niedziela, 6 grudnia 2015

Desant na pomarańczową wyspę



Co czeka pomorskie i zachodniopomorskie - jedyne województwa, w których w ostatnich wyborach Platforma, choć słabo, ale jeszcze raz wygrała z PiS?

Kiedy Państwowa Komisja Wybor­cza, ogłaszając wyniki, pokazała mapę administracyjną, te dwa wo­jewództwa oznaczone na poma­rańczowo wyraźnie odcinały się od cha­browej reszty. - Obszar rozsądku nad Bałtykiem - powie pół żartem, pół serio Marek Tałasiewicz, jeszcze urzędujący, ale wkrótce były wojewoda zachodnio­pomorski. Gdyby nie ten nadmorski pas pomarańczu, zwycięstwo PiS byłoby bar­dziej efektowne. No i jakże miłe dla partii, której wspólnota narodowa jest bliższa niż zróżnicowane społeczeństwo obywatel­skie. - To jest jak sól w oku - ocenia Mie­czysław Struk, marszałek pomorski.

Pomorskie archipelagi
   Komentatorzy polityczni, wcześniej chętnie interpretujący geografię wybor­czą, tym razem zamilkli. Województwu pomorskiemu łatwo przypisać „efekt matecznika”, kolebki PO, a zarazem wy­zwania dla PiS. Ale co z zachodniopomor­skim? - Myślę, że zaważyły niekoniecznie te same czynniki - uważa prof. Aleksan­der Hall, historyk, który kawał życia oddał działalności najpierw opozycyjnej, potem politycznej. - Pomorze samorządowe jest w dużej mierze konserwatywne, ale niepisowskie. I ono cały czas gra pierwsze skrzypce. Zachodniopomorskie z kolei ma taki profil, że tam mimo wszystko nie ma wzięcia ten typ prawicowości, który re­prezentuje PiS. Chodzi mi o słabsze przy­wiązanie do Kościoła, słabsze struktury społeczne, większą otwartość na Zachód.
   Na Pomorzu PO rekordowe poparcie otrzymała w malutkiej Krynicy Morskiej (44,12 proc.). Może także dlatego, że po­pularnemu kurortowi grozi zostanie wyspą w sensie dosłownym. Chodzi o kanał przez Mierzeję Wiślaną, którą PiS wielokrotnie obiecywał przekopać, także w ostatniej kampanii. PO nie mówiła kanałowi nie, ale się nie śpieszyła. To projekt politycz­ny - uniezależnia elbląski port od będącej we władaniu Rosji Cieśniny Pilawskiej. Wątpliwy gospodarczo i silnie ingerujący w środowisko naturalne (z tego powodu wymaga akceptacji Komisji Europejskiej). Elbląskie elity wierzą (ponad podziałami), że przekop da kopa rozwojowego ich mia­stu. Do polityków PiS hasło „suwerenna droga wodna” przemawia bardziej niż ra­chunek ekonomiczny i straty w przyrodzie. Krynica boi się jednak, że wskutek inwe­stycji straci plaże i turystów. Ostatnio kry­niczanie wpadli na pomysł, że jeśli rząd chce kopać, to niech najpierw wysoko ubezpieczy ich majątki na wypadek ne­gatywnych skutków.
   Prawdę mówiąc, pomarańczowa wyspa to wytwór zgeneralizowanych statystyk. Jeśli z poziomu województw i okręgów zejdziemy niżej, na szczebel powiatów i gmin, nie mówiąc o obwodach, to od­słoni się mozaika plam o różnym stopniu nasycenia pomarańczem i chabrem. Ar­chipelagi. I często trudno tu o wyraźny klucz. Na przykład ten, że na PiS głosują ofiary transformacji, a na PO jej benefi­cjenci. Weźmy Sierakowice, gminę mle­kiem i miodem płynącą, gdzie regularnie wygrywa PiS (ostatnio 54,68 proc. głosów, PO -19,43), i głosujące na PO Trzebielino, które może Sierakowicom zazdrościć i do­brobytu, i przedsiębiorczości.
   Na Kaszubach inaczej niż na Pomorzu Zachodnim - struktury społeczne są zwar­te, okrzepłe, ale ludzie też podzieleni. Pół­noc bardziej popiera PO, południe sprzyja PiS. I to pomimo, że PiS do „kaszubskości” podchodzi nieufnie - przez dziadków w Wehrmachcie, przez kultywowaną ję­zykową i kulturową odrębność. Mieszka­niec Bytowa, Kaszuba z dziada pradziada, prof. Cezary Obracht-Prondzyński, histo­ryk, socjolog i antropolog, skłonny jest po­stawić tezę, że siła więzi wyznaniowych (te podkreśla) - czy też szerzej, ideologicznych - jest większa niż siła więzi et­nicznych. Te ostatnie PiS wystawił w tych wyborach na próbę, obiecując stworze­nie województwa środkowopomorskie­go. Niektórzy działacze PiS o kaszubskim rodowodzie odważyli się zdystansować od tego projektu, oznaczającego rozbiór Kaszub i obu województw nadmorskich. A Kaszubi od 1945 r. zabiegali o to, by być w jednym województwie. Dała im to do­piero reforma Buzka.

Zamieszanie rozbiorowe
   Właściwie mało kto się spodziewał, że PiS obieca to środkowopomorskie. Wszak w październiku 2007 r. prezydent Lech Kaczyński opowiedział się prze­ciwko projektowi. Jego brat odkurzył go w 2012 r. I potem przypominał, prezentu­jąc to jako remedium na słabości rozwojo­we tej części Wybrzeża. Środkowopomor­skie pachniało kiełbasą wyborczą. Jednak Pomorski Sejmik Wojewódzki postanowił dać mu odpór - 19 października br. zwo­łał nadzwyczajną sesję i przyjął rezolucję przeciwrozbiorową. Nie obyło się bez awantury. Radni PiS byli sesji przeciwni. Poseł Andrzej Jaworski (PiS) wkroczył na mównicę, nie czekając na zgodę prze­wodniczącego sejmiku. Ten chciał mu udzielić głosu później w dyskusji prze­widzianej w programie sesji. A że poseł z mównicy zejść nie chciał, to wyłączono
mu mikrofon. Więc i on, i radni PiS opuści­li salę. Jaworski złożył potem w prokuratu­rze doniesienie o podejrzeniu popełnienia przestępstwa przez uniemożliwienie mu wypowiedzenia się jako posłowi. No i teraz prokuratura ma zajęcie.
Profesor Obracht-Prondzyński był na tej sesji, bo wraz z innymi osobami z tzw. te­renu chciał usłyszeć argumenty zwolenni­ków rozbioru. Ale jak przyszła na nie pora, PiS nie było na sali. - Liczę na to - mówi profesor - że jeśli do czegoś dojdzie, to te konsultacje społeczne będą prawdzi­we, a nie w postaci politycznych mityngów i awantur. To jest gra naszą, Kaszubów, przyszłością. Nie chcemy być zakładnikami jakiegoś projektu politycznego.
Prócz środkowopomorskiego PiS obie­cywał jeszcze wydzielenie warszawskiego i częstochowskiego. Obietnice wywołały w terenie dyskusję o rzeczywistych, nie administracyjnych mechanizmach wzro­stu. Że szansą są lepsze drogi, szybkie po­łączenia kolejowe. Że można stymulować rozwój bez ingerencji w układ terytorialny.
   - To by oznaczało gigantyczne turbulen­cje, renegocjacje z Unią Europejską - ar­gumentuje Olgierd Geblewicz, marszałek zachodniopomorski. - Prócz przeprowa­dzenia nowych wyborów trzeba by napisać dla poszczególnych obszarów nowe strate­gie rozwoju. Lekko licząc, wstrzymaliby­śmy możliwość implementacji funduszy unijnych na ok. trzy lata. Obudzilibyśmy się w 2018 r., zaprzepaszczając ten ostatni dobry dla nas okres.
   Dlatego Robert Biedroń, prezydent Słupska, choć wcześniej był za środkowo- pomorskim, teraz zdeklarował się przeciw. Samorządowcy zaczęli się zastanawiać, czy nowe województwa nie są pretekstem do przeprowadzenia przyśpieszonych wyborów do sejmików, które w większości trzyma koalicja PO-PSL. Marszałek Struk obawia się jednak, że może chodzić o coś więcej - inny sposób myślenia o organiza­cji państwa, niechęć PiS do silnych samo­rządów, z którymi trzeba się dzielić władzą.

Minister od dorszy
   Dla całego Wybrzeża PiS miał marchew­kę w postaci Ministerstwa Gospodarki Morskiej i Żeglugi Śródlądowej. Wiado­mo, że powołanie odrębnego resortu cudu gospodarczego nie uczyni, ale mile łasko­cze aspiracje. Wybrzeże za komuny żyło w aurze wyjątkowości jako okno na wolny świat. W 1989 r. tę wyjątkowość straciło. Pozostała tęsknota. Własne ministerstwo poniekąd czyni jej zadość.
   - Czy pobożni, czy ateiści, prawi czy lewi mają nadzieję, że wreszcie nas zauważą, wreszcie nas docenią - oddaje nastroje szczecińskie wojewoda Tałasiewicz. - Tu cały czas ludzie mają wrażenie, że to, co związane z morzem, jest niedostrze­gane, niedoceniane, traktowane jako coś dalekiego, abstrakcyjnego.
   Trójmiasto nie może się pogodzić z przeprowadzką do Warszawy Dowódz­twa Marynarki Wojennej (PiS obiecał powrót). I chyba nie utuliło żalu umiesz­czenie w Gdańsku Polskiej Agencji Ko­smicznej. W ogóle na Wybrzeżu ożył ostat­nio dyskurs o potrzebie decentralizacji, rozumianej nader prosto jako dzielenie się przez stolicę różnymi instytucjami z regionami. Na nowy resort też spojrza­no z taką nadzieją. Od początku na jego szefa typowano Marka Gróbarczyka, ab­solwenta Wyższej Szkoły Morskiej w Gdy­ni, byłego marynarza, ostatnio europosła związanego ze Szczecinem. Jego karierę łączy się z osobą Joachima Brudzińskiego (obaj trafili do Szczecina z Nowego Sącza). Więc Szczecin liczył, że to tam trafi sie­dziba ministerstwa. Ale Gdańsk nie myślał odpuszczać. Entuzjazm osłabł, gdy trady­cyjnie stanęło na Warszawie.
   Nie obyło się bez zgrzytu, gdy w związ­ku z ministerstwem PiS obiecał odbudowę zrujnowanych stoczni i portów. Szcze­cin akcję „reaktywacja” przyjął głównie z nadzieją. Wprawdzie i tam na tereny postoczniowe wróciło już życie (50 firm, ok. 2,5 tys. pracujących), ale w stopniu nie- zaspokajającym oczekiwań. WTrójmieście wizji upadłych stoczni i portów, które trze­ba dźwigać z ruin, nie zdzierżyła organiza­cja Pracodawcy Pomorza. Zorganizowała debatę połączoną z briefingiem praso­wym. Przedstawiono mnóstwo liczb na do­wód, że zapaść jest w głowach polityków PiS. Bo stocznie, przynajmniej te prywat­ne, radzą sobie zupełnie nieźle, a niektóre wręcz świetnie. Porty w Gdańsku i Gdy­ni biją przeładunkowe rekordy (w por­cie gdańskim przeładunek kontenerów w latach 2007-14 wzrósł o 1,2 tys. proc.). Przyciągają też wielkie inwestycje, a głupie gadanie może im zaszkodzić.
   Zatem Marek Gróbarczyk nie obejmie masy upadłościowej. Już raz w rządzie Ja­rosława Kaczyńskiego kierował resortem od morza. Ale było to ministerstwo o wą­skich kompetencjach, utworzone jako łup dla koalicyjnej LPR. Gróbarczyk rządził nim u schyłku i bardzo krótko. Julia Pitera wyciągnęła mu, że służbową kartą zapłacił parę złotych za kawałek dorsza, co po ła­tach zupełnie zbladło przy ośmiorniczkach ludzi Platformy. Ale ten minister i jego ówczesny zastępca Grzegorz Ha- łubek zapisali się szkodliwym konfliktem z Komisją Europejską. Też o dorsza, któ­rego nasi rybacy odławiali, przekracza­jąc przyznany limit, ustanawiany po to, by chronić ryby przed przetrzebieniem.
Minister postawił się KE, a konsekwencje ponieśli rybacy. Za karę pomniejszano im limity połowowe w następnych latach.
  Jednak teraz ministerstwo ma mieć większe kompetencje, podobno z wła­ścicielskimi włącznie. Jego przyszły szef zapowiada, że w trzy miesiące od utwo­rzenia resortu powstanie ustawa, która reaktywuje Stocznię Szczecińską.

Muzealne sieroty
   PiS Pomorza nie odbił, choć wpływy PO mocno osłabły. Ale można powiedzieć, że je podbił, wygrywając w skali kraju. Dzień po wyborach i słowach prezesa PiS, który przestrzegał partyjny aktyw przed zemstą na politycznych rywalach, poseł Jaworski obwieścił, że trzeba zmienić władze Gdańska i namawiał do referen­dum. Jaworski trzykrotnie bez powodze­nia rywalizował z Pawłem Adamowiczem o fotel prezydenta Gdańska. W trzecim podejściu udało mu się wywalczyć drugą turę. Bo też rywal był osłabiony- i jest na­dal - śledztwem. Sprawa ciągnie się trzy lata. Prokuratura postawiła prezydento­wi pięć zarzutów, które dotyczą podania nieprawidłowych informacji w oświad­czeniach majątkowych. Czym się to skoń­czy - umorzeniem czy aktem oskarżenia - nie wiadomo. Adamowicz ma wrażenie, że prokuratura finiszuje. - Gdyby to mia­ło trwać jeszcze pół roku czy rok – mówi - to czułbym się zagrożony w kontekście planów PiS podporządkowania prokura­tury ministrowi sprawiedliwości.
   Nadgorliwość Jaworskiego, ulubieńca ojca Rydzyka, tłumaczy się w Gdańsku chęcią poprawy wewnątrzpartyjnych notowań - przewodzenie regionowi stra­cił na rzecz Janusza Śniadka, do Sejmu startował z trzeciego miejsca - nie tylko po eksponowanym ostatnio Jarosławie Sellinie, ale też słabo rozpoznawalnym Kazimierzu Smolińskim. Sellin od zapo­wiedzi wojny z Adamowiczem się zdy­stansował, nie taił jednak, że PiS marzą się przyspieszone wybory samorządowe. W przeciwieństwie do Jaworskiego Sellin miał ostatnio wysokie notowania - mocno eksponowany medialnie, chodził w glo­rii przyszłego ministra kultury. Ale osta­tecznie tę rolę (wraz z teką wicepremiera) przydzielono prof. Glińskiemu.
   Na linii strzału znalazło się też Mu­zeum II Wojny Światowej, nienarodzo­ne jeszcze, choć mocno już rozwinięte dziecię samego Donalda Tuska. Pomysł (2008 r.) był inspirowany sukcesem Mu­zeum Powstania Warszawskiego, na któ­rym swego czasu zbił polityczny kapitał Lech Kaczyński. Gdańskie muzeum ma ciekawy kształt architektoniczny, jest też gotowa koncepcja wystawy głównej. Koszt - 450 min zł w ramach programu rządowego. Pech (nieszczęścia budowlane w okolicy) spowodował opóźnienia. Mogą mieć one gorsze skutki niż tylko poślizg w otwarciu. Koncepcję wystawy wcze­śniej krytykował prezes Kaczyński. Sellin teraz tę krytykę odświeżył - że chodzi o to, by muzeum przedstawiało polską inter­pretację i narrację; że uniwersalistyczna interpretacja nie ma sensu; że tylko inte­res Polski, jej wizerunek itd. Żadne tam pokazywanie naszych doświadczeń na tle innych narodów. Muzealnicy są pewni, że krytyka bierze się z nieznajomości koncepcji wystawy, z fałszywych o niej wyobrażeń. Proponują filmik na stronie internetowej muzeum, aby wyrobić sobie pogląd. Więc przez korytarze Muzeum II Wojny Światowej w Gdańsku przelecia­ło westchnienie ulgi, gdy Sellin nie został ministrem kultury.
   No cóż, a gdyby nawet ich wizja różni­ła się od wizji Jarosławów - Kaczyńskiego i Sellina? Gdzie jest powiedziane, że nie ma ona prawa bytu w przestrzeni publicznej i w publicznym dyskursie? Przecież to uzna­ne za „słuszne” Muzeum Powstania War­szawskiego każdy z nas też czyta po swoje­mu. Według własnej wiedzy i wrażliwości. Co więcej, po swojemu, czyli różnie, czytają je nawet zdeklarowani zwolennicy PiS. Tego nie zmienią żadne wybory, podboje i de­santy. Na szczęście.
Ryszarda Socha

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz