środa, 2 września 2015

Władcy chaosu



Grozi nam, że na referendalnej drodze rozwoju naszej demokracji, która zniszczy mieszczaństwo powstanie Polska rządzona przez aparatczyka z PiS, bankiera ze SKOK i proboszcza.

Liberalna demokracja, jaką mieli­śmy w Polsce od roku 1989 (prze­praszam za ten pesymistyczny czas przeszły, ale wydarzenia nie nastraja­ją do optymizmu), nawet jeśli niedoskonała i nawet jeśli jej niedoskonałości są widocz­ne w momentach politycznych kryzysów, zbliżyła nas ustrojowo do liberalnego Za­chodu. Różniła się od ludowładztwa pra­wicowych i lewicowych tyranii. Różniła się od „suwerennej demokracji” Pu lina, w któ­rej zakochani są prawicowi populiści: Ma­rine Le Pen i Nigel Farage. Różniła się też od „władzy ludu” Chaveza, w której zako­chani są lewicowi populiści z greckiej Syrizy i hiszpańskiego Podemos.
Jedną z najważniejszych różnic pomię­dzy liberalną demokracją a populistyczną tyranią jest różne wykorzystanie referen­dów. Tyrani używają ich do wzmocnienia władzy, do zniszczenia instytucji i praw, ja­kie mogłyby ją ograniczyć. Putin w 2014 r. przeprowadził referendum, by przypieczę­tować okupację Krymu. Chavez w 2009 r. by zlikwidować ograniczenia swojej władzy (np. kadencyjność). Dzięki referendalnemu zwycięstwu mógł rządzić do końca życia, ale ponieważ parę lat później załatwił go rak, który nic nie robi sobie z referendów, dziś następca Chaveza może rządzić Wene­zuelą albo do końca życia, albo do momen­tu, kiedy zostanie obalony. Populistyczni tyrani używają referendów7 nie po to, żeby wyrażać wolę ludu (choć tak twierdzą), ale po to, by ludem manipulować. W tyraniach zawsze referendum wygrywa ten, kto pisze pytania i wybiera termin.

W liberalnych demokracjach referen­dum też istnieje, ale jako broń ostateczna - do rozstrzygania najważniejszych decyzji ustrojowych czy kluczowych geopolitycz­nych wyborów. Takie referenda ogłasza się raz na wiele lat i nie miesza się ich z kampa­niami prezydenckimi ani parlamentarny­mi, nie używa do pompowania wyborczego wyniku polityka czy partii. W Polsce po roku 1989 przeprowadzono referendum w sprawie nowej konstytucji, a także na­szego członkostwa w Unii Europejskiej. W obu tych przypadkach ocenie obywateli poddano decyzje i dokumenty będące owo­cem żmudnej pracy ekspertów, prawników, dyplomatów i polityków. Kompetencje eks­pertów i elit uzupełniały wolę większości. Czyni to demokrację liberalną mądrzej­szym i bardziej bezpiecznym ustrojem od „bezpośredniej” demokracji plebiscytarnej, która zawsze - prędzej czy później - obraca się w populistyczną tyranię.
Liberalna demokracja, jaką mamy w An­glii, Francji, Holandii, Niemczech, a po 1989 r. także w Polsce, nie jest nieograni­czoną władzą większości nad jednostką czy mniejszościami. Jest ustrojem mieszanym, który już Arystoteles uważał za lepszy od demokracji bezpośredniej. Tę ostatnią fi­lozof i jego kontynuatorzy nazywali ochlokracją, czyli władzą tłumu. Liberalne prawa i instytucje, niezawisłe sądy, w tym Trybu­nał Konstytucyjny oceniający decyzje poli­tyków, wreszcie bank centralny, obdarzony autonomią kształtowania polityki mone­tarnej - wszystkie one bronią jednostek i mniejszości przed arbitralnością mas, któ­re podpuszczone przez „przyjaciela ludu” mogłyby pozbawić wolności, własności i praw tych, którzy referendum przegrają.

Tęsknota za wolą Ludu
Kiedy jednak przychodzi kryzys - rząd słab­nie, system partyjny nie daje sobie rady, lu­dziom wydaje się, że liberalne państwo nie chroni ich wystarczająco - wówczas poja­wia się wśród obywateli pragnienie wzię­cia spraw w swoje ręce. A populiści zamiast imposybilizmu (określenie Jarosława Kaczyńskiego) liberalnej demokracji obiecują przestraszonym i wściekłym obywatelom, że będą ich bronić i reprezentować ich in­teresy „skutecznie i bezpośrednio”. Choć udają przyjaciół ludu i zwolenników demo­kracji bezpośredniej, to w rzeczywistości pragną władzy nieograniczonej, gardzą lu­dem, którego emocjami manipulują.
Na przykład Jarosław Kaczyński gardzi działaczami związkowymi, których wyko­rzystuje do zdobycia władzy. Mógł o tym usłyszeć każdy, kto kiedykolwiek z nim o tym rozmawiał. Nawet Solidarność i opo­zycję demokratyczną w PRL Kaczyński nazywał (w autoryzowanych przez siebie wywiadach i oficjalnych wypowiedziach) „ruchami antypaństwowymi” które „nie uczyły sprawowania władzy, ale tylko pro­testów”. Władzę zamordystyczną uważał zawsze za lepszą od władzy liberalnej i tego specjalnie nie ukrywał.
Jednak na drodze do zamordyzmu każ­dy przyszły tyran potrzebuje odrobiny cha­osu, która ma być dla obywateli dowodem, że demokracja liberalna nie daje sobie rady i musi być zastąpiona przez „coś mocniej­szego”. Referenda - owa wola ludu ude­rzająca w stabilność państwa i prawa - tej odrobiny chaosu dostarczają w nadmiarze. Po chaosie „demokracji bezpośredniej” lud - ten sam lud, który przed chwilą cieszył się z referendów - przyjmuje z ulgą rządy silnej ręki. Dlatego Kaczyński i Kukiz (inny zamordysta udający przyjaciela ludu) od po­czątku stawiali na referenda. Kukiz chciał ich w sprawie JOW i finansowania partii politycznych, Kaczyński w każdej sprawie, która pasowała PiS albo budowała wybor­czy sojusz PiS z biskupami i Radiem Mary­ja. PiS głosowało w Sejmie za referendum w sprawie obniżenia wieku emerytalne­go i późniejszego posiania dzieci do szko­ły (dwa referendalne tematy prezydenta Dudy), ale także za referendum w sprawie zaostrzenia zakazu aborcji.
Jednak to Komorowski popełnił dra­matyczny błąd, proponując referendum między pierwszą i drugą turą wyborów pre­zydenckich, by urwać dwa procent wybor­ców Kukiza. Ani wyborów tym nie wygrał, ani powagi państwa nie obronił. Propozy­cję Komorowskiego zatwierdził kontrolo­wany przez PO Senat, a czołowi politycy PO musieli tego pomysłu bronić. W ten sposób pozbawili się argumentów przeciw referendum PiS, przeciwko PiS-owskiej „ochlokracji” mającej dostarczyć odrobiny chaosu koniecznego, by Polacy zatęsknili za rządami silnej ręki Kaczyńskiego.

Jak manipulować referendum
Jak już sobie powiedzieliśmy, referenda­mi manipuluje się, wybierając ich termin i układając pytania. Referendum Andrzeja Dudy miałoby się odbyć w dniu wyborów parlamentarnych. Wybory pompowałyby frekwencję w referendum, a referendum pompowałoby wynik wyborczy PiS.
PO została zatrzaśnięta w pułapce. Jeśli na referendum Dudy się zgodzi, pomoże PiS wygrać wybory wysoko i rządzić samo­dzielnie. Jeśli się nie zgodzi (blokując w Se­nacie inicjatywę referendalną prezydenta),
PiS będzie w kampanii wyborczej nosi­ło głowy platformersów z napisami: „boją się woli ludu!” - tak jak w czasach rewolu­cji francuskiej sankiuloci nosili głowy ary­stokratów na pikach.
Jeśli chodzi o manipulację treścią py­tań, PiS zapyta Polaków, czy chcą obniże­nia wieku emerytalnego. A zatem: czy chcą pracować krócej. Ale nie zapyta, czy chcą bankructwa państwa i jego systemu eme­rytalnego; nie zapyta, czy chcą pracować krócej, ale przechodzić na takie emerytury, które będą wymagały wypłacania im dodat­kowych zasiłków, by w ogóle mogli przeżyć.
PiS zapyta też polskich rodziców, czy ich dziecko może iść do szkoły później, żeby się nie stresowało i jak najdłużej mogło zostać pod opieką mamy i taty. Ale PiS nie zapyta, czy Polacy chcą, aby nadal powiększały się różnice pomiędzy dziećmi. Z jednej stro­ny tymi, którym tata i mama mogą zapew­nić w domu naukę angielskiego lub choćby czytanie książeczek na głos, a tymi, któ­rym tata i mama mogą zapewnić co najwy­żej pijackie awantury i coraz wcześniejszy „uniwersytet wolnego internetu”. A zróżni­cowanie wieku rozpoczęcia podstawowej i powszechnej edukacji takie właśnie różni­ce tworzy i pogłębia.
Później do szkoły, szybciej na emerytu­rę - można sobie wyobrazić idealną Polskę PiS i idealną prawicową biografię, w któ­rej „nasz mały bidulek” wychodzi z domu w wieku lat 30, a wraca do niego jako eme­ryt w wieku lat 50. Taka Polska będzie czymś jeszcze gorszym od Grecji i nie prze­trwa w świecie, w którym nie tylko Niemcy, Anglicy czy Szwedzi, lecz także Chińczy­cy, Hindusi i Wietnamczycy idą do szkół wcześniej i odchodzą na emeryturę później po życiu spędzonym na efektywnej pracy.
Dzisiejszy świat to nie jest konkurencja między Toruniem a Bydgoszczą albo Wroc­ławiem a Legnicą - bo w takim obszarze Kaczyński i Duda faktycznie zagwaranto­waliby nam za pomocą referendów równy podział biedy. Dzisiejszy świat to konku­rencja pomiędzy Bydgoszczą i Bombajem, wyścig Wrocławia z Szanghajem. Polska Dudy i Kaczyńskiego - posyłająca dzieci do szkoły później, a dorosłych na emerytu­rę wcześniej - w tym świecie nie przeżyje.

Referendum przeciw mieszczaństwu
Nie przypadkiem polscy populiści (Ka­czyński i Kukiz) wygrywają (mają najwięk­sze zaufanie, akceptowane są ich polityczne pomysły) w kategoriach osób na zasiłkach, osób najstarszych i najmłodszych, pozo­stających na utrzymaniu rodziców. Wśród pracujących dorosłych, powyżej 30. roku życia, którzy mieliby na obietnice referendalne zarobić, zwolennicy Kaczyńskiego czy Kukiza ciągle są mniejszością.
Kolejne referenda mogą zarżnąć nowe polskie mieszczaństwo - grupę, która w Polsce od 1989 r. żmudnie odbudowuje dobrobyt kraju. Najruchliwsi i najbardziej zapobiegliwi wyniosą się z Polski ze swoimi firmami, zyskami i podatkami. Na ruinach zniszczonego mieszczaństwa powstanie Polska, którą rządzić będą aparatczyk z PiS, bankier ze SKOK i proboszcz. W tej Pol­sce dziecko do szkoły będzie można posłać w wieku lat choćby i dziesięciu, a na emery­turę będzie można odchodzić i przed sześć­dziesiątką. Tyle że tej emerytury nie będzie z czego płacić, bo Polska będzie bankrutem.
Ale skoro już zaczęliśmy tę zabójczą woj­nę na referenda, trzeba się do niej uzbroić. Ceną za system PO-PiS była do tej pory nie­nawiść dwóch plemion, na jakiej ten system dwupartyjny był ufundowany. Przejście do systemu referendalnego oznacza koniecz­ność płacenia jeszcze wyższej ceny - prowa­dzenia licytacji na populizm. W rysującym się na horyzoncie nowym ustroju referenalnym na milion podpisów za referen­dum przeciw in vitro czy za utwardzeniem zakazu aborcji trzeba będzie umieć odpo­wiedzieć zebraniem miliona podpisów za referendum przeciw funduszowi kościel­nemu czy nauczaniu religii za budżeto­we pieniądze. Do tego dojdzie mobilizacja obozu biednych i bogatych przed referenda­mi w sprawie wysokości podatków, kształtu służby zdrowia czy systemu emerytalnego.
PiS - podobnie jak inne partie - nie po­trafiło żadnego problemu w tych obszarach rozwiązać. Kompetencje Kukiza, Liroya i skinów-narodowców w dziedzinie podat­ków, służby zdrowia czy systemu emerytal­nego są jeszcze bardziej wątpliwe. Jednak „przyjaciele ludu” referenda w tych spra­wach zawsze mogą zorganizować, a nawet „wygrać”, stawiając np. pytanie: „czy chce­cie lepszej służby zdrowia za niższe składki na NFZ?”. Tak samo Syriza „wygrała” refe­rendum w sprawie odrzucenia reform, któ­re Grecy teraz i tali muszą przeprowadzić, żeby ich gospodarka i państwo w ogóle nie przestały istnieć.
Oj, będzie zabawa. Wzajemna niena­wiść, która już wcześniej rozpalała plemię PiS i plemię PO, dzięki kampaniom referendalnym sięgnie bruku i zejdzie pod strzechy. Referendum przeciwko gen­der i relatywizmowi, referendum przeciw­ko kobietom, które chcą mordować swoje dzieci kontra referendum przeciwko czar­nym, którzy się na nas pasą. Jakby Polska nie miała większych problemów - wobec niestabilności globalnego kapitalizmu, który trzęsie giełdami i gospodarkami sil­niejszymi od naszej, wobec oszalałej Rosji i krwawiącej Ukrainy.
Ale nasi „przyjaciele ludu” wybrali ina­czej, Kaczyński i Kukiz potrzebują chao­su na drodze do wymarzonego przez nich zamordyzmu. A PO wydaje się dzisiaj zbyt słaba, aby nas przed tym chaosem uchro­nić. Witamy zatem w bardziej niebezpiecz­nej Polsce, proszę zapiąć pasy, wlatujemy w obszar referendalnych turbulencji.

CEZARY MICHALSKI

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz