środa, 27 stycznia 2016

Stan wojenny Kaczyńskiego



Dopóki na czele polskiej prawicy stoi Jarosław Kaczyński, o żadnym kompromisie nie ma mowy. Trzeba zacisnąć zęby i poczekać na lepsze czasy.

TEKST RAFAŁ KALUKIN

Cóż za piękne słowo - kompromis! Zwłaszcza w ustach patriotów III RP, przywiązanych do idei de­mokratycznego państwa prawa, brzydzących się radykalizmami i polityczną przemocą. Naszą drogę wy­znaczały przecież kolejne kompromisy - okrągłostołowy, konstytucyjny i euro­pejski. Dzięki nim jesteśmy po 27 latach przemian tu, gdzie jesteśmy.
   Tak się jednak zdarzyło, że pełnię wła­dzy zdobył obóz, który postawił sobie za cel zniszczenie III RP. Nie poprze­staje na już zdobytych narzędziach za­pewniających mu polityczną dominację. Kontrolując władzę ustawodawczą i wy­konawczą, sięga po sądowniczą. To jak złota akcja, dzięki której Jarosław Ka­czyński stanie się quasi-demokratycznym monarchą.
   I mimo oporów materii prze do przo­du. Doskonale zdaje sobie sprawę, że w ostrym konflikcie rywal czuje się nie- komfortowo. Liczy, że wykorzysta tę sła­bość obozu III RP, skłaniając do ustępstw i paktowania.
   Nie można dać się wciągnąć w pułapkę.
Pierwsze dwa miesiące rządów PiS pod wieloma względami przypo­minają wprowadzenie stanu wo­jennego. Z zachowaniem proporcji - bo przecież bez czołgów i ofiar. Zamiast
przemocy fizycznej - polityczna. Lecz tak samo jak w grudniu 1981 roku jeste­śmy świadkami operacji wymierzonej w porządek konstytucyjny.
   Tamten PRL-owski był koślawy i nie­demokratyczny. Jakiś jednak był, na miarę epoki. Stan wojenny był operacją polityczną znoszącą ówczesny ład praw­ny. Operację poprzedzała zmasowana propaganda strasząca nadciągającą ka­tastrofą ekonomiczną, geopolityczną i moralną. Za całe zło miała odpowiadać nieodpowiedzialna solidarnościowa „ekstrema”, chodząca na pasku zachod­nich mocarstw. Winna niepokojów społecznych, dewastująca gospodarkę strajkami. Pod propagandowym pręgie­rzem stawiano wszystko, co wybijało się na niezależność - łącznie z oddolnymi, poziomymi strukturami komunistycz­nej partii. Wielobarwność była złem, dobrem zaś - wymuszana „jedność”.
   Tłumaczono, że stan wojenny to tyl­ko etap na drodze do „normalizacji”. Być może generałowie sami uwierzyli tej propagandzie. Z ówczesnych świa­dectw wynika przecież jasno, że powo­łując Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego (PRON), Jaruzelski na­prawdę sądził, że będzie to ciało przy­wracające socjalistyczny pluralizm. Rozplanował rzecz starannie, aby PRON reprezentował całe społeczeństwo. Wyselekcjonował robotnika i chłopa, komunistę i katolika, twórcę i spor­towca. Nawet parytet dla kobiety został uwzględniony.
   Oczywiście ten pluralizm pod woj­skowym butem nie mógł nikogo prze­konać. Był trochę śmieszny, trochę żałosny. Polacy opowiadali sobie kawały o „PRON-ciu”, lecz dylemat był poważ­ny. Opozycji wytrącono z ręki narzę­dzia polityczne, opór społeczny słabł. A władza nęciła - tych usadzonych w więzieniach i tych ukrywających się w podziemiu: odpuście sobie pryncypia, a jakoś się dogadamy. Jak Polak z Pola­kiem. Powołamy nowe związki zawodowe, na nowo ułożymy instytucje. Racją stanu jest przecież kompromis.
   Mądrością przywódców Solidarno­ści było to, że nie dali się złapać w pułap­kę. Kompromis zawarty w warunkach opresji byłby kapitulacją. Wbrew bezna­dziejnym perspektywom na przyszłość postanowili trwać w oporze. Nawet jeśli opór wydawał się boleśnie jałowy.

Dziś też usiłuje nam się wmó­wić, że III RP wyczerpała swo­je możliwości. Rządy Platformy miały stanowić zwieńczenie patologicz­nego procesu zapoczątkowanego zdra­dą w Magdalence. Znów jesteśmy na krawędzi katastrofy. Państwo w rui­nie, stopniowo wygaszane, rozkradane. Jako obce kondominium już nie decydu­je o własnym losie. W obecnym kształcie pozbawione moralnej legitymacji. Nowa władza nie ma więc wyboru. Musi dzia­łać w logice nadzwyczajnej.
   To Platforma zniszczyła służbę cywil­ną, ustawiając konkursy na stanowiska w administracji. Jednoosobowa rada oca­lenia narodowego z Nowogrodzkiej naka­zuje więc wszelkie konkursy zawiesić.
   Platforma zawłaszczyła medialny prze­kaz i zniszczyła wolność słowa. Pada więc rozkaz: narodowo ocalić publiczne media poprzez oddanie ich w ręce politycznego komisarza.
   Platforma na potęgę inwigilowała dziennikarzy, a do tego nie usunęła praw­nej luki pozwalającej na zbyt szeroką inwigilację obywateli. Lekiem na platformerski totalitaryzm będzie teraz sztywne łącze umożliwiające partyjnym komisa­rzom w specsłużbach nieskrępowany do­stęp do sieciowej aktywności każdego obywatela.
   Platforma manipulowała pozor­nie niezależną prokuraturą, czas więc skończyć z pozorami i przygnieść pro­kuratorów politycznym butem ministra sprawiedliwości.
I wreszcie sprawa najważniejsza - Trybunał Konstytucyjny. Brutalnie za­atakowany przez Platformę u schyłku jej rządów, więc teraz należy go oswobodzić. Czyli - inaczej mówiąc - sprowadzić do ustrojowego parteru.
   Tak gładko jednak z Trybunałem nie poszło. Pal licho, że Polacy gorszego sortu zaczęli się awanturować. Gorzej, że awan­turuje się niemal cały demokratyczny świat. Ten berlińsko-brukselski, co praw­da lewacki i kulturowo nam obcy, ale uży­teczny w roli dojnej krowy. A pierwsze pomruki niezadowolenia dobiegają też zza oceanu i tu już żarty się kończą.
   Ocalenie narodowe Trybunału Kon­stytucyjnego staje się więc problemem. Dlatego władza składa opozycji ofertę: za­wrzyjmy kompromis. Skoro tak wam za­leży na tym Trybunale, to proszę bardzo. Nawet oddamy wam większość. Będzie­cie mogli oddelegować sobie, kogo tyl­ko chcecie. Choćby i rowerzystę w todze albo wegetarianina. Tylko wcześniej ręka w rękę zmieńmy konstytucję, aby Trybu­nał działał jak należy.
Oczywiście Trybunał działający jak na­leży to Trybunał trwale zepsuty.

Toporne? Owszem. Ale - kto wie - może skuteczne? Współczes­ne społeczeństwa mają krótką pamięć. Ich świadomość konstruują do­raźne fakty. Łatwo nią manipulować za pomocą propagandowych „narracji”.
   Jedynym istotnym punktem odnie­sienia dla PiS-owskiej „dobrej zmiany" jeszcze długo będzie platformerska „cie­pła woda w kranie”. Długo przyjmowana z aplauzem, w końcu obnażona. Rozta­czała iluzję powszechnego dobrobytu i dumy z dorobku III RP, ale też była tyl­ko „narracją”. Platforma rządziła bowiem tak, jakby historia nie istniała. Jakby życie miało upływać, z dnia na dzień, drobnymi kroczkami, bez zbiorowych uniesień, nie­potrzebnego wybiegania w przyszłość.
   Ta metoda w końcu się wypaliła, pew­nego dnia Polacy poszli za „dobrą zmia­ną”, jakkolwiek ją rozumieli. Gwałtem forsowany ustrojowy pakiet PiS raczej nie mieścił się w jej ramach. Szczęśliwie dla PiS po epoce Tuska pozostał brzydki osad, tak dziś pomocny w relatywizowa­niu demokratycznych wartości. Bo co tu ukrywać - Platforma naprawdę skoloni­zowała państwo. A demoralizacja jej elit nie ulegała wątpliwości. Ośmiorniczki u Sowy nie były przecież wymysłem PiS.
   Propaganda PiS jest zręczna. Koniecz­nością dokonania przełomu uzasadnia rewolucyjne działania gwałcące konsty­tucję. A jednocześnie ogłasza, że nie ta­kie znowu rewolucyjne, skoro Platforma czyniła to samo. Że w zasadzie są one de­mokratyczną normą, a różnica polega na tym, że PO broniła interesów elit, Pis - narodu.
   Skuteczna propaganda zawsze jest zlepkiem prawdy i fałszu. Nie inaczej tym razem. Owszem, Tusk był tyranem. Ale tyranem demokratycznym. Przekształ­cił Platformę w partię władzy, którą spa­jały nie idee, lecz interesy. Usuwał z rządu indywidualności, zastępując je partyjny­mi funkcjonariuszami. Uczynił z parla­mentu maszynkę do głosowania. Pałac prezydencki oddał politykowi z natury pasywnemu. Nie chciał też, aby jego wła­dzę ograniczały instytucje społeczeństwa obywatelskiego. Dialog ze związkami za­wodowymi i pracodawcami zamarł, ini­cjatywy obywatelskie były ignorowane, opinie środowisk naukowych i twór­czych trafiały przeważnie w próżnię. Instytucjonalne ramy demokracji pozo­stały nietknięte, demokratyczna substan­cja jednak ulatywała.
   Tyle że Tusk pilnował, aby nie prze­kraczać granic dostępnej mu ustrojowej domeny. Instytucji autonomicznych nie ruszał. Do Trybunału Konstytucyjnego wybierano autorytety prawnicze. Na cze­le banku centralnego znalazł się związa­ny z lewicą Marek Belka. Rzecznika praw obywatelskich wskazały organizacje po­zarządowe. Nawet oddelegowany do NIK partyjny działacz Krzysztof Kwiatkowski - pomijając zarzuty dotyczące ustawiania konkursów - kontrolą państwową kiero­wał sumiennie, wbrew interesom poli­tycznym swego środowiska.
   Demokratyczny standard epoki „cie­płej wody w kranie” daleki był od ideału, wiele było w nim hipokryzji. Lecz oka­zał się wystarczający do utrzymania wizerunku Polski jako kraju przynależnego do zachodniego obszaru kultury politycz­nej. Z tej perspektywy koszmarny błąd PO z obsadzeniem na finiszu kadencji dodatkowych sędziów TK był raczej od­stępstwem od generalnej reguły. O czym świadczy to, że system zachował zdolność samoregulacji. Koniec końców, co praw­da pod ostrzałem PiS, sam Trybunał zdo­łał przecież ów błąd naprawić.

Czymże więc na tym tle jest ofero­wane nam ocalenie narodowe? Projektem, który autorytar­ne zapędy poprzedników przyjmuje za punkt wyjścia do dalszej - już niczym nie­ograniczonej - ekspansji o charakterze totalnym. O ile Tusk niespiesznie przej­mował kolejne obszary władzy, zresztą w zgodzie z regułami demokratycznymi, o tyle w państwie Kaczyńskiego panuje rewolucyjna niecierpliwość. Kadencyjność na stanowiskach, gwarantująca de­mokratyczną ciągłość władzy publicznej, odeszła do lamusa. Nie ma takiego prawa, którego nie dałoby się kreatywnie nagiąć albo obejść, aby zdobyć kolejny przyczó­łek. Polityczny, medialny, gospodarczy, prokuratorski, wkrótce pewnie sądowni­czy i samorządowy.
   Każdy kolejny ruch podporządkowa­ny jest tej samej logice - jeszcze więcej władzy. Koniec z choćby deklaratywnym szacunkiem dla procedur. To, co bywa­ło dotąd występkiem, dziś jest normą. Zamiast pozornych konsultacji - pogar­dliwe ich zdeptanie. Sztuczki prawne, będące jeszcze niedawno wstydliwym do­palaczem w procesie legislacyjnym, teraz są pełnoprawnym narzędziem zapewnia­jącym polityczną dominację.
   Do tego miejsca z trudem można jeszcze uznać, że mamy do czynienia z alternatywnym projektem politycznym w obrębie polskiej demokracji. Zdegenerowanym i destrukcyjnym, lecz przynaj­mniej teoretycznie dającym w przyszłości szansę naprawy.
   Przekroczeniem czerwonej linii staje się dopiero wyjęcie Trybunału Konsty­tucyjnego spod autonomicznego obsza­ru władzy sądowniczej i przeniesienie go do domeny czysto politycznej. Przedsta­wiona opozycji oferta partyjnego rozsza­browania TK i zalegalizowania tej reguły w konstytucji do tego właśnie prowadzi. Jest w istocie perfidną ofertą współudzia­łu w zbrodni niosącej nieodwracalne skutki ustrojowe. Której przyjąć nie wol­no pod żadnym pozorem.
   Na dłuższą metę szaleńczy projekt Ka­czyńskiego nie ma szansy się utrzymać. Poddany politycznej i gospodarczej pre­sji Zachodu, obcy demokratycznej kul­turze samych Polaków, z czasem zacznie się chybotać. Przyjdzie czas, że naturalne w niestabilnym otoczeniu zawirowania osłabienie koniunktury gospodarczej, osłabienie złotego, dyplomatyczny afront ze strony UE, kolejna antyrządowa mani­festacja - zaczną się kumulować w nara­stającą falę odrzucenia. Kaczyński tego nie przetrwa, lecz osierocona prawicowa wrażliwość pozostanie. Dopiero wtedy przyjdzie czas na rozsądny kompromis. Choćby w Magdalence.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz