piątek, 23 października 2015

Prognoza ostrzegawcza



Przez ponad trzy miesiące w każdym numerze POLITYKI publikowaliśmy, przygotowane przez naszych dziennikarzy, kolejne raporty o stanie państwa „Polska przed wyborem". Przyjrzeliśmy się kilkunastu wybranym obszarom, od systemu wyborczego, przez sądownictwo, oświatę, służbę zdrowia, wieś, aż po gospodarkę. Zadaliśmy sobie pytanie, gdzie jesteśmy po 25 latach transformacji, 8 latach rządów Platformy i tuż przed wyborami, które mogą przynieść albo jakąś formę kontynuacji, albo „zmianę wszystkiego"?
Czego potrzebujemy i co nam grozi?

W kraju jak nasz, którego instytucje są jeszcze bar­dzo młode, gdzie niemal w każdej dziedzinie życia trwają jakieś planowane i nieplanowane ekspery­menty, nie ma lepszej okazji do przeprowadzenia „audytu państwa” niż odbywające się raz na cztery lata wybory. Pewnie w państwach bardziej ustabilizowanych można sobie pozwolić, aby kampania wyborcza rozgrywała się wokół ja­kiegoś wiodącego tematu, u nas przegląd okresowy powinien objąć całą konstrukcję. To znaczy dobrze by było, gdyby tak było, ale wiadomo, że nie będzie, bo nasze kolejne kampanie wyborcze stają się coraz bardziej domeną czystego marketingu - gry emocjami, wizerunkami, grepsami, symbolami. Po­dobno jako wyborcy sami, w ogromnej większości, nie chcemy nudnej rozmowy o państwie, gospodarce, wyzwaniach, ogra­niczeniach - chcemy igrzysk. Więc polityka, za naszym przy­zwoleniem, łatwo odrywa się od rzeczywistości, przestaje być odpowiedzialna, racjonalna, staje się medialnym reality show, gdzie na końcu mamy zagłosować na zwycięzcę widowiska. Ale w prawdziwym życiu, od którego nie uciekniemy, każdy wybór lub jego brak ma twarde konsekwencje. Te raporty były po to, żeby wspólnie, choćby we własnym gronie, owe konsekwencje sobie uświadomić.


No więc jaki jest stan Rzeczpospolitej AD 2015? jeśli przyłożyć miary powszechnie stosowane w dzisiejszym świecie dla międzynarodowych porównań - a są to głównie parametry gospo­darcze - lokujemy się w końcu trzeciej dziesiątki najbogatszych, czy też najlepiej rozwiniętych, krajów świata. Jeszcze nie globalna elita, ale już j ej bezpośrednie zaplecze. Jeśli jednak wybrać kryteria dynamiczne, porównujące postęp na tle innych państw, awansuje­my do wąskiej grupy światowych liderów. W latach rządów PO-PSL byliśmy najszybciej rosnącą gospodarką w gronie 34 krajów OECD, organizacji skupiającej najbogatsze państwa świata. W ciągu 7 lat nasz PKB wzrósł o 45 proc. Co więcej, polscy i zagraniczni anali­tycy w zasadzie są zgodni, że mamy dziś najlepiej zrównoważoną gospodarkę Europy. Wszystko, co ma rosnąć, rośnie, co ma spadać, spada. W ostatnich tygodniach odnotowaliśmy kolejne spektaku­larne rekordy: nasza nadwyżka w handlu zagranicznym była najwyższa we współczesnej historii Polski, a bezrobocie po raz pierw­szy od dawna spadło do tzw. poziomu jednocyfrowego (9,9 proc., a według statystyk unijnych jeszcze niżej).
  Jeśli nawet te wskaźniki uznać za zbyt suche i techniczne, wy­starczy sięgnąć po parametry określające tzw. jakość życia, aby propaganda sukcesu mogła rozwijać się dalej jak czerwony dy­wan. Oto zmniejszają się wyraźnie obszary biedy, także - wbrew powszechnym przekonaniom - wskaźniki społecznej nierówności. Rośnie długość życia, ogólny poziom zdrowia i sprawności fizycz­nej, osobiste poczucie szczęścia, które obejmuje 80 proc. tzw. po­pulacji (Diagnoza Społeczna). Niebywale podniosła się jakość życia na wsi (średnie dochody w gospodarstwach rolniczych są wyższe niż w pracowniczych). Pod względem inwestycji w infrastrukturę - od wiejskich placów zabaw po orliki, dorosłe stadiony, filharmo­nie, akwaparki, ścieżki rowerowe, autostrady, obwodnice itp. - „tuskolata” były najtłustszymi w historii Polski. W tym czasie z samej Unii dostaliśmy na inwestycje modernizacyjne ponad 270 mld zł, a jeszcze więcej udało się załatwić na lata następne.

Stare teorie politologiczne mówiły, że o wynikach wyborów w ostatniej instancji zawsze decyduje po­ziom Życia ludności (rośnie czy spada), a wyborcy, często niesprawiedliwie, nagradzają i karzą nie tyle rządzących i to, jak się starają, ile czasy, w których żyją. Według tej reguły Platforma powinna szykować się do kolejnej kadencji, bo Polska, pod wzglę­dem wzrostu gospodarki i poziomu dobrobytu, nigdy nie miała się lepiej. Gołym okiem widać, że ta prosta materialistyczna teoria działa słabo, jeśli w ogóle. Nasze sektorowe raporty dobrze wyja­śniają, co się stało.
  Sięgnijmy do jednej z najpopularniejszych metafor minionej dekady - zielonej wyspy. Otóż zdarzyło się tsunami: wielka fala kryzysu wywołana w 2008 r. potężnym (najsilniejszym w latach powojennych) wstrząsem systemu bankowego w USA przewaliła się przez świat, prowokując lokalne katastrofy, w tym zatonięcie Grecji i podtopienia w wielu krajach europejskich. Polska dzięki twardemu sektorowi bankowemu oraz ostrożnej polityce za­dłużania kraju (odpowiednik sypania wałów) pozostała zieloną wyspą, to znaczy nie odnotowała recesji. Ale cenę zapłaciliśmy: polskie firmy, wobec gwałtownie pogarszającej się koniunktury zewnętrznej, musiały szukać oszczędności, więc obniżały pła­ce i zatrudnienie. Wzrosło bezrobocie, liczba tzw. śmieciowych umów, zamrożone zostały płace w budżetówce, pracownicy stracili poczucie bezpieczeństwa. Patrząc na inne kraje Europy, mogło być dużo gorzej (w krajach nadbałtyckich wynagrodzenia ścięto nawet o jedną trzecią), ale nikt osobiście nie stosuje prze­cież takich porównań. Ogólnie było dobrze, w szczegółach źle. Na zieloną wyspę przedostał się wirus wkurzenia.
  Po wygranych wyborach 2011 r. rząd, patrząc z dzisiejszej per­spektywy, popełnił polityczny, a może bardziej emocjonalny, błąd. Chciał pozostać europejskim prymusem, przyciągającym inwestorów i kapitał z całego świata, jeszcze wyraźniej odciąć się od skompromitowanego zadłużeniem i nieodpowiedzialną polityką europejskiego południa. Polska przystąpiła do konso­lidacji finansów publicznych. Kiedy inne kraje pożyczały, gdzie mogły, my (choć w proporcji do PKB zadłużenie mieliśmy jedno z najniższych w Europie) wprowadziliśmy dyscyplinującą budżet regułę wydatkową. Potem, żeby ograniczyć dopłaty do ZUS, bu­dżet przejął część środków z OFE. Utrzymano zamrożenie płac; w państwowych przetargach jednoznacznie podtrzymywano zasadę najniższej ceny; podniesiony został doraźnie, a potem na dłużej, podatek VAT; urzędy skarbowe dostały polecenia su­rowszego traktowania podatników. Rząd przeprowadził też uza­sadnioną merytorycznie, ale słabo uzasadnianą propagandowo, operację stopniowego podwyższania wieku emerytalnego.
  Na początku tego roku przyszedł wreszcie sukces: nasz de­ficyt budżetowy spadł z 8 do wzorcowych 3 proc. PKB, a Unia w nagrodę zdjęła z nas tzw. procedurę nadmiernego deficytu. To coś jak międzynarodowy dyplom potwierdzający ostateczne pokonanie kryzysu, świadectwo finansowego zdrowia. Przy­szło za późno. Rząd RP ma fantastyczną wiarygodność kredy­tową, może wreszcie trochę poluzować wydatki, ale to już może nie być ten rząd. (Choć Ewa Kopacz z podwyżek wynagrodzeń uczyniła główny punkt programu PO na następną kadencję).
Polityka Jacka Rostowskiego była jego profesjonalnym suk­cesem, przyniosła Polsce wielki podziw w Europie i polityczną klęskę w domu.
  Ta klęska nie była przesądzona (nadal zresztą nie jest), ale przybliżyła ją nieoczekiwana programowa wolta pisowskiej opozycji. Zamiast, tradycyjnie, trzymać się swoich obsesji (ubecki układ, zdrada, zbrodnia smoleńska), najpierw kandy­dat Duda, potem kandydatka Szydło zapowiedzieli, mówiąc językiem politologii, całkowity odwrót od polityki austerity poprzedników, czyli rezygnację z wyrzeczeń oraz powszechne rozdawanie pieniędzy. Zapewne rząd PO-PSL mógł sam wcze­śniej poluzować politykę fiskalną i przed wyborami przejąć inicjatywę, ale chaos personalny związany z tzw. aferą taśmo­wą i odejściem Tuska do Unii naruszył polityczną ciągłość tej ekipy. Paradoksalnie, największy sukces rządu Tuska, czyli inteligentne przeprowadzenie Polski przez wielki światowy kryzys, stał się zarzewiem porażki.

Nasze raporty wyliczają wiele zaniedbań i zaniechań rządu właściwie we wszystkich omawianych dziedzinach; najcięższe z nich wloką się za nami od dekady, a nawet od początków transformacji. Obojętnie, czy dotyczy to polityki rolnej, energetycznej, demograficznej, służby zdro­wia, edukacji, obrony, wymiaru sprawiedliwości itd. - bilans jest niejednoznaczny. Wszystkie te segmenty państwa funkcjonują nawet nie najgorzej, ale też żadne ambitniejsze reformy nie zo­stały przeprowadzone konsekwentnie i do końca. Mamy raczej do czynienia z ciągłymi eksperymentami, jakimiś reformami dawnych reform, prowizorkami, doraźnymi akcjami. Tusk nie był wybitnym reformatorem, na takiej reputacji w ogóle mu nie zależało, raczej pozwalał swoim ministrom, jeśli już koniecznie chcieli, wprowadzać jakieś niezbyt ryzykowne politycznie no­winki i udoskonalenia.
  W ten sposób wojsko zrezygnowało z poboru (sukces), ale już profesjonalizacja armii i jej dowodzenia udała się tylko częścio­wo, a modernizacja techniczna to właściwie pasmo klęsk. Resort edukacji ustabilizował programowo i kadrowo gimnazja (sukces), ale nie zapobiegł upadkowi szkolnictwa zawodowego, a uzasad­niona (ale znowu źle uzasadniana) i chaotycznie wprowadzana tzw. reforma 6-latków, to przykład wizerunkowej i politycznej klęski, która miała przecież zadatki na sukces. Służba zdrowia, według różnych międzynarodowych zestawień zupełnie dobra, zastygła w jakiejś niedokończonej, hybrydowej postaci. Miały być, zgodnie z założeniami wielkiej reformy lat 90., wprowadzone elementy rynku i ograniczania popytu na świadczenia (koszyk gwarantowanych świadczeń, racjonalna sieć szpitali, prywatne dodatkowe ubezpieczenia, symboliczne opłaty za wizyty u leka­rza itp.) - zabrakło woli, odwagi, a przede wszystkim ponadpar­tyjnego konsensu, w sprawie, która akurat mogła być traktowana nieideologicznie. Udało się przeprowadzić bardzo ważną reformę prokuratury, poprzez oddzielenie urzędów ministra sprawiedli­wości i prokuratora generalnego oraz usamodzielnienie korpusu prokuratorów. Niekonsekwentnie. Rząd nie mógł się zdecydo­wać, czy dodać kompetencji i siły prokuratorowi generalnemu, czy raczej ponownie go kontrolować. Reforma sądów, firmowana przez ministra Gowina, została uchylona. Zmieniono procedurę karną, ale każda ze stron ma pretensje, jak to zostało przepro­wadzone. Media publiczne - pozostawiono w stanie prawnym i finansowym, w jakim znalazły się po upadku IV RP - i w tej formie doczekają być może triumfalnego jej powrotu.
  „Gazeta Wyborcza” przed wyborami poprosiła czytelników o  „wyznaczenie zadań” dla polityków nowej kadencji. Wyni­ki można traktować także jako specyficzny ranking pretensji wobec odchodzącej ekipy. Na pierwszym miejscu (73 proc. wskazań) znalazł się postulat dokończenia reformy emery­talnej „poprzez zniesienie przywilejów górników, służb mun­durowych, sędziów, prokuratorów”. Domyślny powód tego zaniechania - brak politycznej odwagi. Na miejscu drugim: zlikwidować finansowanie przez państwo nauki religii w szkole (brak odwagi). Na trzecim: opodatkować rolników na równi z innymi obywatelami (skrajny brak odwagi).
  W zasadzie każda pretensja do rządu ze strony liberalnie na­stawionej klasy średniej (czyli tradycyjnego, twardego elektora­tu PO) sprowadza się do tego, że „nasz rząd” nie podejmował racjonalnych i sprawiedliwych decyzji - z oportunizmu, z lęku przed utratą poparcia jakichś grup społecznych. To jest właśnie paradoks, w jaki zaplątała się PO i jej wyborcy. Wyborcy chcą, aby partia postępowała tak jakby chciała przegrać; w przeciwnym razie mogą odmówić jej poparcia, torując drogę do władzy partii, która nie tylko nie przeprowadzi żadnych oczekiwanych reform, ale i rozprawi się z liberalnymi środowiskami.

Z raportów POLITYKI można odczytać, że większość ewidentnych słabości naszego państwa ma źródła W polityce. W formie, jaką ona przybrała w ostatniej dekadzie. Układ bipolarny jest w systemach demokratycznych normalny i naturalny, ale bodaj w żadnym unijnym kraju nie ma tak, aby naprzeciwko centrowej formacji rządzącej stała, jako główna siła, partia skrajna-populistyczna, radykalna, nacjonalistycz­na, antyliberalna, antyeuropejska. Takie ugrupowania jak PiS są wszędzie, ale raczej na marginesach. Brak racjonalnej, mery­torycznej opozycji był zabójczy dla formacji Tuska. Po pierwsze dawał jej nadmierny komfort („bo lepsza mama PO niż szaleńcy z PiS”), ale też paraliżował strachem. Totalna krytyka wszelkich, bez wyjątku, decyzji rządzących, odbieranie przedstawicielom władzy (prezydentowi, premierowi, marszałkowi) politycznego i moralnego prawa do sprawowania funkcji nie zostawiało ani centymetra pola na jakikolwiek kompromis, czyli na uprawianie polityki. Każdy zakwestionowany przywilej (nawet absurdalny, jak w przypadku górników, leśników, producentów rolnych) znajdował z automatu obrońców w PiS. Zasada Beaty Szydło „każdemu damy, nikomu nie odbierzemy” była i jest politycz­nie obezwładniająca, bo nie nadaje się do rzeczowej polemiki ani do rywalizacji.
  Nasz organizm państwowy jest zakażony populizmem. Partie populistyczne mają pewne stałe cechy i warto je sobie przepowiedzieć. To zawsze jest wrogość wobec tzw. elit, któ­rym przeciwstawia się mądry lud, w którego imieniu występuje partia. To zawsze jest skłonność do władzy autorytarnej, lek­ceważenie instytucji ograniczających wolę ludu. To jest mo­ralne dezawuowanie przeciwników, odbieranie im wszelkich pozytywnych cech. To jest szukanie wrogów wewnętrznych i zewnętrznych. Trafność (banalnych) diagnoz i bałamutność recept. Propaganda rewanżu i zemsty, pogarda dla ekscesów wolności. Stawianie wspólnoty, reprezentowanej przez partię, ponad prawami jednostek. To jest dodawanie sobie do wyni­ków głosowania szczególnej legitymizacji dziejowej, religijnej, etycznej, osobistej.
  Ci, którzy pamiętają choćby PRL, muszą mieć wrażenie deja vu. Zresztą jeśli a, to i b, i c. Właściwie we wszystkich tzw. deklaracjach programowych PiS jest jakaś próba resty­tucji PRL, tylko z przeciwnym znakiem ideowym, stopniowe przywrócenie kontroli władzy nad wszystkimi obszarami pań­stwa, od gospodarki, przez edukację i kulturę, aż do wymiaru sprawiedliwości. Gdyby rzeczywiście PiS uzyskał samodzielną większość, nasze raporty wskazujące kierunki naprawy i ko­rekty dzisiejszej Rzeczpospolitej byłyby już kompletnie bez­użyteczne. Stawka tych wyborów jest zdecydowanie wyższa, niżby to wynikało z toczącej się byle jak tandetnej kampanii. Właściwie żaden z wielkich problemów, przed jakimi stoimy i o których mówiły nasze raporty, nie został poważnie potrak­towany. Co najwyżej - od górnictwa po emerytury - otrzymy­waliśmy jakieś „bajki z mchu i paproci”. Nasze raporty są nie tylko bilansem zamknięcia i otwarcia kolejnego politycznego etapu, są prognozą ostrzegawczą.
Jerzy Baczyński

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz