskiego, czy­li „zlustrujmy, zdekomunizujmy i zobaczmy, co dalej”. Po drugiej instynktowne trzymanie się ducha Okrągłego Sto­łu - czyli ewolucyjne zmiany w logice pojednania, imitujące rozwiązania już sprawdzone w demokracjach zachodnich.
   Dlaczego Wałęsa ostatecznie postawił na tę drugą op­cję? Tego, że „Bolek” otwierał listę Macierewicza, pewnie nie można bagatelizować - ale czy tylko to? Może doszła do tego polityczna kalkulacja? Siły prolustracyjne nie mia­ły przecież trwałej większości. Może sentyment do takich ludzi jak Geremek czy Mazowiecki, z którymi współpra­cował w swych najlepszych latach? A może po prostu instynktownie wyczuwał, że jest to opcja dla Polski bezpiecz­niej sza? Był przecież Wałęsa rewolucjonistą tylko wieco­wym-podejmując kluczowe decyzje, zawsze wybierał drogę realizmu.
   Oczywiście szafa Kiszczaka nasuwa dziś podejrzenia, że sprawa „Bolka” jednak mogła mieć jakieś dodatkowe ukry­te znaczenia. „Haki” istniały, co rodzi pokusę poszukiwania uzasadnień dla anomalii tamtej prezydentury - forsowania dawnej generalicji, wpływów Wachowskiego, dziwacznych geopolitycznych koncepcji w rodzaju NATO-bis.
   Ale to spekulacje bez większego znaczenia, bo po latach widać przecież, że gorsząca „wachowszczyzna” nie odcis­nęła głębszego piętna. Tylko umysły zafiksowane na wiecz­nym roztrząsaniu skutków „nocnej zmiany” będą temu zaprzeczać. Wielka historia toczyła się innymi torami. Wy­starczy wskazać Czechy, które niegdyś polska prawica do znudzenia przywoływała jako wzór udanej dekomunizacji. Komu dziś bliżej do rosyjskiej strefy wpływów?

Znacznie istotniejsze w prezydenturze Wałęsy okazu­je się za to jego ogólne poparcie dla reform rynko­wych i prozachodniej orientacji kolejnych rządów. Nie umiał wiele zbudować, ale na ogół potrafił powściągać swoje i cudze destrukcyjne zapędy. Począwszy od momen­tu, gdy wbrew Kaczyńskiemu porzucił swą demagogicz­ną „siekierkę” z kampanii prezydenckiej 1990 roku i zszedł z drogi populistycznej rewolucji.
   A czy uczynił to z rozsądku, czy ze strachu przed ujaw­nieniem mrocznej przeszłości - w istocie nie ma większego znaczenia. Pozwala to zaliczyć sprawę „Bolka” do najbar­dziej przeszacowanych bubli III RP.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz