środa, 2 grudnia 2015

To już inny człowiek



Za czasów ministra Ziobry przesiedział prawie rok w areszcie wydobywczym. Właśnie dostał za to 450 tysięcy złotych odszkodowania. Tylko co mu teraz z tych pieniędzy?

RENATA KIM, RAFAŁ GĘBURA

Czy ja oczekuję jeszcze czegoś od życia? - dr Andrzej Szaniawski zastanawia się dłuższą chwilę. - Trudne pytanie. Nie wiem. Siedzę w domu i tak sobie dogory­wam - mówi powoli, z trudem, robiąc dłu­gie przerwy.
Po źle leczonym złamaniu żuchwy zosta­ła mu niedoczulica warg, stracił też parę zębów. - Aż wstyd się zwierzać. Najgorsze, że nie mogę jeść jak człowiek, więc robię to w ukryciu, tylko przy żonie. Zakładam sobie śliniaczek, a Ma­rzenka pilnuje, żeby jedzenie było drobno pokrojone - mówi.
Gorzej było pod celą - żartuje - bo tam nie dali śliniaczka.

PRZECIEŻ NIE NOSIŁ FARTUCHA
Do celi trafił 20 marca 2006 R. Policjanci - dwóch rosłych i jeden niski blondyn, kurdupel, tego najlepiej zapamiętał - przyszli po niego akurat wtedy, kiedy wybierał się do lekarza. Nie słuchali, że dzień wcześniej upadł i złamał sobie szczękę, zabrali go na ko­mendę policji w Ostrołęce.
Wtedy, wczesną wiosną 2006 r., trwała już w najlepsze antykorupcyjna kampa­nia ówczesnego ministra sprawiedliwo­ści Zbigniewa Ziobry. Wprawdzie słynny doktor Mirosław Garlicki, szef kliniki kardiochirurgii szpitala MSWiA, jeszcze nie został aresztowany (przyjdą po niego w lutym 2007 roku), ale pierwsi mafio­si w kitlach - jak nazywał lekarzy Ziobro - już usłyszeli zarzuty o łapówkarstwo.
Wśród nich był dr Andrzej Szaniaw­ski, lekarz ze szpitala psychiatrycznego w podwarszawskich Tworkach. Proku­rator zarzucił mu, że w 2000 r. przyjął 2 tys. zł za wystawienie fałszywej opinii lekarskiej dla piekarza z Ostrołęki, ska­zanego za spowodowanie wypadku. A po­tem wziął kolejne 500 zł za udzielenie mu przepustki z Tworek. Wszystko po to, by piekarz uniknął więzienia.
Razem z doktorem Szaniawskim zatrzymano Urszulę Ludwi­kowską, ordynatorkę psychiatrii sądowej w Tworkach: ona z ko­lei miała przyjąć od żony piekarza drogocenny antyk - metalową figurkę wycenioną później przez biegłego na 45 złotych. Leka­rzy obciążały zeznania Bożeny B., znanej w Ostrołęce oszustki.
- Ta sprawa była całkowicie absurdalna. Bożena B. zeznawa­ła, że doktor Szaniawski przyjął kasę. Opisywała, że wkładało mu się pieniądze do kieszeni fartucha. Problem w tym, że on nigdy nie nosił fartucha, taki miał zwyczaj - mówi Maria Ej- chart, która z ramienia Helsińskiej Fundacji Praw Człowieka występowała jako przedstawiciel społeczny w sprawie prze­ciwko lekarzowi.
Była na każdej rozprawie. - Prokurator mówił o lekarskiej mafii, o układzie, sugerował, że sprawa zatrzymanych lekarzy to odprysk ostrołęckiej ośmiornicy, w której biorą udział tam­tejsi urzędnicy i sędziowie. To wszystko brzmiało porażająco - opowiada.
Pamięta, że doktor Ludwikowska siedziała w areszcie na warszawskim Grochówie w celi dla palących, choć miała groź­nego tętniaka płuc. - Na badania do przychodni poza zakładem karnym była prowadzona w kajdankach na rękach i nogach, chodziło o to, by ją upokorzyć.
Lekarka spędziła w areszcie dziewięć miesięcy. Wyszła do­piero, gdy w jej sprawie interweniował minister zdrowia w rzą­dzie PiS, prof. Zbigniew Religa.
Doktor Szaniawski siedział dalej.

CIERPLIWOŚĆ OBLICZONA NA PÓŁ ROKU
Jego żona na początku myślała, że zaszła jakaś pomył­ka, przecież mąż nie jest łapówkarzem, tego była pewna. Pra­cowali razem w Tworkach (ona była pracownikiem socjalnym) i pamięta, że kiedyś dostał czekoladki od wdzięcznego pacjenta. - W środku były pieniądze, więc Andrzej poprosił mnie, żebym znalazła adres tego pacjenta i odesłała mu pieniądze - mówi Marzena Szaniawska.
Była przekonana, że za chwilę wszyst­ko się wyjaśni. - Ale kiedy go zobaczyłam na pierwszej rozprawie, zdałam sobie sprawę, że sytuacja jest dramatyczna. Był taki biedny, chory, nie mógł mówić, miał złamaną szczękę - wspomina.
- Dopominałem się, żeby coś mi z tą szczęką zrobili, bo ból był taki, że wytrzy­mać się nie dało. Nie słuchali, nie dali le­ków przeciwbólowych - opowiada doktor Szaniawski.
Dopiero po kilku dniach konsulta­cja i diagnoza: konieczna jest operacja.
- Tyle tylko, że zrobili ją dopiero po mie­siącu, kiedy szczęka się już zrosła i trzeba ją było na nowo łamać.
On też był przekonany, że szybko wró­ci do normalnego życia. Koledzy spod celi powiedzieli mu, że posiedzi trzy miesiące. Ale trzy miesiące minęły, potem kolej­ne trzy i nic się nie działo. - Mówię do mojej pani adwokat, że miałem cierpliwość obliczoną na pół roku i dalej już nie chcę być w tym więzieniu, coś z tym trzeba zrobić - wspomina dok­tor Szaniawski.
Był nawet taki moment, że rozważał przyznanie się do winy, żeby tylko go wypuścili. Ale w końcu doszedł do wniosku, że to nie ma sensu, bo przecież nie wziął łapówki. Dowiedział się wtedy, co to jest areszt wydobywczy. - Przyszedł ten kurdupel policjant razem z prokuratorem i mówi: co pan tu robi? Pan po­winien w domu siedzieć, wnuki bawić. Wyraźnie sugerował, że jak się przyznam, to mnie wypuszczą. A jak nie, to długo posie­dzę - opowiada. Czy był wściekły, że stała mu się taka niesprawiedliwość? Nie, raczej bezradny. Że dzieje się coś, na co nie ma żadnego wpływu.
Wyglądało zresztą na to, że nikt nie ma. Jego prawniczka nie miała dostępu do akt prokuratorskich, a oskarżyciel tłuma­czył to dobrem śledztwa. Sprawa - twierdził - jest rozwojowa. Na pierwsze widzenie z rodziną zgodził się dopiero po dwóch miesiącach.
- To była Rakowiecka, więźniowie w czerwonych mundur­kach, obok mój mąż. Siedział za szybą, rozmawialiśmy przez telefon, uprzedzono nas, że wszystko jest rejestrowane. Ja pła­kałam, Andrzej udawał, że nie płacze. Było strasznie - opowia­da Marzena Szaniawska. Potem, kiedy męża przeniesiono do aresztu na Białołęce, przynosiła mu lekarstwa, bo chorował na cukrzycę. Przemycała je w butach.
Mniej więcej w tym czasie do doktora Szaniawskiego dotarło, że padł ofiarą antykorupcyjnego zapału ministra Ziobry. - Pro­wadzili mnie na jakieś badania, mieli mi chyba rentgen zrobić. Idziemy korytarzem, ja z przodu, za mną strażnik więzien­ny. I z przeciwka idzie koleżanka, którą znam od 20 lat. Idzie i mnie nie widzi. „Jolu, to ty znajomych nie poznajesz” - py­tam ją. A ona mija mnie bez słowa. I wtedy pomyślałem, że nie jest dobrze.

WSTRZĄSAJĄCE. I TYLE
Bezradność i poczucie, że to nie może być prawda - tak te pierwsze miesiące wspomina przyrodnia siostra doktora Sza­niawskiego Joanna Derda. - Ale też strach, bo wcześniej nie sądziłam, że w naszym kraju coś takiego może spotkać niewin­nego człowieka. Cieszyłam się tylko, że nasz ojciec już nie żył i nie musiał na to wszystko patrzeć - mówi. Ojciec to znany fi­lozof, prof. Klemens Szaniawski.
Derda jest dziennikarką, więc użyła wszystkich znajomo­ści, by sprawą zainteresować prasę. - Ale niewiele to dało. Każ­dy mówił, że to wstrząsająca historia, i tyle. Ktoś poradził mi, żebym poszła do posłanki Julii Pitery. Poszłam. Powiedzia­ła mi, że sprawa jest wstrząsająca i obiecała, że się nią zajmie, po czym zamilkła. Moja mama poprosiła o pomoc senatora Bogdana Borusewicza, z którym była kiedyś zaprzyjaźniona. Odpowiedział, że w naszym kraju niewinni ludzie nie siedzą w więzieniu. Zwróciłam się więc do senatora Romaszewskie­go, który był wtedy przewodniczącym senackiej komisji praw człowieka. Odesłał mnie do swojej żony. Byli bardzo mili, ale kiedy dostarczyłam im dokumenty, przestała odbierać ode mnie telefony - opowiada.
Profesorowi Andrzejowi Rzeplińskiemu z Fundacji Helsiń­skiej pokazała listy, jakie brat wysyłał do rodziny. Był wstrząś­nięty. - Od tej pory fundacja stawała na głowie, żeby nam pomóc. Ale i tak na każdym kroku napotykaliśmy mur - mówi Derda.
Przełom nastąpił prawie po roku, gdy o sprawie dowiedział się zaprzyjaźniony z rodziną doktor Marek Edelman. - Naj­pierw wpadł w szał, a potem napisał osobiste poręczenie dla mojego brata i poprosił o to samo Tadeusza Mazowieckiego, prof. Bronisława Geremka i Henryka Wujca. Poręczenia zosta­ły doręczone prezydentowi Lechowi Kaczyńskiemu i wkrótce po tym, w marcu 2007 r., Andrzej został wypuszczony z aresz­tu. Spędził w nim prawie rok - opowiada Joanna Derda.
Doktor Szaniawski pamięta, że kiedy wyszedł na wolność, ża­den z kolegów lekarzy się nie odezwał, nie zaoferował pomocy.
- Odczekałem dłuższą chwilę i sam zadzwoniłem do jednej ko­leżanki, a ona mówi, że jest okropnie. Wszystkim pozakładali podsłuchy, żeby dokuczyć i zastraszyć. Ta moja koleżanka bała się strasznie. Nie chciałem jej przysparzać problemów, nie pro­siłem o wiele. Ale była jedyną, która mi pomogła.
Pamięta jeszcze jedno - podczas którejś rozprawy, a było ich przez te wszystkie lata kilkadziesiąt - powiedział: zrozum­cie państwo, że były to czasy ministra Ziobry. - Protokolantka chciała tak zapisać: były to czasy ministra Ziobry, ale sędzia ka­zał jej przekreślić i podyktował: były to czasy trudne dla lekarzy. Teraz też będą trudne czasy dla lekarzy. Ziobro ma ja­kiegoś zajoba na ich punkcie, bo uważa, że mu ojca nie umieli wyleczyć. Przycze­pił się do doktora Garlickiego i niewiele z tego wynikło. Tyle wynikło, że zrujno­wał mu karierę.
Jego kariera też się skończyła, nie wrócił już do pracy. - Izba Lekarska przysłała mu pismo, że nie może wyko­nywać zawodu, ponieważ toczy się prze­ciw niemu postępowanie. Miał czekać na wyjaśnienie sprawy. A ona skończy­ła się po siedmiu latach. Całe szczęś­cie, że moja bratowa zarabiała, a potem Andrzej mógł przejść na wcześniejszą emeryturę. Tyle że to psi grosz - mówi Joanna Derda.

NIKT SIĘ NIE DOWIEDZIAŁ
28 maja 2012 r. Sąd Rejonowy dla Warszawy Pragi-Północ uniewinnił Andrzeja Szaniawskiego z zarzutu ła­pówkarstwa. Doktor Ludwikowska zo­stała skazana na pół roku w zawieszeniu na dwa lata. - Nie uniewinniono jej, bo przyznała się do tego, że wzięła tę cho­lerną figurkę za kilkadziesiąt złotych - irytuje się Maria Ej- chart z Fundacji Helsińskiej.
Tamta sprawa była dla niej wyjątkowa. - Zdarzyła się na fali walki przeciwko lekarzom. Ten kontekst polityczny miał kolo­salne znaczenie. Absurdem było to, jak długo się toczyła i jak wiele czasu było potrzeba, żeby się oczyścić z takich zarzutów. Oczywiście bardzo trudno byłoby udowodnić, że przedstawi­ciele wymiaru sprawiedliwości ulegali naciskom, ale sposób prowadzenia sprawy przez prokuraturę daje wiele do myśle­nia - mówi.
Mecenas Anna Czepkowska, która broniła doktora Szaniaw­skiego, też mocno przeżyła tę sprawę. - Na etapie postępo­wania przygotowawczego miałam poczucie bezsilności. Nie
mieliśmy dostępu do akt. Nie byliśmy w stanie ani zweryfiko­wać zarzutów, ani przygotować linii obrony. Chodziliśmy tylko na kolejne posiedzenia sądu, podczas których sąd przedłużał tymczasowe aresztowanie bez weryfikacji tego, co było w ak­tach. Również sąd drugiej instancji, który rozpatrywał zażale­nia wnoszone przez obrońców na postanowienia przedłużenia tymczasowego aresztu, utrzymywał to w mocy. A przecież na­wet pobieżna analiza akt wskazywała, że te zarzuty są mocno wątpliwe - tłumaczy.
Przykro jej trochę, że na początku procesu było mnóstwo publiczności, a pod koniec sala sądowa świeciła pustkami.
- Kiedy pan Szaniawski doczekał się wreszcie uniewinnienia, nikt się o tym nie dowiedział. Nie został oczyszczony z zarzu­tów publicznie - mówi. Ma nadzieję, że nie trafi jej się druga taka sprawa. I że już nigdy w Polsce nie będzie takich spraw.
Joanna Derda do dziś się zastanawia, dlaczego padło akurat na jej brata? - To był pewnie przypadek. Chodziło o to, żeby wykazać, że istnieje jakaś mafia, spisek, że się walczy z korupcją. Nikt nie zasta­nawiał się nad krzywdą, jaką się ludziom wyrządza - mówi.
Kiedy dziś słucha wypowiedzi na temat krystalicznie uczciwych panów Ziobry i Kamińskiego, którzy dzielnie walczy­li o sprawiedliwość, to się denerwuje, bo wie, jak ta walka o sprawiedliwość wyglą­dała. - W sprawie, która dotyczyła rze­komej łapówki w wysokości 2,5 tys. zł, zniszczono człowieka. Nikt nie przeprosił ani nikt nie poniósł za to żadnych konse­kwencji. Stało się i trudno.

TO JUŻ INNY CZŁOWIEK
- Mąż bardzo się zmienił. Prawie nie OPUSZCZA DOMU, JEST SŁABY, CIĄGLE CHO­RUJE. Kiedyś był towarzyski, mieliśmy mnóstwo znajomych, po aresztowaniu zaczął się wstydzić, mówił, że środowi­sko lekarskie patrzy na niego podejrzli­wie. Teraz kontaktuje się tylko z jednym kolegą i rodziną. Bywa trudny, ale ja to rozumiem. On jest najbardziej pokrzywdzony - mówi.
Więc kiedy niedawno sąd przyznał mu 450 tys. zł zadość­uczynienia za niesłuszne tymczasowe aresztowanie i doznane w tym czasie krzywdy, wcale się nie ucieszyła: - Nie chcę tych pieniędzy. Oddałabym wszystko, by móc to, co się stało, jakoś odwrócić.
- Wolałbym te pieniądze zarobić. A zresztą co to za zadość­uczynienie? - pyta doktor Szaniawski. - Chyba nie można na­prawić tego, co się stało. Nie będę już nigdy lekarzem. A poza tym, jakby poważnie traktować opinie lekarzy, to się ze mnie zrobił wrak.
Taką opinię wydał biegły sądowy, który na początku 2015 r. badał doktora Szaniawskiego. „Schorowany, bez szans na wy­zdrowienie” - ocenił i wyliczył wszystkie dolegliwości: cuk­rzyca typu 2, marskość wątroby (prawdopodobnie polekowa), żylaki przełyku, wodobrzusze, choroba niedokrwienna serca, niewydolność serca, nadciśnienie tętnicze, zaburzenia świado­mości na tle zespołu otępiennego, miażdżyca. Depresja wielo­letnia. Wtórne złe zrośnięcie żuchwy, utrata zębów i zaburzenia wymowy - napisał, dodając, że zdrowie pacjenta gwałtownie pogorszyło się w czasie aresztowania.
- Taki ze mnie zwyrodnialec - żartuje ponuro doktor Szaniawski.
Nie wie, co zrobi z odszkodowaniem. Najpierw oddał długi ro­dzinie, która wpłaciła za niego kaucję i zapłaciła honoraria praw­nikom. Innych planów nie ma, bo jakie mógłby mieć, skoro ledwie się rusza? Całymi dniami siedzi w fotelu, trochę poczyta, pooglą­da telewizję, zrobi przegląd swojego zbioru noży, czasami któryś naostrzy. - Niestety, jak byłem w areszcie, to się do nas włama­li i rąbnęli Marzenki biżuterię oraz parę moich noży, takich droż­szych - wzdycha.
W więzieniu - przypomina sobie - najgorsze było to, że nagle przestał być szanowanym lekarzem. - Ten mały kurdupel poli­cjant zwraca się do mnie: panie Andrzeju. Więc ja mu: albo jestem Andrzej Szaniawski, albo proszę pana. Uważam, że zrobiliście głupstwo, zatrzymując mnie, ale przynajmniej się do mnie odno­ście właściwie.
A współwięźniowie jeszcze gorzej się odzywali: ej, ty! - W więzieniu albo jesteś najsilniejszy, albo najbogatszy i wtedy so­bie poradzisz. A ja nie byłem ani jeden, ani dragi. Siedziałem w celi z pięcioma facetami i nie miałem aż takiej kasy, żeby ich zaopatry­wać w różne rzeczy z więziennej kantyny. Nie znałem grypsery, więc byłem traktowany jak więzień drugiej kategorii. Po operacji jadłem przez rurkę zrobioną z długopisu, z którego wyjąłem wkład i wszyscy się ze mnie nabijali. Więc musiałem się bić - mówi. - No tak, bić - potwierdza. I wyjaśnia: był w celi taki jeden, który się nie bił, i kazali mu siedzieć pod łóżkiem. - Wiedziałem, że albo będę się bił, albo będę mieszkał pod łóżkiem - tłumaczy i zapala papierosa.
- Tamto doświadczenie - mówi - nie było całkiem złe. - Napra­wie rok trafiłem między bandytów i łobuzów i wytrzymałem. I to jest jakaś satysfakcja, że się nie dałem, chociaż działy się tam róż­ne przykre rzeczy.
I jeszcze jedna dobra rzecz: dzieci mu się sprawdziły. - Stały przy mnie murem. Wierzyły, że to jest nieporozumienie - mówi i sięga po kolejnego papierosa. Wrócił do palenia w areszcie, po wielu latach przerwy.
Czy ma poczucie krzywdy? - Nie wiem. Ale chyba nie mam do nich pretensji. Do nikogo - mówi po dłuższym namyśle.
Na kolejne pytanie - czy jeszcze na coś czeka - też odpowia­da z ociąganiem: - Tak, czekam. Na co? Aż umrę. Ostatnio bar­dzo nasiliły się dolegliwości bólowe, nie mam już sił. Nic mnie nie cieszy. A właściwie przeżyłem to życie nieźle. A że potem tak się zepsuło? CI

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz