poniedziałek, 5 października 2015

Powrót prezesa



Im bliżej wyborów, tym wyraźniej widać, jak Beata Szydło staje się malowaną kandydatką na premiera. Jarosław Kaczyński znów wziął sprawy w swoje ręce - i irytuje się jej samodzielnością.

OSTATNIE TYGODNIE BYŁY DLA JAROSŁAWA Kaczyńskiego wyjątkowo pracowite. Choć do czasu sejmowej debaty o uchodź­cach wydawał się publicznie nieobecny, od drugiej połowy sierpnia przycinał i wy­cinał, czyli zajmował się partyjną robotą, w której zawsze znajdował najwyższą przy­jemność. A cel tych zabiegów był bardzo prosty - by przypadkiem nikomu na prawicy nie przyszło do głowy, że przestał się liczyć.

Efekt Szydło przestaje działać
Początkowy plan na jesienne wybory był prosty: po sukcesie Andrzeja Dudy wystar­czyło powtórzyć główne punkty z kampa­nii prezydenckiej. Jarosław Kaczyński, An­toni Macierewicz i inni politycy kojarzeni z radykalnym obliczem PiS wycofali się na drugi plan, a twarzą partii uczyniono Be­atę Szydło (najbliższą współpracowniczkę Dudy ze zwycięskiej batalii), którą ogłoszo­no kandydatką na premiera. Sztab wybor­czy pracował nad łagodnym przekazem, by nadal przyciągać do partii umiarkowanych i centrowych wyborców.
  Na efekty nie trzeba było długo czekać. Sondaże zaczęły pokazywać, że przewa­ga PiS nad PO szybko rośnie. Dużo było w tym zasług samej Platformy, która - osłabiona porażką Bronisława Komorow­skiego - popełniała coraz poważniejsze błędy. Poraniona kolejnymi odsłonami afery taśmowej Ewa Kopacz zdecydowała się wprawdzie na rekonstrukcję rządu, ale nie na długo to wystarczyło, bo w PO wy­buchła wojna o miejsca na listach. Wybor­cy Platformy - co pokazywały w ostatnich latach sondaże - niczego tak nie znoszą,
jak właśnie wewnętrznych sporów w par­tii, które stają się przedmiotem publicz­nych debat.
  Mimo to w połowie wakacji w kampa­nii PiS coś zaczęło trzeszczeć. Malkontenci wewnątrz partii coraz głośniej krytykowali sztab. Jak mówią na prawicy, dziś na za­mkniętych spotkaniach Kaczyński pozwala sobie na otwartą krytykę Beaty Szydło.
Faktem jest, że kandydatka PiS nie okaza­ła się tak zdolna jak Andrzej Duda. Nie mia­ła takiego czaru jak nowy prezydent i nie uczyła się tak szybko. W czasie kampanii prezydenckiej wykonała ogromną pracę, lecz w partii coraz więcej osób zaczynało zadawać pytania, czy efekt Szydło nie prze­stał działać.

Prezes przywołuje do porządku
Na to nałożył się inny proces - układanie list. W przeciwieństwie do Platformy, któ­ra uczyniła z tego przedmiot publicznej de­baty, PiS zrobił to po cichu. A mówiąc do­kładniej: Kaczyński po prostu pewne osoby poskreślał, innym zaś pozamieniał miejsca. - Beata, formalnie wiceszef partii, nie mia­ła tu nic do powiedzenia. Kaczyński zresztą uderzył także w nią, skreślając jej najbliższe­go współpracownika, rzecznika sztabu wy­borczego Marcina Mastalerka - mówi nam osoba znająca dobrze realia panujące w warszawskiej centrali PiS przy ul. Nowogrodz­kiej. - Prócz prezesa, największy wpływ na listy miał szef partyjnych struktur Joachim Brudziński, który od dawna współzawod­niczy z Beatą - opowiada nasz rozmówca. Jak mówią ludzie dobrze znający Kaczyń­skiego, to jego ulubiona metoda: najpierw wzmocnił Szydło kosztem Brudzińskiego, a potem pozwolił Brudzińskiemu wzmoc­nić się kosztem Szydło.
  Podobną logiką kierował się Kaczyński w stosunku do koalicjantów. Każdemu z nich prezes „odstrzelił” ważnych kandy­datów. Jarosław Gowin dowiedział się, że na listach zabraknie Pawła Kowala, prócz tego na listach było kilka ruchów, które nijak się miały do zeszłorocznego porozumienia zawartego między Kaczyńskim, Gowinem i Ziobrą. Skądinąd Kaczyński wcale nie skre­ślił Kowala ze względu na plotki o tym, że ten miał rozmawiać z Platformą o ewentual­nym starcie pod jej szyldem - one pojawiły się dopiero kilkanaście dni po tym, jak de­cyzja prezesa została upubliczniona. A wy­suwając wobec Kowala poważne oskarżenia (próba werbunku przez WSI czy zbyt silne związki emocjonalne z Ukrainą, które rze­komo miały sprawiać, że przedkładał inte­resy Kijowa nad Warszawy), Kaczyński wy­słał Gowinowi jasny sygnał: będziesz zna­czył w prawicowej koalicji tyle, na ile ja ci pozwolę. Nic więcej.
  Identyczny sygnał otrzymał Zbigniew Ziobro. Kaczyński skreślił z list np. jego bli­skiego współpracownika Andrzeja Derę. Równocześnie zaś prezes PiS, który dotych­czas faworyzował Gowina kosztem Ziobry (pozwolił pierwszemu brylować na kongre­sie PiS w lipcu, drugi nie mógł wystąpić na żadnym panelu), zaczął odwrotną grę. Go­win przez kilka tygodni nie mógł dostać się do gabinetu Kaczyńskiego na spotkanie, w łaskach znalazł się zaś Ziobro, który po­kornie przyjął kształt list zaproponowany przez prezesa.
  Jakby tego było mało, Kaczyński przy­wołał do porządku jeszcze jedno sprzy­mierzone z PiS środowisko - Prawicę RP Marka Jurka. Podobnie jak w przypadku
Ziobry i Gowina, złamał przy tym zawar­te trzy lata temu porozumienie gwaran­tujące Jurkowi możliwość wystawienia kandydata swej partii na ósmym miej­scu w każdym z 41 okręgów wyborczych. W sumie Prawicy RP zaproponowano je­denaście miejsc, a więc cztery razy mniej. Wiedząc, że nie ma szans na samodzielny start, ugrupowanie Jurka przyjęło te upo­karzające warunki, wydając komunikat, że robi to dla dobra prawicy i dobra Polski.

Macierewicz czeka na MON
- Dla partii to wcale nie jest dobrze - kryty­kuje jeden z polityków. - Kampania prze­staje być wyrazista, otoczenie Szydło dosta­ło zadyszki, a listy mamy dość słabe. Nie ma na nich osób, które mogą zrobić oszołamia­jące wyniki. Klucz był jeden - by po wybo­rach nie powstało żadne środowisko, które będzie mogło się zbuntować przeciwko Ka­czyńskiemu. Prezes zastosował dokładnie tę samą metodę, co w 2011 r., gdy budował listy nie po to, by wygrać, lecz by ograniczyć potencjalnych buntowników - przypomi­na nasz rozmówca. - Na szczęście listy Plat­formy w tym roku też są wyjątkowo słabe - dodaje.
  Ostatnio Kaczyński zaczął faworyzować jeszcze inne środowisko - ludzi zasłużo­nych w pracach zespołu parlamentarnego ds. wyjaśniania przyczyn katastrofy smo­leńskiej. - W kilku województwach to Ma­cierewicz miał najwięcej do powiedzenia - twierdzi nasz rozmówca z PiS. Sam Ma­cierewicz zresztą zaczął znów pojawiać się w mediach - wziął udział np. w kuriozal­nym programie telewizji publicznej, w któ­rym obsztorcowywał Piotra Kraskę, zamiast odpowiadać na pytania.
  Według partyjnej giełdy Macierewicz ma realne szanse na zostanie ministrem obro­ny narodowej. - Na pewno tak się stanie, je­śli będziemy mieli samodzielną większość. Jeśli nie, i trzeba będzie iść na kompromisy z koalicjantem, Kaczyński też będzie chciał wynagrodzić starych druhów za lata wier­ności - mówi jeden z naszych rozmówców.
Sęk w tym, że mało kto budzi taki scepty­cyzm umiarkowanych wyborców jak wła­śnie Macierewicz.

Prezes przemawia
Kulminacją wzmożonej aktywności Ka­czyńskiego było jego sejmowe przemówie­nie w debacie na temat uchodźców. Dla nie­których posłów PiS sam fakt wystąpienia prezesa był niespodzianką. Dotąd, zgodnie z kampanijną strategią, unikał przecież pu­blicznych wystąpień. Owszem, czasem zor­ganizował konferencję prasową gdzieś z lo­kalnymi politykami, by wesprzeć jakiegoś kandydata, ale w centrum politycznej deba­ty się nie pojawiał.
  Jeszcze większym zdziwieniem było jed­nak to, co Kaczyński powiedział. Jego wy­stąpienie szybko zostało nazwane przez PO antyimigranckim i ksenofobicznym. Lider PiS ostrzegał przed islamizacją Polski i Eu­ropy, mówił o ochronie wiary i tradycji, i sprzeciwiał się przyjmowaniu do Polski muzułmańskich uchodźców. - Szczególnie otoczenie Beaty było z tego niezadowolone - mówi jeden z naszych rozmówców. - To się miało nijak do tego, co budowali przez ostatnie miesiące.
  Decyzji broni inny polityk PiS, z bliskie­go otoczenia Kaczyńskiego. - To nie kwestia zmiany strategii, ale reakcja na nowy temat, który pojawił się w debacie publicznej. Trze­ba było być wyrazistym, bo społeczeństwo ma wyraziste poglądy. Nawet wyborcy PO opowiadają się przeciwko przyjmowaniu uchodźców.
  Na tle stosunku do kryzysu migracyj­nego doszło zresztą do różnicy zdań mię­dzy Kaczyńskim a prezydentem. Andrzej Duda publicznie opowiedział się za przyj­mowaniem imigrantów i, żeby uwiarygod­nić swoje stanowisko, pojechał na Podla­sie, gdzie spotkał się ze środowiskami pol­skich Tatarów, odwiedził meczet i wystą­pił z przywódcami wspólnot religijnych na konferencji prasowej. Prezydent przy­pominał, że Polacy mają tradycję współist­nienia z wyznawcami islamu, byle tylko akceptowali oni panujące tutaj prawo. Problem w tym, że lider PiS jest zdecydo­wanie przeciwny przyjmowaniu uchodź­ców i woli, by pozostawali oni w obozach na obrzeżach UE.
- To wyłącznie różnica proceduralna - ba­gatelizuje tę rozbieżność polityk z otoczenia Kaczyńskiego. - Jeśli byśmy chcieli właści­wie prześwietlić osoby, które mają przyje­chać do Polski, sprawdzić ich dokumenty, oddzielić imigrantów ekonomicznych od osób, które uciekają przed śmiercią, w prak­tyce oznaczałoby to, że wiele miesięcy i tak czekaliby w obozach na zakończenie proce­dur. I prezydent Duda, i premier Kaczyński nie chcą, by wpuszczać tu ludzi bez żadnej kontroli - tłumaczy.

Prezydent się przystosowuje
Kaczyński wyszedł jednak zwycięsko z in­nego napięcia, które pojawiło się między PiS a prezydentem. Chodzi o sprawę emerytur. Po tym, gdy PiS złożył do prezydenta wnio­sek o referendum w sprawie obniżenia wie­ku emerytalnego do 60 lat dla kobiet i 65 dla mężczyzn, Duda dokonał ciekawej wolty: zwrócił się do Senatu, by pytanie dotyczyło powiązania wieku emerytalnego ze stażem pracy. Tyle tylko, że gdy na początku ubie­głego tygodnia skierował do Sejmu własny projekt ustawy emerytalnej, przedstawił go... w wersji, której domagał się PiS, czyli umożliwiającej przejście na emeryturę od 60. i 65. roku życia.
  Niektórzy decyzję prezydenta tłumaczą tym, że ustawa i tak nie zostanie przyjęta przez Sejm w tej kadencji, więc trafi do ko­sza. Andrzej Duda zaś będzie mógł tłuma­czyć, że spełnił wyborczą obietnicę. Faktem jest jednak, że zaproponował ją w kształcie, co do którego sam miał wątpliwości: tuż przed zaprzysiężeniem mówił o nich w wy­wiadzie dla Polskiej Agencji Prasowej.
Również ubiegłotygodniowe nominacje doradców prezydenta są przez niektórych odbierane jako gest pod adresem PiS. Więk­szość z nich dotyczy zaufanych ludzi partii. Zofia Romaszewska i Barbara Fedyszak-Radziejowska to osoby o niekwestionowanym autorytecie, ale jednoznacznie kojarzone z PiS. Podobnie prof. Andrzej Zybertowicz - kiedyś skonfliktował się z Jarosławem Ka­czyńskim, ale pozostał wiemy prawicy. An­drzej Pawlikowski to były szef BOR za rządu Jarosława Kaczyńskiego, a najmłodszy z do­radców, 34-letni Paweł Mucha, jest adwoka­tem z Pomorza Zachodniego, lokalnym dzia­łaczem PiS. To niezłe, ale dość przewidywal­ne grono nie sprawi, że Duda zbuduje ośro­dek autonomiczny wobec PiS.

Prezes tworzy rząd
Proces umacniania się Jarosława Kaczyń­skiego będzie zapewne trwał, a jego ofiarą będzie padać przede wszystkim środowisko Beaty Szydło. - W tej chwili to jedyna zwar­ta grupa w PiS zachowująca dystans do pre­zesa - mówi jeden z naszych rozmówców.
- Kaczyńskiego coraz bardziej ono irytuje - dodaje.
Przed wyborami Kaczyński nie zaataku­je Szydło otwarcie. Ale będzie ją w dalszym ciągu marginalizować. Już nawet sprzyjają­cy prawicy tygodnik „wSieci” w rubryce sa­tyrycznej przyznaje, że gdy Szydło jeździ po Polsce z kampanią wyborczą, Jarosław Ka­czyński rozmawia z kandydatami do rzą­du i ważnych urzędów państwowych. Nikt w PiS nie ma dziś wątpliwości, kto będzie pociągał za sznurki, jeśli prawica wygra wy­bory i jeśli Szydło zostanie premierem.
MICHAŁ SZUŁDRZYŃSKI
Autor jest dziennikarzem „Rzeczpospolitej

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz