poniedziałek, 30 listopada 2015

Dajcie mu człowieka



W marcu 2013 r. skazany na 3 lata więzienia. Właśnie ułaskawiony. Można rzec, minister po przejściach. Mariusz Kamiński wraca do tropienia wszelkiego zła.

Piotr Pytlakowski

Jest grudzień 2005 r. Prezydent Aleksander Kwaśniewski na kilka dni przed końcem kadencji ułaskawia byłego wi­ceministra spraw wewnętrznych Zbigniewa Sobotkę, za­mieniając mu karę 3,5 roku więzienia na rok w zawieszeniu. Poseł i sekretarz stanu w KPRM Mariusz Kamiński mówi Monice Olejnik w Radiu Zet: „To oczywiście jest decyzja bezczelna, bez­wstydna. Aleksander Kwaśniewski zachował się w tej sprawie nie jak prezydent, ale jak prezio. (...) Ręce opadają, że tak może zachować się prezydent Polski”.
   Jest listopad 2015r. Prezydent Andrzej Duda ułaskawia Mariu­sza Kamińskiego, skazanego nieprawomocnie na 3 lata więzie­nia. „Postanowiłem w swoisty sposób uwolnić wymiar sprawie­dliwości od tej sprawy” - oznajmia prezydent. Kamiński pisze w oświadczeniu: „Decyzję Pana Prezydenta traktuję jak symbol przywracania podstawowego poczucia sprawiedliwości, uczci­wości i przyzwoitości w życiu publicznym”.

niedziela, 29 listopada 2015

Rewolucja nihilizmu



Ile pragmatyzmu, a ile rewolucji w rządach Kaczyńskiego? Po politycznym blitzkriegu pierwszego tygodnia władzy PiS widać, że rewolucyjny zapał przeważa.

Skład rządu PiS miał być do­wodem na to, że Kaczyń­ski zachowuje rozsądek - uspokojenie w gospodarce, a rewolucja jedynie w nad­budowie. I Mateusz Morawiecki w roli Zyty Gilowskiej z 2006 r. - żeby inwesto­rzy nie wpadli w panikę, a destabilizacja gospodarki nie przeszkodziła Kaczyń­skiemu w ideologicznych i personalnych zabawach.
Taką wizją uspokajali nas eksper­ci i komentatorzy, choć powinni pamię­tać, że w 2006 i 2007 roku owa rewolucja w nadbudowie, czyli wojna z układem, choć osłaniana przez politykę fiskalną Zyty Gilowskiej, szybko przeniosła się także na poziom społecznej i gospodar­czej bazy. Uderzenie w środowiska leka­rzy i pielęgniarek, gdy zamiast zachwycać się charyzmą Kaczyńskiego, powiedzia­ły „sprawdzam”, uderzenie w środowi­ska polskiego biznesu, zablokowanie inwestycji infrastrukturalnych poprzez zerwanie kontraktów na większość z nich - wszystko to sprawiło, że rewolucja w nadbudowie rozlała się także na bazę i pozbawiła Kaczyńskiego władzy.

sobota, 28 listopada 2015

Iść po makach i ginąć



Rzeczpospolita obojga Biniendów.

MARIAN ŚRUT

Prof. Wiesław Binienda, główny ekspert zespołu badającego przyczyny katastrofy smoleńskiej pod przewo­dem Antoniego Macierewicza, oraz dr Maria Szonert-Binienda, małżonka profesora, przybyli do Polski, żeby wziąć udział w wyborach. Bo choć mieszkają za Wielką Wodą, zameldo­wani są w kraju natrętnie mylonym w USA z Czechami-i prawo wyborcze posiadają.
Profesor nie zdradził, na której li­ście postawili krzyżyk, ale zaznaczył, że glosowali po polsku, czyli najpierw kościół, potem urna, co raczej trudno uznać za przejaw preferowania ZLe­wu lub Adriana Zandberga. Tak czy siak Akademicki Klub Obywatelski im. Lecha Kaczyńskiego w Poznaniu wykorzystał okazję i poprosił państwa Biniendów o wygłoszenie referatów. Zgodzili się ochoczo.

piątek, 27 listopada 2015

Żelazna kurtyna



My się odcinamy od wolnego świata. Dryfujemy w stronę Rosji Putina - Agnieszka Holland o istocie rewolucji Kaczyńskiego i groźbie wojny w Europie.

ROZMAWIA ALEKSANDRA PAWLICKA

NEWSWEEK: Paryż, który jest pani drugim domem, zaatakowali terroryści. W Polsce pełnię władzy przejęło PiS. Smutek? Strach?
AGNIESZKA HOLLAND: Nie chciałabym patrzeć na zmianę władzy w Polsce, za­kładając, że jeśli rządzą liberalni demo­kraci, to jest to moja Polska, a gdy rządzą narodowi katolicy, to śpiewam „Ojczy­zną wolną racz mi wrócić panie”. Zmia­ny jednak rzeczywiście mogą zajść tak głęboko, że trudno będzie mówić o Pol­sce jako kraju, w którym można mieć ele­mentarny szacunek dla władzy. Pierwsze powyborcze działania wskazują na dale­ko idącą „orbanizację” życia polityczne­go i nieliczenie się z ludźmi, którzy nie są wyborcami PiS, czyli w gruncie rzeczy z większością Polaków.

Zachodnie media alarmują, że Polska już wyprzedziła Węgry Orbana i przy­czyni się do pęknięcia Europy.
- Bo Orban nie zdobył się chyba na coś takiego jak prezydent Duda ułaskawia­jący skazanego nieprawomocnym wyro­kiem ministra w rządzie Kaczyńskiego... przepraszam rządzie pani Szydło. To jest wydarzenie bez precedensu nie tyl­ko w historii polskiej demokracji. Ozna­cza cofnięcie się do najczarniejszych lat, kiedy jednoosobowo decydowano, kto powinien zostać skazany, zastraszano i ubezwłasnowolniano sędziów. Właśnie tego baliśmy się chyba najbardziej, wiesz­cząc przejęcie władzy przez PiS: autory­tarnego i niemającego nic wspólnego ze sprawiedliwością i demokracją sposobu działania.

czwartek, 26 listopada 2015

Twórca zwycięzców



PiS nie wykonuje żadnego ruchu bez badań przeprowadzonych przez swojego PR-owca.
To jedna z najbardziej tajemniczych postaci w rządzącej partii.

JOANNA MIZIOŁEK

Piotr Agatowski, szara eminencja dwóch pałaców - tak o niefor­malnym PR-owcu Andrzeja Dudy i Beaty Szydło mówi się w PiS. A raczej szepcze. Bo politycy PiS starają się ukryć fakt, że Aga­towski pracuje nad wizerunkiem prezydenta i premiera. Dziś to właśnie on ma wpływ na kluczowe ustalenia w obu kancelariach.
   - Opracowywał strategię obu kampanii, prezydenckiej i parlamentarnej. Teraz doradza zarówno Dudzie, jak i Szydło. Jest łącznikiem między dwoma ośrod­kami - twierdzi nasz rozmówca z Pałacu Prezydenckiego.
   Agatowski z wykształcenia jest socjo­logiem. Wcześniej opracowywał badania opinii dla firm komercyjnych. Do tej pory mało łączyło go z polityką. - Nigdy nie myślałem, że zaangażuję się w projekt polityczny, ale poprosił mnie o to Andrzej. Potem zacząłem współpracować z Beatą. I siłą rozpędu, chcąc nie chcąc, zostałem doradcą politycznym - mówi „Wprost” Piotr Agatowski.

środa, 25 listopada 2015

Odwetowiec



Jednego nie można odmówić nowemu szefowi MSZ Witoldowi Waszczykowskiemu - ambicji. Pytanie tylko, czy zmieści się ona w gmachu przy alei Szucha.

Gdy zaczął pojawiać się w ministerstwie, wzbudzał podziw i zawiść jednocześnie. Młody, wykształ­cony na Zachodzie, z perfekcyjnym angielskim i kolorowymi skarpetkami do garnituru, nie paso­wał do starej kadry. Wiedział, kogo czarować, wobec reszty potrafił być brutalny. Nikogo nie pozostawiał obojętnym. Sam nieprzeciętnie inteligentny i niespotykanie ambitny. Radek Sikorski.
   Wystarczy jednak zamienić skarpetki na kowbojskie bolo pod szyją i ten opis jak ulał pasuje do Witolda Waszczykowskiego. Według popularnej w PiS teorii nowy minister spraw zagranicznych został politykiem właśnie z zawiści wobec Sikorskiego.
   - Trzeba to było zobaczyć. To był jakiś zew natury, czysta nienawiść - mówi były członek PiS, który poznał Waszczykowskiego, gdy ten był już w Biurze Bezpieczeństwa Narodowego. - Dwie tale podobne osobowości się wyklu­czają, to się musiało skończyć zderzeniem. Ale zastrze­gam: ja jestem do Witka uprzedzony. Wszyscy zastrzega­ją, że są do „Witka” jakoś uprzedzeni, i jeśli mają mówić szczerze, to nie pod nazwiskiem. Znów, wypisz wymaluj, przypadek Sikorskiego.
   Co jednak najciekawsze, obaj panowie stoją na zewnątrz formacji politycznych, które ich poparły. Pod tym wzglę­dem nowy szef MSZ swoją obcość wobec PiS nadrabia radykalnością neofity - nie mówi może o dorżnięciu watahy, ale nie ma problemu, aby co drugi dzień oskarżać przeciw­ników PiS o zdradę narodową. W przypadku Sikorskiego obcowanie z PO zakończyło się z hukiem po ośmiu latach. -Ja aż tyle Witkowi w PiS nie daję-mówi znajomy ministra z czasów BBN.

wtorek, 24 listopada 2015

Czabanesku



Dobry wieczór państwu, mówię z pałacu prezydenckiego niósł się w eterze głos prezesa Polskiego Radia, w tle trzaskał kominek. Był rok 2007. Dziś przed Krzysztofem Czabańskim nowe zadanie: oczyścić media z kłamców.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Koniec sierpnia, ulica No­wogrodzka. Jarosław Kaczyński rekomendu­je komitetowi politycz­nemu PiS kandydatów do Sejmu. Gdy dochodzi do okręgu toruńsko-włocławskiego, pada nazwi­sko Krzysztofa Czabańskiego, który ma wystartować z pierwszego miejsca na liście: - To niezależny dziennikarz. W przeszłości wielokrotnie mi się sprze­ciwiał.
Półtora miesiąca później Czabański wystąpi w telewizji internetowej „Gaze­ty Polskiej”, gdzie wyjawi, jakie zadanie stawia mu prezes. - Jarosław Kaczyń­ski potrzebuje mnie w parlamencie do przeprowadzenia zmiany w mediach publicznych - powie. - To jest moje zo­bowiązanie wyborcze, które traktu­ję śmiertelnie poważnie. Odbierzemy kłamcom radio i telewizję. Funkcjona­riusze władzy znikną z ekranu.
Czabański będzie odbijać media jako poseł i wiceminister kultury. Zacznie od przeprowadzenia nowej ustawy medial­nej, a potem zajmie się tym, na czym zna się najlepiej: kadrami.

poniedziałek, 23 listopada 2015

„PREZYDENT”



Andrzej Duda zadowolił się rolą ordynansa faktycznego dowódcy. W normalnej demokracji skrajny brak ambicji urzędującego prezydenta mógłby dziwić. W demokracji pisowskiej nie tak bardzo.

RAFAŁ KALUKIN

Konstytucja stanowi, że „Prezydent RP jest najwyższym przedstawicielem Rzeczy­pospolitej Polskiej i gwarantem ciągłości władzy państwowej”.
Andrzej Duda jest przedstawicielem Prawa i Sprawiedliwości oraz gwarantem zerwania ciągłości władzy państwowej przez oddanie jej partyjnemu ośrodkowi pozakonstytucyjnemu.
   Konstytucja stanowi, że „Prezydent RP czuwa nad przestrze­ganiem Konstytucji, stoi na straży suwerenności i bezpieczeń­stwa państwa oraz nienaruszalności i niepodzielności jego terytorium”.
   Andrzej Duda czuwa nad instrumentalizacją konstytucji, stoi na straży suwerenności i bezpieczeństwa rządzącej partii oraz nienaruszalności i niepodzielności monopolu jej władzy.
Konstytucja stanowi, że „Prezydent RP wykonuje swo­je zadania w zakresie i na zasadach określonych w Konstytucji i ustawach”.
Andrzej Duda wykonuje swoje zadania w zakresie i na zasa­dach określonych w nieformalnych dyspozycjach pochodzących od Jarosława Kaczyńskiego.
   To wszystko sprawia, że prezydenturę Andrzeja Dudy należy odtąd brać w cudzysłów.

niedziela, 22 listopada 2015

Alfabet posłów PiS



Kacza partia ma aż 235 posłów. Prezentuje­my najbardziej cha­rakterystyczne twa­rze tej formacji. Ku pamięci i ku przestrodze.

   Błaszczak Mariusz - teflono­wy Mario, wzorzec kaczowielbienia. Posiadł niezwykłą umiejętność po­litycznej mimikry. Myśli jak prezes, porusza się jak prezes, gniewa się jak prezes i jest hmm... empatyczny jak On. Niedoszły prezydent Legiono­wa. Walczy o klerykalizację Polski. Gorączkowo pilnuje, aby pod żad­nym pozorem nie przewyższać preze­sa o głowę. Dlatego chodzi przy nim w skłonie.

   Brudziński Joachim - chuligan w garniturze o niewyparzonej gębie. Przegrał prawomocnie proces są­dowy z „FiM” - wybulił kasę na cel społeczny i oficjalnie nas przepraszał. Jako nieletni uczeń energicznie zde­molował niecały pociąg i uczestniczył w rozboju. Zaliczył tylko dwa miesią­ce w areszcie. Wybitny „szyita” - od młodości nie wylewa procentów za kołnierz. Po wódce uruchamia mu się „szwendaczka”, czyli nieskrępo­wany pęd do ruszenia „na miasto”. Kaczyński jest dlań hersztem bandy. Chce zająć jego miejsce, jak się zwol­ni. Widać, że ma kwalifikacje.

sobota, 21 listopada 2015

Gabinet osobliwości



Szczególną w tym gro­nie postacią jest Anto­ni Macierewicz, który dostanie tekę ministra obrony narodowej. Był zaledwie 11-letnim Antosiem, gdy został oddany na wielomiesięcz­ną „kurację” w Ośrodku Wycho­wawczym Salezjanów w Rumi koło Gdyni. Ten okres odcisnął nieza­tarty ślad w jego psychice... Ry­walizując w 2002 roku z Lechem Kaczyńskim o posadę prezyden­ta Warszawy, zapowiedział, że je­śli wygra, wzmocni stołeczną poli­cję „patrolami św. Michała”, czyli krzyżówką niegdysiejszego ORMO ze strażnikami rewolucji islamskiej. „Patrole św. Michała (...) będą się składać z ochotników, np. sąsiadów, kolegów. Będą zwracali uwagę, czy w pobliżu ich miejsca zamieszkania nie kręcą się podejrzane elementy ludzkie - obiecywał Macierewicz. Cierpiał, gdy bracia Kaczyńscy nie traktowali jego zasług poważnie. „ On często zbyt ostro widzi rzeczy­wistość: tam gdzie jest różowo, to on mówi, że jest czerwono ” - diag­nozował zaburzenia Macierewicza Lech. Jarosław był wręcz brutalny: „ Trzeba jasno powiedzieć, że obraz, jaki chwilami tworzy, twierdząc, że niemal wychowywał się w podziemiu kościołów, jest oczywistą niepraw­dą”. Prezes jawnie kpił, że w sta­nie wojennym przyszły szef MON szalał ze strachu: „Przychodzę do niego, ale nie pali się tam światło. Zona Macierewicza, Hanka, wpro­wadza mnie do łazienki. Antek sie­dzi w zamkniętej łazience na sedesie. Podekscytowany krzyczy: niech mnie rozstrzela ją!” (w wywiadzie rzece „O dwóch takich...” z 2006 r.). De­molowanie wojskowych służb spe­cjalnych, nielegalne kopiowanie tajnych dokumentów, chowanie się za immunitetem, żeby uniknąć od­powiedzialności karnej, wyroki na­kazujące odszczekiwanie kłamstw, paranoje „smoleńskie”, absorbo­wanie prokuratury setkami za­wiadomień o wyimaginowanych przestępstwach... Czy warto to przy­pominać? Macierewicz sam to nam wkrótce odświeży.

piątek, 20 listopada 2015

Nadgodziny na śmieciówce



Oficjalnie NSZZ Solidarność walczy z nadużywaniem umów cywilnoprawnych. A nieoficjalnie kontrolowane przez związek spółki świetnie prosperują dzięki zatrudnianym na śmieciówkach. Przykład Gliwice.

RADOSŁAW OMACHEL

Też jestem pracodawcą, za­trudniam 150 pracow­ników i nie wyobrażam sobie, żebym kombino­wał - tak Piotr Duda, szef Solidarności, mówił w jednym z wywiadów o zatrudnianiu na umowach cywilnoprawnych.
Związki zawodowe nawołują do ogra­niczenia patologii związanych z tą for­mą zatrudniania. Tak zwane śmieciówki są w Polsce często wykorzystywane do obniżania kosztów pracy i omijania pra­wa pracy. Jednak od Nowego Roku stra­cą na atrakcyjności; od prawie każdej umowy-zlecenia trzeba będzie odpro­wadzić składkę do ZUS.
   Czy związkowcy z zaostrzenia prze­pisów będą rzeczywiście zadowoleni? Mogą sporo na tym stracić.

NIE TYLKO DOMY WCZASOWE
We wrześniu „Newsweek” opisał działalność Solidarnościowej spółki Dekom prowadzącej dom wcza­sowy Bałtyk w Kołobrzegu, w któ­rym pracowały osoby zatrudniane na umowach cywilnoprawnych. Podob­ne praktyki - przesuwanie pracowni­ków do firm outsourcingowych, które zatrudniały ich na śmieciówkach - wy­kazała kontrola Państwowej Inspekcji Pracy w zarządzanym przez Ogólno­polskie Porozumienie Związków Zawo­dowych (OPZZ) i Solidarność ośrodku wypoczynkowym Perła w Ustce.
   Ośrodki wczasowe to biznesowa do­mena zwłaszcza związków zawodowych działających w dawnych przedsiębior­stwach państwowych (Perła to ośrodek Anwilu). Jednak związkowcy przejęli nie tylko domy wczasowe.
   Między innymi na Śląsku wywalczy­li sobie też prawo do zarządzania fir­mowymi stołówkami i sklepikami; górnicze holdingi zaprosiły zaś główne związki zawodowe - Solidarność i Ka­drę - do rady fundacji Unia Bracka, któ­ra przejęła kontrolę nad liczącą ponad 70 placówek siecią przykopalnianych przychodni.
   - Jak w każdej firmie medycznej, tak i tu część pracowników jest zatrudnio­na na umowach śmieciowych - przyzna­je były menedżer jednej ze spółek Unii Brackiej.
   Na styku własności państwowej i pry­watnej zaczął też kiełkować nowy rodzaj biznesu. Zakładane przez związkowców spółki dogadywały się z zarządami pań­stwowych przedsiębiorstw i wynajmo­wały ich do pracy po godzinach.

czwartek, 19 listopada 2015

Minister wojny



Obawy, że Antoni Macierewicz wypowie wojnę Rosji, są przesadzone.
W pierwszej kolejności rozpęta ją w Polsce.

Kontakt z Antonim Macierewi­czem jest ujmujący. - Strasznie pan trzeszczy przez telefon, o zno­wu pan trzeszczy, to pewnie przez te wieloletnie tradycje POLITYKI - rzuca do słuchawki minister obrony narodo­wej. Rozmowa jest krótka, ale wygląda na to, że pan minister czerpie z niej wiele satysfakcji. Każe sobie kilka razy powtó­rzyć nazwisko. - No strasznie trzeszczy, pan ma chyba jakąś wadę genetyczną -rzuca do słuchawki i się rozłącza w wy­raźnie szampańskim humorze. Trudno mu się dziwić. Człowiek, który walnie przyczynił się do wywrócenia dwóch rządów przez siebie współtworzonych, właśnie dostał trzecią szansę.

środa, 18 listopada 2015

500 ZŁ I INNE OBIECANKI



Jeśli ktoś miał szczęście, to na realizacji obietnic wyborczych PiS może teoretycznie zarobić nawet kilkanaście tysięcy złotych rocznie. A praktycznie? Praktycznie to trzeba na to znaleźć pieniądze.

RADOSŁAW OMACHEL

Jeśli w styczniu PiS nie wypłaci zapo­wiadanego dodatku 500 zł na dziecko, to zorganizuję pozew zbiorowy - za­powiedział kilka dni temu w telewizji Roman Giertych. Były wicepremier, który kandydował z rekomendacji Platformy Obywatelskiej do Senatu, sam ma czwórkę małych dzieci. Więc choć jest majęt­nym człowiekiem, to jeśli potraktować poważnie pro­jekt Prawa i Sprawiedliwości, może liczyć na 18 tysięcy złotych rocznego wsparcia. Wszystko jednak wskazu­je, że pr2ynajmniej jeszcze w przyszłym roku aż tyle nie dostanie. - Wypłata mszy w okolicach kwietnia - mówi „Newsweekowi” Henryk Kowalczyk, jeden ze współau­torów programu gospodarczego Prawa i Sprawiedliwo­ści, bliski współpracownik Beaty Szydło.
   500 zł będzie przysługiwać rodzicom na drugie, trzecie i kolejne dziecko. W rodzinach, w których do­chód na głowę nie przekracza ok. 800 zł miesięcz­nie, premia obejmie wszystkie dzieci. Takich rodzin jest jednak tylko 7-8 proc. Czy rozdawanie pieniędzy jak leci, nawet tym słabo zarabiającym i dobrze sytuowanym, jak Roman Giertych, ma sens? Zdaniem byłej wiceminister pracy Agnieszki Chłoń-Domińczak PiS-owski program 500+ to prze­de wszystkim chwyt wyborczy.
   - Jeśli ten dodatek miałby zastąpić dotychczasowe zasiłki i zapomogi dla rodzin, to być może taki prosty system miałby sens. Ale jeśli będzie to dodatkowa premia za posiadanie dzie­ci, to wiele rodzin wpadnie w pułapkę dochodową. Rodzice przyzwyczają się do nie pracowania, a kiedy dzieci podrosną i wypłaty się skończą, powrót na rynek pracy będzie już w zasadzie nie­możliwy - ostrzega Chłoń-Domińczak.
   Znacznie taniej byłoby te pieniądze przeznaczyć na żłobki i in­westycje, tak by rodzicom łatwiej było znaleźć pracę. Albo sko­rzystać z rozwiązania, które właśnie wdrażają władze Nysy: tam 500 zł miesięcznej premii będzie przysługiwać rodzicom dzie­ci w wieku od 13 miesięcy do 6 lat. Czyli wtedy, kiedy opieka nad dzieckiem jest najbardziej kłopotliwa - choćby z tego powodu, że brakuje miejsc w przedszkolach i żłobkach.

wtorek, 17 listopada 2015

Układ Kaczyńskiego



Słynny tropiciel powiązań polityczno-biznesowych zbudował sobie układ, któremu żaden inny nie dorasta do pięt.

   Konstrukcja składa się z kil­kunastu elementów. Są to spółki, fundacje i stowarzyszenia. Pączku­ją, kwitną, niektóre szybko więdną lub przybierają postać „krzaków”. Wszystkie mają ścisłe związki z PiS-em. Dokarmiają działaczy i świad­czą rozmaite usługi na rzecz partii, a ta odpłaca się dobrodziejom pie­niędzmi z państwowych i unijnych subwencji, czyli z naszych portfeli. Centrala układu przybrała nazwę Fundacja „Instytut imienia Lecha Kaczyńskiego” (dalej Fundacja). „Szef wszystkich szefów” prezes Jarosław Kaczyński jest w niej jednym z trzech członków rady nadzorczej. Do reszty kierownictwa wrócimy za chwilę.
   Organizacja powstała formal­nie przed pięcioma laty, ale fak­tycznie urodziła się z początkiem lat 90. ubiegłego wieku. Do 2010 roku Instytut był Fundacją Nowe Państwo (FNP), a jeszcze wcześ­niej - Fundacją Prasową Solidar­ności (FPS), którą współtworzył prezes Jarosław. Przekształcenia następowały poprzez wchłonięcie starych bytów przez nowo powsta­jące. Wraz z dobrodziejstwem in­wentarza, którego aktualna war­tość szacowana jest na około... 100 min zł. Ludzie pozostawali zawsze ci sami - w sensie przynależności do kamaryli braci Kaczyńskich. Majątek zdobyli wyjątkowo

poniedziałek, 16 listopada 2015

PROFESOR



Nowogrodzka, późny wieczór. Prezes wychodzi z narady w towarzystwie Piotra Glińskiego, demonstracyjnie zaprasza go do swojej limuzyny. Dla lekceważonego niegdyś profesora nadszedł czas rekompensaty.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Polityk PiS: - Piotr Gliński jest dla Jarosła­wa tym, kim Jerzy Buzek był dla Maria­na Krzaklewskiego. Marian wybrał Buzka, bo wiedział, że to romantyczny inteligent; bezinteresowny i naiwny, przez to łatwy do okiełznania. Gliński jest taki sam. Nie ma w nim samczego instynktu, który rozbudza w ludziach agresję, każe walczyć o pozycję. Profesorowi bra­kuje politycznego testosteronu, nie prowadzi intryg, nie gra ciałem. To bardziej postać z powieści Żeromskiego niż polityk z krwi i kości.

INICJACJA:
BEZ WYRYWANIA PAZNOKCI
Profesor w PiS jest postacią stosunkowo nową. W od­różnieniu od większości przyszłych ministrów nie musiał się przedzierać przez partyjny aparat ani mozolnie budować swo­jej pozycji. Funkcję pierwszego premiera dostał na tacy od prezesa.
   Poznali się późno, już po Smoleńsku, w maju 2011 roku. Gliński był prelegentem podczas konferencji Polska Wielki Projekt. Wygłaszał referat poświęcony postawom konserwatywnym w społe­czeństwie obywatelskim. - Przy okazji skrytykowałem trochę prawicę, Jaro­sław Kaczyński podszedł do mnie po wy­stąpieniu i wbrew temu, co niektórzy wciąż suflują, nie skazał mnie na wyry­wanie paznokci, tylko zaczął rzeczowo dyskutować - wspomina w rozmowie z „Newsweekiem” Gliński. Dzień później sytuacja się powtarza: prezes ponownie go zaczepia i kontynuuje polemikę. Pro­fesor opowiada o tym spotkaniu znajo­mym, jest pod wrażeniem. Prezes chyba mniej, bo choć nie traci Glińskiego z ho­ryzontu, to znajomości nie podtrzymuje.
Spotyka się z nim rzadko i okazjonalnie.

piątek, 13 listopada 2015

Brazylijski łańcuszek



Pod sztandarem walki o rodzinę tajemniczy Brazylijczyk rozwinął w Polsce sieć organizacji. Mają własne media, młodzieżówkę, konsultują ustawy w Sejmie, a gdy trzeba, współpracują z ludźmi Putina. We Francji są uznawani za sektę, w Polsce prowadzą krucjatę.

WOJCIECH CIEŚLA

Na ulicach napominają dziew­czyny z różowymi parasolkami spod klubów go-go. O homo­seksualistach piszą, że „w zasadzie pra­wie konsumują ludzką krew i jedzą fekalia”. Organizują marsze dla rodziny i rozdają dzieciom baloniki. Protestują przeciwko koncertowi Madonny. Wyklu­czają tenisistkę Agnieszkę Radwańską z grona ambasadorów akcji „Nie wstydzę się Jezusa”, bo pokazała odsłonięte ciało. Chcą stawiać przed sądem „medialnych oprawców profesora Chazana”.
  Za kilkunastoma akcjami z ostatnich lat, wymierzonymi w aborcję, homoseksuali­stów, gender i in vitro, stoi antysoborowa organizacja założona przez Caio da Silveirę, tajemniczego fundamentalistę z Brazy­lii. Skąd wzięła się w Polsce? Kim jest da Silveira?

czwartek, 12 listopada 2015

Naród panów kontra Polactwo



Mylą się optymiści, którzy sądzą, że PiS-owska rewolucja ograniczy się do ideologicznej nadbudowy i czystek w mediach publicznych, instytucjach kultury i muzeach.

Od kiedy Jarosław Ka­czyński odzyskał wszyst­kie instrumenty władzy, pytanie brzmi: „Gdzie uderzy, a jakie obsza­ry pozostawi we względnym spokoju?”. Większość polityków, ekspertów i dzien­nikarzy uspokaja, że to będzie tylko konserwatywna rewolucja w nadbudo­wie - w polityce historycznej, kulturze, świadomości Polaków, może w eduka­cji. Prawicowa „młodzież” (w PiS i oko­licach oznacza to ludzi do pięćdziesiątki włącznie, gdyż kategoria dorosłości zare­zerwowana jest dla Kaczyńskiego i jego najbliższych współpracowników) zado­woli się stanowiskami w mediach pub­licznych, muzeach, teatrach i nie będzie nikomu robić krzywdy, jeśli nie liczyć czystek w odzyskanych przez siebie in­stytucjach publicznych. Może trochę oberwą kobiety (ale tylko te wyzwolone, które nie uważają in vitro za holokaust), geje (dla nich prawica ma rozwiązanie putinowskie - tolerancja, czyli niezamykanie, ale bez „promocji zboczeń”). Jed­nak normalna większość nie ma się czego obawiać. A już na pewno Kaczyński nie wykona żadnego ryzykownego ruchu w polityce zagranicznej ani europej­skiej, gdy Polska dostaje kolejne 100 mi­liardów euro z funduszy spójności, kiedy mamy 30 procent wymiany gospodarczej z Niemcami, 75 procent wymiany ze stre­fą euro i te udziały wciąż rosną. No i nie będzie rewolucji w polskich finansach ani gospodarce, bo panika inwestorów i rynku szybko uderzyłaby w nastro­je społeczne, osłabiając władzę Kaczyń­skiego i PiS.
  Czy rzeczywiście ewentualne skoncen­trowanie się Kaczyńskiego i PiS wyłącznie na sferze ideologicznej nadbudowy będzie bezpieczne dla stabilności polskiego społeczeństwa i państwa? Czy to będą tylko barwne igrzyska, bez żadnego wpływu na dystrybucję chleba i wolności? Nie jestem tego aż tak bardzo pewien.

POLACY LEPSI I GORSI
Znaczna część dzisiejszej prawicy nie wierzy bowiem ani w demokrację  , ani w równość wszystkich obywateli wo­bec prawa, ani nawet w niezbywalne wol­ności wszystkich Polaków. Prawica, która doszła właśnie do władzy, uważa się za na­rodową elitę, a czasami po prostu za je­dynych przedstawicieli narodu, którzy z racji swoich poglądów są przeznaczeni do tego, aby panować, wychowywać, „inkulturować do polskości” resztę społe­czeństwa, która nawet narodem jeszcze nie jest, gdyż pozostaje zaledwie leminga­mi (Robert Mazurek), Polactwem (Rafał Ziemkiewicz), Serbołużyczanami, którzy przestali być narodem politycznym, za­dowalając się jedynie folklorem (Zdzisław Krasnodębski), Polską lokal no-tubylczą (Ludwik Dorn z 2011 roku).
  Autorem tezy o dwóch narodach (gor­szym, który powinien rządzić, i lepszym, który jest tylko miazgą dla patriotycznej elity) był Piotr Skwieciński. Przedstawił tę koncepcję jeszcze w latach dziewięć­dziesiątych, kiedy był działaczem Ligi Republikańskiej. Wówczas chodziło mu o dawnych komunistów (naród gorszy) dawnych antykomunistów (naród lep­szy, przeznaczony do rządzenia Polską bez względu na doraźne wyniki wyborów). Te dwa narody przeszły ponoć z PRL do III RP w uporządkowanych bojowych szy­kach, a konflikt z lat osiemdziesiątych ni­gdy się nie skończył. Skwieciński nie brał pod uwagę, że jedni postkomuniści wspar­li ustrojową i gospodarczą transformację, a także nasz zwrot ku Zachodowi, bę­dąc często większymi entuzjastami wej­ścia Polski do NATO i Unii Europejskiej niż część postsolidarnościowej prawi­cy. Tymczasem inni postkomuniści, któ­rzy się na transformację nie załapali, już wówczas wspierali Samoobronę, a później mieli wesprzeć PiS, całkowicie akceptując prawicowe tezy o nowej kolonizacji Pol­ski, tym razem przez Zachód. Także dawni antykomuniści podzielili się już w czasie wojny na górze.
  W ogniu konfliktu pomiędzy PO i PiS (dwiema partiami jak najbardziej postsolidarnościowymi) koncepcja dwóch narodów nie tylko wróciła, ale paradok­salnie uległa jeszcze większej radykalizacji. Szczególnie gdy Jarosław Kaczyński stracił władzę w 2007 roku, a w konse­kwencji wielu intelektualistów i dzien­nikarzy z bezpośredniego zaplecza PiS straciło albo stanowiska, albo poczucie, że zajmują jedyną pozycję społeczną, na którą w Polsce zasługują - czyli zarazem wieszczów i funkcjonariuszy państwa.
  Wizja dwóch narodów zmieniła się wówczas w eksterminację (o. Tade­usz Rydzyk) lub przynajmniej okupację i prześladowania (Krasnodębski, Rym­kiewicz, Legutko, Nowak, Ziemkiewicz i inni) lepszego narodu przez naród gor­szy czy wręcz przez naród łajdaków (jak to sformułował nieprześcigniony w sztuce obrażania Jarosław Marek Rymkiewicz). Niekończący się katalog pogardliwych określeń, jakie publicyści prawicy wynajdywali dla Polaków niegłosujących na PiS, dążących do zachodniej normalności (kolejny epitet w ustach lu­dzi prawicy), stawał się alibi zarówno dla nieakceptowania demokratycznych wy­borów w latach 2007-2014, jak też dla braku respektu wobec praw i wolności Polactwa, jeśli reprezentanci prawdziwej narodowej elity znów dojdą do władzy.
  Kiedy w kolejnych wyborach Polacy nie słuchali namiętnych, poetyckich we­zwań Jarosława Marka Rymkiewicza do głosowania na Jarosława Kaczyńskiego, wieszcz odpowiadał im: „Jebał was pies!... (w 1995 roku podobnie zwrócił się do wy­borców Kwaśniewskiego)... nie intere­sujecie mnie, róbcie sobie, co chcecie, idźcie sobie do Europy albo gdzie indziej, gdzie się wam podoba. Tu jest nasz kraj wolnych Polaków. Jedna czwarta, która głosowała na Kaczyńskiego, to zupełnie wystarczy, żeby być wolnym narodem". Ziemkiewicz, mający w mediach publicznych pod władzą Tuska zaledwie kilka „okienek” (zamiast kilkunastu pod wła­dzą Kaczyńskich), definiował Polactwo w sposób coraz bardziej obraźliwy i po­kazujący bezmiar jego pychy. W wywia­dzie dla „Frondy” mówił: „Polactwo to ludzie pozbawieni świadomości istnienia dobra wspólnego, nadrzędnego, rozumu­jący tylko w kategoriach sukcesu oso­bistego. Czyli typowa w gruncie rzeczy mentalność niewolnicza, pańszczyźnia­na, i ona cechuje teraz - można to osza­cować na podstawie różnych zachowań około połowy mieszkańców Polski”.
  Ludwik Dorn, kiedy jeszcze nie star­tował z listy PO, przyznawał w jednym z wywiadów, że musi przekonywać swo­ich najbardziej nawiedzonych prawico­wych kolegów i koleżanki, aby zamiast grozić Andrzejowi Wajdzie czy Agnieszce Holland wykluczeniem z polskości i ode­braniem prawa do kręcenia polskich fil­mów, zajęli się raczej ich „inkulturacją do polskości”. Zapytany, czy nie jest gro­teskowy obraz, w którym Rafał Ziemkiewicz miałby „inkulturować do polskości” Agnieszkę Holland, a Anna Sobecka An­drzeja Wajdę, Dorn odpowiadał: „Pan re­żyser Andrzej Wajda jest niewątpliwie wybitnym twórcą niesłychanie zasłużo­nym dla kultury narodowej, ale poprzez swoje odrzucenie idei narodu jako wspól­noty politycznej należy niewątpliwie do obozu Polski lokalno-tubylczej”.
  Poczucie intelektualistów i publicystów prawicy, że są jedynymi prawdziwymi Po­lakami w morzu Polactwa, wzmocnił Smoleńsk. Nie chodziło im o żadną żało­bę, ale o tryumf polskiej martyrologii nad sukcesami codziennego polskiego życia, który polskiej prawicy miał zagwaranto­wać obalenie PO jako „partii ciepłej wody z kranu” i powrót do władzy. W pierwszych dniach po katastrofie Tomasz Terlikowski pisał - chyba najbardziej szczerze spośród wszystkich swoich kolegów udających ża­łobę: „próbowaliśmy uciec od misji, jaką stawiał przed nami Bóg, w »normalność« Zachodu. Jeśli tak było, to ta tragedia jest wyraźnym przypomnieniem, że nie bę­dzie nam dane bycie »normalnym« naro­dem, który może żyć w świętym spokoju, że od nas Pan Bóg wymaga co jakiś czas daniny krwi”.

IDEOLOGIA SIĘGA PO WSZYSTKO
Znów jednak powraca pytanie: „A co to szkodzi, że sobie trochę poświrują, przecież najważniejsze, żeby Ter­likowski nie został ministrem finansów, a Rymkiewicz, żeby nie poszedł do służb”.
  Problem w tym, że po zwycięstwie Ka­czyńskiego do instytucji i służb polskiego państwa pójdą ludzie wychowani przez prawicę w pogardzie dla innych. Głębo­ko uwewnętrznione poczucie elitarno­ści w stosunku do lemingów, Polactwa czy Serbołużyczan jest źródłem przy­zwolenia na łamanie reguł. Jarosław Ka­czyński miał już ze strony prawicy pełne przyzwolenie nałamanie reguł demokra­tycznych, kiedy pozostawał w opozycji, dostanie je także, kiedy będzie rządził.
  W dodatku ideologia nigdy nie zadowa­la się obsadzaniem muzeów czy kręceniem patriotycznych filmów. Prędzej czy później sięga do ekonomii lub polityki zagranicz­nej, stając się złym fundamentem złej poli­tyki. Kiedy Piotr Zaremba (z wykształcenia historyk) pisuje dziś regularnie o wcho­dzeniu lub nie wchodzeniu Polski do stre­fy euro, w ogóle nie interesują go kryteria ekonomiczne - ani te, które mogłyby prze­mawiać „za”, ani te „przeciw” przyjęciu przez nasz kraj europejskiej waluty. Uży­wa wyłącznie kryteriów ideologicznych, godnościowych, ostrzegając przed „tożsa­mościowym rozpłynięciem się Polski”, je­śli przyjmiemy wspólną walutę. Tak jakby przyjęcie euro doprowadziło do rozpły­nięcia się Niemiec czy nawet Słowaków, Estończyków, Łotyszy, a ewentualny po­wrót do drachmy gwarantował nierozpłynięcie się pogrążonemu w permanentnym kryzysie państwu greckiemu.
  Z kolei ekspert Instytutu Sobieskiego i PiS-owskiego think tanku Polska Wielki
Projekt Filip Staniłko zaproponował, żeby zamiast przyjmować kiedykolwiek euro, Polska uczyniła złotówkę regionalnym od­powiednikiem euro, walutą ponadnaro­dową, którą z entuzjazmem przyjmą kraje Europy Środkowej i Wschodniej. W mię­dzyczasie kraje bałtyckie i Słowacja przy­stąpiły do euro, a Węgrom bliżej jest dziś politycznie do rubla transferowego niż do złotówki jako waluty ponadnarodowej.
  Andrzej Zybertowicz zaś, kiedyś do­radca Antoniego Macierewicza przy li­kwidacji WSI, dziś jeden z czołowych doradców prezydenta Dudy, gładko prze­chodzi od ideologii do gospodarki, propo­nując, aby Polska naśladowała azjatyckie tygrysy (Koreę Południową, Tajwan czy Singapur), które w latach czterdziestych i pięćdziesiątych ubiegłego wieku bu­dowały gospodarczą suwerenność me­todami twardego etatyzmu - chroniąc
krajowy przemysł wysokimi cłami, zamy­kając rynek pracy, odbierając obywatelom paszporty, nie cofając się przed dyktatu­rą, a nawet strzelaniem do strajkujących związkowców. Wizja Zybertowicza, po­dzielana w jakiejś części przez Kaczyń­skiego i najstarszą część PiS-owskiej elity, jest tak samo anachroniczna, jak wizje Adriana Zandberga z Partii Razem, pro­ponującego powrót do szwedzkiej so­cjaldemokracji z lat siedemdziesiątych ubiegłego wieku. Wszystkie te sympatycz­ne lub okropne ideologiczne nostalgie nie biorą pod uwagę globalizacji, która spra­wiła, że już nie tylko kapitał może uciec z takich zamkniętych i „suwerennych” państw, ale masowo uciekają z nich także ludzie, w poszukiwaniu większej wolności lub lepiej płatnej pracy.
  Dosłownie w ostatnich dniach Andrzej Duda świadomie wyznaczył pierwsze
posiedzenie nowego Sejmu na 12 listo­pada, choć akurat tego dnia wciąż urzę­dująca premier Ewa Kopacz powinna wziąć udział w nadzwyczajnym szczycie Unii Europejskiej dotyczącym uchodź­ców. Faktu, że była to decyzja czysto ideologiczna, nie ukrywał nawet dorad­ca prezydenta ds. polityki zagranicznej Krzysztof Szczerski, który z ogromną sa­tysfakcją stwierdził, iż „nie ma powodu, by polski kalendarz dostosowywać do międzynarodowego”.
  Wszystkie te przykłady przypomina­ją, że ideologia nigdy nie zadowala się „nadbudową”. Zawsze, prędzej czy póź­niej, wyciąga rękę po państwo, po jego politykę zagraniczną i gospodarczą, czy­li po nasze bezpieczeństwo, dobrobyt i wolność.
Cezary Michalski

środa, 11 listopada 2015

Nie wiedziałam, że władze SKOK-ów zrobią wszystko, by storpedować moje publikacje


Dziesięć lat na salach sądowych, CBŚ na głowie rodziny, przetrząsanie firmy mojego męża - wiedziałam, że jeśli chcę dowieść prawdy, muszę to przetrwać - rozmowa z dziennikarką śledczą

Monika Tutak-Goll

Jest 2004 rok, do redakcji "Polityki" przychodzi list od jednego z klientów Spółdzielczych Kas Oszczędnościowo-Kredytowych. List, który komplikuje 11 następnych lat twojego życia.


Bianka Mikołajewska: Można tak powiedzieć. To był list człowieka, który wziął kredyt w SKOK-ach. Pisał, że płaci gigantyczne odsetki od pożyczki, która miała być nisko oprocentowaną pożyczką dla niezamożnych osób; że ma na głowie firmę windykacyjną i że to wszystko jest sprzeczne z zasadą samopomocy, która miała przyświecać SKOK-om.

SKOK-i miały być instytucją, która pomaga najuboższym.

Dokładnie. Idea była szlachetna, ale jak się okazało później, niewiele miała wspólnego z rzeczywistością. Szybko ją wypaczono.

SKOK-i miały być samopomocowymi spółdzielniami działającymi na zasadach demokratycznych. Każdy spółdzielca miał mieć takie samo prawo głosu, członkowie Kas mieli podejmować wspólnie najważniejsze decyzje. Kasy miały działać non profit, czyli bez zysku, a ich władze - pracować społecznie. Początkowo, w latach 90., Kasy udzielały niskoprocentowych pożyczek osobom, które się znały, bo np. pracowały w tym samym zakładzie pracy. Ponieważ członkowie Kas się znali, nie wymagały one żadnych dodatkowych zabezpieczeń dla kredytów.

Gdy, dajmy na to, pan Wiesław brał pożyczkę, ale w danej chwili nie miał pieniędzy na spłatę, dla Kasy nie był to problem: wszyscy znali pana Wiesława i wiedzieli, że nigdy nie nawalił, jest pracowity, sumienny, że jak zarobi pieniądze, to ich nie przepije i pożyczkę spłaci. Ludzie pomagali sobie na zasadzie wzajemnego zaufania. Piękna, ale zaprzepaszczona idea.

Dostałaś list, zaczęłaś przyglądać się SKOK-om. Co zobaczyłaś?

Niewiele wtedy o nich wiedziałam, jak większość Polaków. Istniały już kilkanaście lat, ich placówki powstawały na każdym kroku, także w pobliżu redakcji "Polityki", w której wtedy pracowałam. Zaskoczyło mnie, gdy się okazało, że nie podlegają państwowemu nadzorowi, którym objęte są banki. Zastanowiło mnie też, że nie płacą podatków. Były zwolnione z tego obowiązku.

wtorek, 10 listopada 2015

Teraz zemsta



O tym, że PiS będzie się mściło na wrogach, że Macierewicz w istocie będzie ministrem wojny, a nie obrony, i dlaczego Szydło została jednak premierem - mówi były szef rządu Kazimierz Marcinkiewicz.

ROZMAWIA RAFAŁ KALUKIN

NEWSWEEK: Pójdą na ostro?
KAZIMIERZ MARCINKIEWICZ: Wszystko w głowie Jarosława Kaczyńskiego. Czy to będzie próba zmieniania Polski, czy re­wanżyzm, czy może mieszanka - pozna­my po nazwiskach ministrów. Macierewicz, Ziobro, Mariusz Kamiński... - To byłoby bardzo ciekawe. Moim zda­niem Jarosław Kaczyński należy do grona 3-5 najciekawszych polityków dwudziestopięciolecia. Odcisnął piętno na pol­skiej polityce. Ale zarazem niczego nie osiągnął. Miller wprowadzał Polskę do Unii Europejskiej. Kwaśniewski i Gere­mek wprowadzili do NATO. Buzek prze­prowadził cztery wielkie reformy. Nawet ja mogę wykazać się wynegocjowaniem dużych pieniędzy z UE, które zmieniły Polskę. O Jarosławie Kaczyńskim nicze­go takiego nie możemy powiedzieć. Jest ważny i mądry, lecz dla państwa nic z tego nie wynika.

A może rewanżyzm da się pogodzić z reformami?
- Albo dobre reformy, albo szukanie du­chów i wsadzanie ludzi do paki. Tego się nie da pogodzić. Jest mi smutno, bo znam większość ludzi z PiS; wspaniałych i kom­petentnych, jak Anna Streżyńska, Piotr Naimski czy Paweł Szałamacha. Od mie­sięcy zanosiło się na to, że wygrają wybo­ry. Pokazywali drużynę, która ma zmieniać Polskę. A teraz obserwujemy tę karuzelę kandydatów i okazuje się, że PiS wcale nie jest przygotowane do przejęcia władzy.

A do rewolucji w stylu węgierskim? Dziesięć lat temu zaczynaliście kadencję z rządem mniejszościowym, a nawet to nie skłoniło Kaczyńskiego do porzucenia projektu IV RP.
- Tyle że nic wielkiego się nie wydarzy­ło. Nie powstała komisja konstytucyj­na, w gruncie rzeczy tylko zarządzaliśmy państwem. I to całkiem sprawnie - był wzrost gospodarczy, bezrobocie spadało, płace rosły. Tak samo jak wtedy, taki dziś PiS nie ma mandatu do rewolucji. Orbana na Węgrzech poparło 70 proc. obywateli.

To po co Macierewicz w rządzie?
- Zostając ministrem obrony, w istocie będzie ministrem wojny.

poniedziałek, 9 listopada 2015

Odmrażanie IV RP


Słaby premier i silna frakcja jastrzębi. Do gry wracają Macierewicz, Ziobro, Kamiński. Całą operacją w roli nadpremiera steruje Jarosław Kaczyński.

Michał Krzymowski, Aleksandra Pawlicka


Człowiek z Nowogrodzkiej: – Szydło obejmuje rząd z poważnie obciążoną hipoteką. Oczywiście wiele będzie zależało od jej sprawności, ale to rząd raczej na rok niż całą kadencję.
Polityk PiS: - Prezes jest w swoim żywiole. Odmro­ził wszystkich: Zbigniewa Ziobrę, Antoniego Macierewicza, Mariu­sza Kamińskiego, Jacka Kurskiego, Adama Bielana. Słucha ich, ma pełny przegląd pola i na końcu podejmuj e decyzję.

LISTA JEST GOTOWA
Czwartek po południu, rzeczniczka PiS, Elżbieta Witek, ogłasza, że składu rządu nie poznamy zgodnie z zapowiedziami do końca tygodnia. Powód? „Przerwa techniczna” spowodowana spot­kaniem Beaty Szydło z szefem dyplomacji Ukrainy oraz pokaz no­wego Bonda. A potem - jak mówi Witek - „szanujmy weekend, każdy ma prawo odpocząć”. Czy to wystarczające powody, aby prze­rywać prace nad kompletowaniem rządu?
  - Lista ministrów jest gotowa, wszystkie nazwiska klepnięte na sto procent. Teraz toczą się już tylko rozmowy o podziale kompe­tencji - zapewnia w czwartkowy wieczór nasz rozmówca. Chodzi o resorty gospodarcze. Stworzenie nowego Ministerstwa Energe­tyki uszczupla kompetencje trzech innych resortów. Są też pytania o to, czy łączyć administrację i informatyzację z MSW, jak likwido­wać Ministerstwo Skarbu i komu przydzielić podległe mu spółki, a także czy wydzielać z Ministerstwa Infrastruktury gospodarkę wodną dla Marka Gróbarczyka, który był już szefem tego resortu w końcówce rządów PiS w 2007 r.
  - Pozostaje też najważniejsze pytanie: kto będzie ministrem gospodarki? Była mowa o kandydaturze Pawła Szałamachy, ale poja­wił się też prof. Piotr Gliński, któremu pre­zes obiecywał złote góry, a skończyło się na stanowisku wicepremiera, jak na razie bez teki. Trwa poszukiwanie czegoś dla profeso­ra - mówi „Newsweekowi” polityk uczestni­czący w pracach na Nowogrodzkiej.
  Wicepremierostwo dla Glińskiego ogłosił Kaczyński jeszcze przed wyborami, nie kon­sultując tego z kandydatką na premiera Be­atą Szydło. Jej relacje z Glińskim określa się dziś w PiS jako chłodne. W kampanii starli się w sprawie przygotowywanej przez Glińskie­go konwencji programowej.

niedziela, 8 listopada 2015

Kraj, który podniósł się z kolan



Tylko u nas pierwsze newsy z Polski w rok po wstaniu z kolan.
 
                     
TV Republika z prawami do Euro 2016. Telewizja będzie na wyłączność transmitować zachowanie prezydenta na trybunach
To była krwiożercza walka o prawa do najgłośniejszej imprezy roku. Prawa do UEFA Andrzej Duda® na trybunach Euro 2016 ostatecznie trafiły do telewi­zji Tomasza Terlikowskiego, która zapo­wiada „iście królewską oprawę”.
- Andrzeja Dudę będzie pokazywać na żywo 20 kamer, w tym dwie zawie­szone na dronach - ujawnia Terlikow­ski. - Liczymy tylko, że Polacy nie będą strzelać za dużo bramek, bo fetujący ki­bice mogliby szalikami zasłonić pana prezydenta.

                     
Ból dolnej części pleców oficjalnym schorzeniem na liście NFZ
Choć to Platforma Obywatelska powo­łała do życia Ministerstwo Administracji i Cyfryzacji, dopiero nowy rząd pochylił się nad problemami internautów.
- Ból dolnej części pleców został wpisany na oficjalną listę schorzeń - oznajmił minister zdrowia w otoczeniu prawicowych blogerów. - Od dziś każda osoba narzekająca na dolegliwości, któ­rych nie jest w stanie uśmierzyć aktyw­ność w internecie, będzie mogła uzyskać specjalistyczną pomoc.
W pierwszej kolejności z leczenia będą korzystać blogerzy (tzw. szybka ścieżka) i Łukasz Warzecha.

sobota, 7 listopada 2015

Likwidator przegina pałę



Najbardziej obraźliwy komiks nowej epoki już się ukazał: „Likwidator kontra Kaczystan". Czy przekroczy granice satyry?


WOJCIECH STASZEWSKI

Beata Szydło nie zostaje jednak premierem. Jarosław Kaczyński bierze ją na rozmowę: - Nasi lu­dzie w IPN dosłownie kilka godzin temu odkryli, że twój dziadek będąc żydowskim komunizującym szewcem, witał kwiata­mi bolszewików wkraczających do Polski w trzydziestym dziewiątym.
  Szydło oświadcza więc publicznie - sie­dząc na wózku inwalidzkim - że zapad­ła na niespodziewaną i ciężką chorobę, a premierem będzie ktoś, kto może zba­wić Polskę. Na co tłum skanduje: „Jaro­sław, Jarosław”.
  Tak zaczyna się wydany właśnie naj­nowszy komiks Ryszarda Dąbrowskie­go „Likwidator kontra Kaczystan”. Dalej premier Kaczyński ogłasza budowę ka­nału w Elblągu, przyjeżdża tam tłum Po­laków z Anglii szczęśliwych, że jest dla nich praca w ojczyźnie. Przynajmniej do chwili, kiedy dowiadują się, że praca jest, ale wypłat nie będzie. Kiedy protestują, przylatuje do nich helikopterem premier Kaczyński: - Narodowo-socjalistyczno-solidarystyczna czwarta er-pe zapew­nia wam dwa posiłki dziennie, bezpłatną opiekę medyczną i duszpasterską, więc na ch... wam k... pieniądze.

piątek, 6 listopada 2015

DANIEL PASSENT - LUDWIK STOMMA - STANISŁAW TYM



Kasa na kartki
Do Fundacji Rockefellera I przyszła prośba od Alber­ta Einsteina o 500 dolarów na finansowanie badań. „Daj mu tysiąc. To, co robi, wygląda
obiecująco” - powiedział John D. Rockefeller. (Polecam książkę Andrzeja Lubowskiego „Alfabet amerykański”). Anegdota ta przyszła mi na myśl, ponieważ my też mamy swojego geniusza i szkoda, że w tym roku Nagrody No­bla zostały już rozdane. Mam na myśli genialny w swo­jej prostocie pomysł, żeby na każde dziecko do 18 roku życia państwo wypłacało 500 zł miesięcznie, tylko trzeba na to zagłosować.
  Co w tym genialnego? A no to, że kto inny obiecuje, a kto inny zapłaci. Obiecuje PiS, czyli partia, a zapłaci budżet, czyli społeczeństwo. Gdyby PiS zapłaciło z własnej, par­tyjnej kasy, umowa byłaby fair: „Wy nam dajecie wasze głosy - my wam naszą kasę”. Byłoby to zwyczajne kupo­wanie głosów. Jednak za taką umowę żadna nagroda, na­wet leninowska, się nie należy. Natomiast za umowę „wy dajecie nam wasze głosy, my - wypłacamy wam wasze pieniądze” - Nobel się należy. Kto obiecuje pieniądze? PiS. A kto zapłaci milionom rodzin za miliony głosów odda­nych na Prawo i Sprawiedliwość? Państwo polskie, czyli my wszyscy. Chapeau bas - jak mówią Szwedzi. Idę o za­kład, że za rok król Szwecji na uroczystości w Sztokholmie wręczy milion dolarów nagrody geniuszowi z ulicy No­wogrodzkiej. Bo rozdać 20 mld zł i jeszcze na tym zarobić milion dolarów- tego chyba nawet Rockefeller nie potrafi.

czwartek, 5 listopada 2015

Z lewakami nie ma przelewek



z politologiem Łukaszem Drozdą o tym, jak skrajna prawica w Polsce przejęła komunistyczną nowomowę

Joanna Podgórska: - Twierdzi pan, że „lewactwo" to jeden z częściej stosowanych epitetów w dzisiejszej polityce. Kiedy to się zaczęło?
Łukasz Drozda: - Gdyby chcieć wskazać moment przełomowy, należałoby uznać za niego Marsz Niepodległości w 2011 r. Wówczas w Warszawie pojawili się mitycz­ni niemieccy anarchiści, którzy rzekomo sterroryzowali miasto. Mówię „mitycz­ni”, bo ich co do jednego uniewinniono. Sprawę można by uznać za niebyłą, ale mit powstał. Doszło wtedy do wyraźnego przewartościowania dotyczącego marszu narodowców.
Takie demonstracje odbywały się w War­szawie i innych miastach od wielu lat. Neo­naziści maszerowali ulicami z symbolami faszystowskimi, ale jeszcze nie potrafili się przebić. To było zjawisko marginalne. W 2011 r. przekształciło się w sprawniej­szą w sensie marketingu politycznego organizację, która jest świadoma swojego wizerunku. Wie, co ukrywać, wie, że anty­semityzm może być wizerunkowo niebez­pieczny. Eksponują inne rzeczy, przede wszystkim historycznie uwarunkowany patriotyzm. Stąd próba reaktywacji wize­runku „żołnierzy wyklętych”, którzy wcze­śniej w przestrzeni publicznej niemal nie funkcjonowali. O ironio, tradycję tę kulty­wują nie ludzie pamiętający PRL, ale osoby urodzone już w latach 90. Powstanie mitu „żołnierzy wyklętych” jest dziełem ludzi, którzy w dorosłość wkraczali w latach dwu­tysięcznych. Ich zasługą jest też kariera epi­tetu „lewactwo” w dyskursie publicznym.

środa, 4 listopada 2015

Przepis na Polskę w ruinie



Propozycje gospodarcze PiS z kampanii wyborczej przypominają garść trybików, których nie da się złożyć w działający mechanizm.

Marek Rabij

Polska skręciła ostro w pra­wo - powtarzają zagraniczne media po wygranej Prawa i Sprawiedliwości. Prawda jest bardziej skomplikowana, bo w kwestiach gospo­darczych zwycięskie PiS od dawna repre­zentuje program raczej lewicowy.
Nie wiadomo, na ile poważnie PiS trak­tuje swoje obietnice z kampanii. Oto naj­większe zagrożenia dla gospodarki, jakie czają się w przedwyborczych obietnicach Prawa i Sprawiedliwości.

wtorek, 3 listopada 2015

Imposybilizm Jarosława Kaczyńskiego



Jarosław Kaczyński jest mistrzem trwania w opozycji i wychodzenia z cienia, gdy konkurentów zużyje sprawowanie władzy. Ale nigdy nie dowiódł swych zdolności do rządzenia Polską. Nie tylko do przeprowadzania obiecywanych przełomów, ale do zwykłego zarządzania państwem.


Wszystkie okresy, gdy Kaczyński miał fak­tyczny wpływ na władzę albo sam ją sprawował - rząd Jana Olszewskiego, lata 2006-2007 - były okresami wyjątkowego po­litycznego chaosu, społecznego konfliktu, wyjąt­kowo ostrego nawet jak na całą historię III RP, która przecież nie była sielanką. Gdy wygrywał Kaczyński, o czymś tak banalnym jak codzienne skuteczne zarządzanie państwem nie było mowy, gdyż najpierw trzeba było zdobyć kolejne przy­czółki władzy, kolejne instytucje, kolejne instru­menty rządzenia. I pokonać licznych wrogów - wewnętrznych i zewnętrznych - którzy rządze­nie Kaczyńskiemu uniemożliwiali.
  Zamiast przełomu lub choćby w miarę przyzwo­itego rządzenia mieliśmy zatem nieustającą wal­kę o ustabilizowanie koalicji (nie poprzez zdolność dotrzymywania umów, ale przez korumpowanie, szantażowanie i likwidację koalicjantów). Mieli­śmy też już wcześniej zapowiedzi zmiany konsty­tucji („gdybyśmy mieli większość”) i wyzwolenia się spod brukselskiego dyktatu (bo utrudnia likwi­dowanie liberalnych ograniczeń władzy będących, zdaniem Kaczyńskiego, przyczyną imposybilizmu każdej władzy w Polsce po roku 1989).
 Kiedy jednak prezydent był już z własnego obozu, podobnie jak szefowie mediów publicznych i pre­zes NBP, gdy koalicja była przez chwilę stabilna, a mimo to rządzić państwem wciąż się nie udawa­ło (bo kolejni ludzie Kaczyńskiego się kompromi­towali, a kolejne personalne czystki nie poprawiały jakości funkcjonowania przejętych instytucji pań­stwa), jako alibi pojawiali się układ, niezlustrowani agenci i postkomuniści. Sam Kaczyński w spraw­czą moc lustracji czy dekomunizacji nie wierzył, ale chętnie używał tych mitów do komunikowania się z elektoratem prawicy. Winowajcami okazywały się też media prywatne „prowadzące antypisowską nagonkę”, Trybunał Konstytucyjny niepozwalający na łamanie konstytucyjnych ograniczeń, niezawiśli sędziowie niechcący skazywać politycznych prze­ciwników, pielęgniarki, lekarze...
  Krótko mówiąc, alibi dla niezdolności do rzą­dzenia znajdowało się zawsze na zewnątrz obo­zu Kaczyńskiego, po stronie jego politycznych konkurentów lub choćby kry­tyków. A jedynym lekar­stwem na niezdolność do korzystania ze zdoby­tej już władzy miało być przejmowanie następnych narzędzi, instytucji, służb.

poniedziałek, 2 listopada 2015

CZOŁGANIE



Rząd Prawa i Sprawiedliwości jeszcze nie powstał, a relacja Jarosława Kaczyńskiego i Beaty Szydło już jest toksyczna. On zapowiada, że ustali za nią skład gabinetu, a ona bez jego wiedzy spotyka się z prezydentem.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Niedziela, sztab Prawa i Sprawied­liwości przy Nowogrodzkiej.
- Chciałem przede wszystkim podziękować Beacie Szydło - mówi ze sceny Jarosław Kaczyński. Po nim głos zabiera kandydatka na premiera: - Nie by­łoby tego sukcesu, gdyby nie decyzje, któ­re podjął prezes Jarosław Kaczyński, I to właśnie panu premierowi należą się dziś największe podziękowania i brawa.
Gdy sala skanduje; „Ja-ro-sław! Ja-ro- -sław!” prezes podchodzi do mikrofonu i intonuje: „Be-a-ta!”.
Z pozoru wszystko przebiega zgod­nie z planem - PiS wygrało wybory; Szydło szykuje się do funkcji premiera, a Kaczyński zostaje na Nowogrodzkiej. W rzeczywistości relacje między kan­dydatką a prezesem są chłodne; po No­wogrodzkiej już od kilkunastu dni krąży scenariusz z wycofaniem rekomendacji Szydło. Przeciw niej jest całe otocze­nie Kaczyńskiego: członkowie wiernego zakonu PC Joachim Brudziński, Adam Li­piński, Mariusz Błaszczak, Marek Kuchciński, Marek Suski, wiceprezes Antoni Macierewicz, koalicjanci Zbigniew Zio­bro i Jarosław Gowin oraz doradca Jacek Kurski. Skąd ta niechęć?
Wyjaśnia polityk PiS: - Obserwowa­liśmy, jak Beacie odbija woda sodowa. Sądziła, że w pojedynkę wygrała wybo­ry prezydenckie, bo była szefową sztabu. Zwycięstwo w wyborach parlamentarnych to rzekomo też jej zasługa, bo przecież była twarzą kampanii. Na Nowogrodzkiej dla wszystkich było jasne, że najlepszym premierem byłby Jarosław.
Inny dodaje: - Prezes słuchał tych gło­sów, ale za każdym razem odpowiadał, że sam nie może stanąć na czele rządu ze względów wizerunkowych.