wtorek, 22 września 2015

Kit



Zbigniew Hołdys
Tuż po wojnie pewien warszawski cwaniak sprzedał przybyłemu z prowincji człowiekowi kolum­nę Zygmunta - pomnik stojący na placu Zamkowym. Inny w tym samym czasie opchnął kolejnemu frajerowi tramwaj, którym obaj jechali - „sprzedawca” przy­jął worek z pieniędzmi, wyskoczył i nikt go więcej nie zobaczył. Są to tzw. auten­tyczne fakty, choć przybrały formę legend. Naprawdę znaleźli się wciskający kit cwa­niacy, którzy zrobili w konia naiwnych lu­dzi, i naprawdę znaleźli się przyjezdni leszcze, którzy od nich ten kit kupili, pła­cąc gotówką. Złoty polski interes.
  Mamy coś w narodzie, że łykamy kit w ciemno. Wszystko można nam wcisnąć, największą durnotę czy szwindel, podsunąć jawne kłamstwo - i już jest nasze. Zawsze znajdzie się ekipa, która na to poleci. Gar­niemy się ochoczo do oferowanych przewałów, a potem skamlemy niczym kojoty na prerii, że nas ktoś wydymał. Czy to kupio­ny tramwaj, czy tony nieistniejącego złota z Amber Gold, czy 500 proc. odsetek mie­sięcznie od zainwestowanej kasy, co obiecy­wał oszust Grobelny - pól Warszawy stało w kolejkach do jego warsztatu, by z nim do­bić interesu. Gdy znikł z pieniędzmi, pła­czom i rozpaczy nie było końca.

  Polityka jest w dziedzinie kłamstwa nie­podzielnym królem. W1956 roku setki ty­sięcy ludzi skandowało na placu Defilad imię „Wiesław! Wiesław!” podobnie jak dziś „Jarosław!”, domagając się, by objął władzę, zapominając, że jest to przecież ideowy maniak komunista. Ludzie liczyli na wolność, więc ich idol Gomułka dał im popalić, aż zawyli z bólu. To wtedy represje ze strony SB (nie mylić z UB, choć blisko) osiągnęły apogeum. Jego największe dzieło - wypędzenie z Polski Bogu ducha winnych Żydów, stało się polskim znakiem towaro­wym. Spokojnie mógłby być dzisiejszym patronem antyimigracyjnej nagonki, jego
portrety mogliby no­sić na kijach dzisiejsi demonstranci. Co cie­kawe: ci ludzie, którzy wcześniej domagali się jego koronacji na wiecach, nagle znikli.
„To nie ja!” - mówili zapytani, czy byli wte­dy w tłumie.
  Jesteśmy narodem, który sam sobie zafundował kupno nie­jednego kitu w historii i nieraz postawił na durniów, oszustów, cwaniaków tu­dzież kiciarzy najwyższego sortu, a oni nas potem dymali, wypędzali w tarapaty, doprowadzali do wrzenia i wielkiej fru­stracji. Wszystko po czasie. To my jako naród zapragnęliśmy Stana Tymińskie­go, peruwiańskiego oszusta na stanowi­sku prezydenta. Omal nie wygrał głosami Polaków. Co miał dla nas? Czarną teczkę. Co w niej nosił? Nigdy nie pokazał. Łyk­nęliśmy tę teczkę niczym walizeczkę Vincenta Vegi z filmu „Pulp Fiction”, z której jedynie blask wybijał, gdy uchylono wie­ko. Nigdy nie ujawniono, co w niej było. Wszystko mówiło, że musi to być skarb, złoto i diamenty, ale reżyser Quentin Ta­rantino wyznał, że sam nie wie i nawet zastanawiał się, czy nie powiedzieć, że to jaja Marsellusa Wallace’a, innego bo­hatera filmu. To my zagłosowaliśmy na wiejskiego żula Andrzeja Leppera, czło­wieka bez wiedzy, z długami, skazane­go za rozróby chama czystej wody - na wzór i podobieństwo nasze dźwignęli­śmy go do roli wicepremiera. To my nie­dawno zapragnęliśmy widzieć mojego kolegę Pawła Kukiza na stanowisku pre­zydenta Polski. Totalny odjazd. „Prezy­dent disco polo w glanach” (z sympatii go oszczędzę), była to dla mnie sytua­cja surrealistyczna. Równie dobrze móg­łbym zgłosić kandydaturę psa Elvisa – być może i on by zdobył 20 proc. głosów, kto wie? Przecież uroczy jest. A serio: byliśmy skłonni oddać prezy­denturę znerwicowa­nemu facetowi, który o niczym nie ma po­jęcia, zero wiedzy, brak rozwagi, per­manentny wkurw, zrujnował JOW-y na lata, ma krańcowo sprzeczne myśli każdego dnia - a naród go polubił. Czyż może być piękniejsze seppuku? Tacy jesteśmy. Moglibyśmy operację transplantacji serca naszego dziecka powierzyć miłej pani z mięsnego zamiast prof. Zembali.
  Nasza polska większość zagłosowa­ła niedawno na faceta, który nie podaje rąk (ostatnio podał, oklaski!), nie spotyka się z premierem, mówi, że ktoś do niego dzwonił, choć nie dzwonił, i od razu wyco­fał się z wcześniejszych obietnic, bo „prze­cież wiadomo było, że on tego nie zrobi”. W kampanii sprzedał nam tramwaj, naród go kupił, a on potem oznajmił, że nie on sprzedał - i naród znowu to kupił.
Pani Szydło sprzedaje nam cały tabor. Nie odpowiada na pytania na konferen­cjach, skąd weźmie pieniądze na 50 miliar­dów obietnic - pokazuje dwie ryzy papieru. Co w nich jest? Nie powie. „Program poka­żemy po wyborach”. He, he... W szemra­nych biznesach mówi się na takie coś: „ty mi kasę, a ja ci - nie bój się”. Jej trener Ka­czyński kłamie od kilkudziesięciu lat, na­łogowo zmyśla, szczuje, rzuca oszczerstwa bez pokrycia, mami, ma naród za durniów - i słusznie. Idzie w górę. Dostajemy to, co lubimy: kit.

Zbigniew Hołdys jest muzykiem, kompozytorem i dziennikarzem. Byt liderem grupy Perfect

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz