czwartek, 1 października 2015

Gra w ciemnego Luda



W wielu sondażach bada się, co wyborcy sądzą o politykach. Brakuje takich, które ujawniłyby, co politycy myślą o wyborcach. Sądząc po treści wyborczych obietnic - myślą jak najgorzej.

W tym roku szczególnie często pojawia się opinia, że poli­tycy „traktują wyborców jak idiotów". Kampania szyta jest tak grubymi nićmi, jak chyba nigdy dotąd. W politycznym obiegu funkcjonu­je brawurowe określenie, przypisywane Kazimierzowi Marcinkiewiczowi, iż dla opinii wyborców „nieważne, czy się robi, czy mówi”. Inna, bardziej znana maksy­ma, powszechnie kojarzona z dawnym spin doktorem PiS Jackiem Kurskim (choć ten się wypiera), głosi, że „ciemny lud to kupi”.
  O tym, jak traktowany jest elektorat, świadczy również nonszalancja poli­tycznych marketingowców, którzy nie ukrywają swoich chwytów i celów, mó­wiąc o nich bez skrępowania w mediach. Przyznają na przykład, że prezes będzie właśnie „ocieplany” lub „wycofywany”, albo - po drugiej stronie - że Platforma bierze kogoś na listy wyborcze po to, aby pozyskać lewicowy czy konserwa­tywny elektorat. O przewidywanych re­akcjach społeczeństwa mówi się zatem otwartym tekstem, najwyraźniej bez obawy, że społeczeństwo się w tej ma­nipulacji w końcu zorientuje i pokaże gest Kozakiewicza.
Jest nawet gorzej, bo jawnie oceniane są, i to z podziwem, wszystkie chwyty, które świadczą o sprawności kampa­nijnej i o umiejętności robienia ludzi w balona. Zapytany o to kiedyś jeden z polityków, odpowiedział, że ludzie nie uchronią się przed instrumentalnym przekazem, bo działa tu zasada znana z marketingu komercyjnego, która głosi, że nawet znajomość metod manipulacji nie uodparnia odbiorcy na ich działanie. Politycy zatem mówią tak: manipuluje­my tobą, wiemy, że ty wiesz o tym, ale też wiemy, że i tak jesteś wobec tego przeka­zu uległy. Zwłaszcza że są i inne cechy wyborców, w które wierzą partyjni spece od socjotechniki i zamierzają z nich ko­rzystać. Oto niektóre z nich.

Wszystko osobno. Politycy wyraźnie postrzegają swoich odbiorców jako ludzi niemających czasu, ochoty ani możliwo­ści intelektualnych, aby ogarnąć całość sytuacji swojej i kraju, która jest coraz bardziej złożona i skomplikowana. Ich zdaniem ludzie - jak w znanym wierszu Tuwima o „Strasznych mieszczanach” – widzą wszystko osobno: „Staśka, konia, drzewo”. Dlatego można mówić - celują w tym politycy PiS - iż jest naturalne brać setki miliardów z Unii Europejskiej, ale jednocześnie pozostawać „poza jej głów­nym nurtem". Że do pogodzenia są wyższe wydatki z budżetu i niższe podatki. Że bę­dzie można się lepiej leczyć, jak pieniądze da budżet, a nie NFŻ. Górnicy muszą do­brze zarabiać i nie tracić pracy, ale żaden Polak z tego powodu nie będzie stratny. Szkolnictwo wyższe podniesie swój po­ziom i młodzi Polacy będą studiować kilka kierunków, ale przecież za naukę obywa­tel nie będzie płacił ani grosza. Na armię pójdzie o 50 proc. więcej środków, ale nikt tego oczywiście nie odczuje, nikt nie stra­ci. Reanimuje się stocznie, wesprze pol­ski przemysł, stworzy ustawowo milion miejsc pracy, da się 500 zł na dziecko, ale te wydatki nie mają nic wspólnego z po­datkami obywateli i ubytkami w budżecie. A także z tym, że te prezenty będą musiały kiedyś spłacać właśnie te dofinansowane przez PiS dzieci.
  Można też cofnąć reformę emerytal­ną „67” do stanu poprzedniego i twier­dzić, że nie wpłynie to negatywnie na system finansowy państwa, a nawet na wysokość emerytur. Tak jakby Tusk wprowadził kiedyś tę zmianę nie z ko­nieczności, ale dla kaprysu zrobienia ludziom na złość, za co teraz Platfor­ma może przegrać wybory. Wniesie­nie przez prezydenta Dudę wniosku o obniżenie wieku emerytalnego, kiedy są jeszcze tylko dwa posiedzenia Sejmu, jest chwytem wyborczym z kategorii najbardziej oczywistych, ale minister w prezydenckiej kancelarii z kamienną twarzą głosi, że nie ma to zupełnie nic wspólnego z wyborami. Tak traktowana jest publiczność. Jak idioci. Ma połknąć wszystko, co się jej podtyka.
  Ogólnie - według dominującej reto­ryki narzuconej przez Andrzeja Dudę i Beatę Szydło - jest możliwe, aby dawać, ale nikomu nie zabierać, a ci, którzy mó­wią, że czegoś się nie da, to są po prostu źli, nieudolni ludzie. Kryje się pod tym przekonanie, że wyborcy nie są w stanie pojąć istoty budżetu państwa, że trak­tują go jako kasę bez dna, gdzie każdą dziurę da się jakoś załatać. W końcu od lat słyszą o planowym deficycie, w końcu „jakoś tam” finansowanym. Czy pomysł którejś partii kosztuje 20 mld czy 200 mld, dla wyobraźni wy­borców, zdaniem polityków, nie ma to większego znaczenia, bo elektorat tego nie rozumie. W końcu nigdy tak nie było, żeby jakoś nie było. Nie obchodzi ich deficyt, grecki scenariusz, przy­szłość państwa za 5 czy 10 lat. Dobitnym przykładem takiego myślenia była nie­dawna reakcja Pawła Kukiza w jednym z programów telewizyjnych, kiedy zapy­tano go, skąd weźmie pieniądze na re­alizację swoich obietnic. Wtedy Kukiz, patrząc na przedstawiciela PiS w studiu, odpowiedział: stamtąd, skąd wy.
  Osobność myślenia wyborców, na któ­rą liczą politycy, ma szerszy wymiar, co widać zwłaszcza w koncepcji PiS na najbliższe wybory. Osobno, wręcz w nawiasie, mają pozostawać Kaczyń­ski, Macierewicz, Kamiński, Pawłowicz, sojusz z o. Rydzykiem i zamach smo­leński, a osobno obiecujący budowanie wspólnoty prezydent Dud a czy głosząca ogólną pomyślność Beata Szydło. Mimo że Macierewicz, Kamiński czy Szydło są po równo wiceprezesami PiS i obo­wiązuje ich ten sam partyjny program. Wyborca ma jednak widzieć oddziel­nie 500 zł na dziecko czy milion miejsc pracy, zupełnie bez związku z trzema wybuchami w tupolewie i „wypowie­dzeniem wojny” przez Rosję, o czym mówił swego czasu Macierewicz, który - jak twierdzą prawicowe media - może być niedługo ministrem obrony naro­dowej. Wzorowy, świeżo pozyskany sympatyk centrowy ma się nie wtrą­cać do tego, co będzie po wyborach, czy­li jak Kaczyński zamierza przebudować całe państwo, a może i konstytucję, nie musi czytać długiego programu PiS, bo to nie na jego głowę. Ma tylko przyj­mować świeży, cieplutki, socjalny plan tej partii.

Krótka pamięć. Politycy liczą też na kurzą pamięć obywateli, a szczegól­nie hołubią najmłodszy elektorat, który z natury rzeczy nie pamięta wcześniej­szych dokonań i kompromitacji i tego nie docieka, bo nie ma czasu. Zarówno politycy, jak i coraz częściej wyborcy, chcą się rodzić każdego dnia na nowo. Nie ma historii, kontekstu, dawnych wy­powiedzi i działań. PiS wobec tego liczy na chwilowe zapomnienie ekscesów IV RP, koalicji z Lepperem i Giertychem, agenta Tomka, awantury lustracyjnej, wizyty u posłanki Beger, prowokacji, insynuacji, wystąpień prezesa, tego wszystkiego, od czego wyborcy uciekli z krzykiem w 2007 r.
  A Platforma krzywi się na wspomnie­nie całego dawnego programu partii: podatków trzy razy 15, likwidacji Sena­tu, zmniejszenia liczby posłów czy na­wet takiego drobiazgu, jak obiecanego przed laty zniesienia obowiązkowego meldunku. Lewica ma nadzieję, że już nikt nie pamięta, iż Miller chciał kie­dyś podatku liniowego, startował z list Samoobrony, a potem założył własną partię, którą następnie porzucił. Palikot chce wymazać fakt, że był kiedyś kato­lickim radykałem i wydawał kuriozal­ny tygodnik z Tomaszem Terlikowskim. Gdyby przytoczyć dawne opinie Micha­ła Kamińskiego o Platformie, należało­by go z tego ugrupowania natychmiast dyscyplinarnie wyrzucić, podobnie usunąć z list PO Ludwika Dorna.
  Z rozmów z politykami wynika, że oceniają oni pamięć wyborców na rok, najwyżej dwa. Ale też często pada stwierdzenie, że „za dwa miesią­ce nikt już o tym nie będzie pamiętał”. W czasach internetu, Twittera, Facebooka, możliwości łatwego sterowania wątkami i nastrojami, politycy oraz ich kampanijni doradcy są przekonani, że bardzo obniżyła się zdolność zapa­miętania na dłużej czegokolwiek z życia publicznego. Dlatego na zmianę opinii wyznaczają sobie coraz krótsze terminy i wręcz oburzają się na zarzuty, że kil­ka dni czy tygodni wcześniej mówili co innego.

Emocje ważniejsze niż racje. Tak się dzieje, ponieważ politycy wierzą i wie­dzą, że tzw. racje merytoryczne nigdy nie wygrają ze społecznymi emocjami. Sztuka zatem polega na tym, by tymi emocjami sterować, by narzucać opi­nii publicznej takie tematy, które będą podnosić gorączkę i zastępować inne, akurat niewygodne politycznie, kom­promitujące czy nudno-poważne. To jest nieustanne polowanie na do­bre sformułowanie, na błędy i wpad­ki konkurentów, to jest poszukiwanie i także wywoływanie takich nastrojów społecznych, na których fali można popłynąć do zwycięstwa. Widać to bar­dzo wyraźnie w świadomie podsycanej awanturze wokół uchodźców, w son­dażach, które pokazują, jak Polacy sta­ją się statystycznie coraz bardziej kse­nofobiczni i niechętni, eufemistycznie mówiąc, wobec obcych, innych, którzy będą czegoś od nas chcieli.
  Zwłaszcza emocje negatywne mają destrukcyjną siłę, co pokazała kampa­nia prezydencka, a też kłopoty Platfor­my Obywatelskiej i spadek jej notowań w ostatnim roku. Udało się głównej sile opozycyjnej skumulować wokół Platfor­my niechęć społeczną, niezadowolenie, rozczarowanie, którym to odczuciom i naturalnym po siedmiu latach pano­wania i po serii błędów, zaniechań i wpa­dek rządzących - przydano ideologię i przekuto je w mglisty program wielkiej zmiany. Dopiero do tak wytworzonej emocji przyczepia się niby-racjonalne argumenty. Bez emocji, wytwarzanej tysiącami propagandowych przekazów, byłyby one jednak niczym.

Na bakier Z logiką. Podobno wyborcy nie wiedzą, czego chcą, dlatego trzeba im to podpowiedzieć, a przede wszyst­kim uzmysłowić, czego nie chcą. Ale cze­mu się dziwić, że politycy wierzą w siłę manipulacji, skoro sondaże dają dużą, pozwalającą myśleć o rządzeniu, prze­wagę partii, której lider Jarosław Kaczyń­ski w ostatnim rankingu zaufania ma 17 proc. wskazań, znacznie mniej od Bro­nisława Komorowskiego i Ewy Kopacz, a nawet od Pawła Kukiza. To najbardziej może absurdalny wynik tej kampanii. Wygląda na to, jakby wyborcy najbar­dziej ufali tym, których nie chcą. Obok widzenia wszystkiego osobno można tu odczytać inną ważną (domniemaną) cechę wyborców: nieumiejętność po­wiązania skutków z przyczynami, czy­li infantylizm, bardzo politycznie wy­godny. Nie ufam, ale popieram. A może: chcę władzy PiS, ale żeby prezes Kaczyński się usunął - choć wiadomo, że tego nie zrobi.
  Są też inne sytuacje wymagające wyłą­czenia logiki: oto przykładowy wyborca nie chce ani PiS, ani Platformy, ma ogól­nie dość. Polityka jest straszna, niko­mu nie można wierzyć. Nie idzie zatem do wyborów. Słuszna reakcja - wygrywa PiS. Inna wersja: wyborca odrzuca sys­tem PO-PiS i głosuje z desperacji na Ku­kiza, choćby widział, co to warte. Kukiz po wyborach, oczywiście przy wielkich obiekcjach i zastrzeżeniach, wchodzi w koalicję z Kaczyńskim albo prezes zgrabnie wyjmuje mu posłów, to bez znaczenia. Rządzi PiS. Albo - obywatel nie zgadza się na antypisowy szantaż PO i głosuje na inne ugrupowanie, np. Zjed­noczoną Lewicę albo Nowoczesną Ry­szarda Petru.
PiS gorąco na to liczy, bo wie to, cze­go - jak się wydaje temu ugrupowaniu - nie wie wyborca. Że procenty głosów w wyborach nie są tożsame z procentami mandatów w Sejmie. To taka mała tajem­nica obowiązującej w Polsce ordynacji d’Hondta, w której zwycięzca dostaje znaczący bonus, a bardzo ważny jest rezultat drugiej w kolejności partii, któ­ra też na tej ordynacji korzysta. Mniej­si, ze słabymi wynikami, takiej premii praktycznie nie dostają. Ci zatem wy­borcy, którzy chcą głosować na „zastęp­ców Platformy” w przekonaniu, że w ra­zie czego i tak powstanie antypisowska koalicja rządząca, mogą się srodze roz­czarować. Drugiej tury w wyborach parlamentarnych nie ma, dlatego każdy demonstrowany w nich rozdrap moralny i eksperymentowanie są dla PiS bezcen­ne. Prawica liczy na to, że wyborcy nie potrafią liczyć.

Myślenie portfelem. Do traktowania wyborców jako „pazernych materiali­stów” politycy mają mocne podstawy. Niedawno ukazał się sondaż, według którego tzw. drugim wyborem partyj­nym dla sympatyków Zjednoczonej Lewicy jest PiS. Okazało się, że nie li­czy się liberalno-lewicowa aksjologia, wolnościowe ideały, to że PiS chciał niedawno całkowitego, bezwarunko­wego zakazu aborcji i nie zgadza się na in vitro, że jest bliski fundamentali- stycznemu katolicyzmowi, a w warstwie historyczno-ideologicznej bezwzględnym wrogiem całej lewicowej trady­cji. Ważniejsze - jak można mniemać - są obietnice rozdawania świadczeń, dodatków na dzieci i obniżenie wieku emerytalnego. Ta nadzwyczaj prosta ekonomizacja (a może raczej socja­lizacja) życia publicznego to dowód na obniżenie politycznej świadomości, na traktowanie spraw państwa, instytu­cji, procedur jako drugorzędnych wobec pieniężnych prezentów, które nie wia­domo nawet, czy okażą się prawdziwe.
  Ale takie postrzeganie polityki rozsze­rza się. Dwa nowo powstałe w tym roku ugrupowania, Nowoczesna, a zwłaszcza lewicowa Partia Razem, głoszą, że spra­wy światopoglądowe ich nie interesują, że najważniejsza jest ekonomia, praca, płaca, podatki, świadczenia i kredyty. Sposób urządzenia państwa, poziom wolności obywatelskich w różnych ob­szarach i ogólny stan demokracji do kon­kretów - w takiej optyce - najwyraźniej nie należą. Na taką właśnie wybiórczość stawia PiS. „Ciemny lud” ma się nie in­teresować tym, co właśnie najbardziej interesuje PiS. Ma się skupić na obieca­nej kasie.

Podwójna natura. Jarosław Kaczyń­ski przez całe lata chciał zbudować porządną chadecję, taką anty-Unię Wolności, inną pod względem warto­ści, ale równie elegancką, poważaną i umieszczoną w szerokim mainstreamie. Wtedy przegrywał. Aż w końcu, co sam przyznał, były premier Jan Ol­szewski poradził mu, żeby ten projekt porzucił. Że powinien budować partię opartą na realnym społeczeństwie, po­winna więc to być formacja ludowo-narodowo-katolicka. I tę radę Kaczyński zapamiętał. Zostawił Platformie elity, duże miasta, a postawił na środowiska trwałe, zakorzenione na prowincji, tra­dycyjne, dalekie od wymuskanego etosu liberalnych elit. Kaczyński zrozumiał, że nie powinien kształtować opinii swoich wyborców, wychowywać ich, pobudzać ich ambicji, aspiracji i samo­dzielności, aleje całkowicie afirmować, dostosować się do nich i czerpać z tego wszystkie możliwe korzyści. Wyborcy PiS nie muszą się zmieniać ani trochę, wręcz nie powinni. To świat się w końcu do nich dostosuje, co ma zapewnić szef tej partii.
  Choćby na przykładzie dyskusji o uchodźcach jeszcze raz się okazało, że politykom łatwiej przychodzi eksplo­rowanie lęków, resentymentów, wsobności, ogólnie - tej gorszej strony ludz­kiej osobowości, niż empatii, tolerancji, otwartości. Najwyraźniej sądzą oni, że obywatel realny, ten, który pójdzie w październiku do urny, może czasami i mówić językiem politycznej poprawno­ści, ale za parawanem zagłosuje tak, jak
naprawdę myśli i czuje. Część polityków jest przekonana, że głos oddaje właśnie ta trochę gorsza, wstydliwa, egoistyczna, ale za to prawdziwsza część natury wyborcy.
  W psychologii od dawna rozróżnia się deklaratywną i realną hierarchię warto­ści wyznawaną przez ludzi. Ta pierwsza jest szlachetniejsza, bo odzwierciedla to, jak ludzie chcieliby się sami postrze­gać. Druga zaś jest praktyczna, poka­zuje rzeczywiste poglądy oraz postawy i to ona wpływa na ostateczne decyzje, także polityczne. Politycy, zwłaszcza prawicy, starają się różnymi drogami, i nie zawsze wprost, docierać do tych realnych odczuć, jak choćby w sprawie uchodźców.

Idealny wyborca. W oczach populi­stycznych polityków, „miłośników ludu”, wsłuchanych „w mądrość Polaków", ich wyborcy to ludzie zagubieni w rzeczywi­stości, niepotrafiący rozpoznać swoich interesów, niewiele pamiętający, dzia­łający instynktownie i emocjonalnie, z niedużą wiedzą, niekojarzący faktów, niełączący przyczyn i skutków, kierują­cy się doraźnym finansowym interesem, nawet tym pisanym na wodzie, i pragną­cy uciec na emeryturę przy pierwszej okazji. Zupełnie pozbawieni poczucia odpowiedzialności za przyszłość wła­sną, swoich dzieci i swojego państwa.
A także pełni fobii, stereotypów i głębo­kiego poczucia krzywdy. Nawet jeśli chcą być przyzwoici, zwycięża mała życiowa praktyczność. Idealny przedstawiciel elektoratu to ktoś zanurzony w prze­szłości i resentymentach, wyczulony godnościowo, nieufny wobec wszelkiej inności. Po cichu tęskniący za tym, aby wszystko znów było pod kontrolą pań­stwa, jak za PRL. Na takich mało sym­patycznych sympatyków liczy zwłaszcza prący do władzy PiS.
  Trwa prościutka, ale zarazem naj­zręczniejsza akcja propagandowa de­kady, gdzie bałamutne obietnice mają przynieść władzę polityczną. To, co na­zywa się „programem gospodarczym PiS”, nie ma samodzielnego znaczenia, jest tylko instrumentem, który ma po­zwolić na wprowadzenie właściwego programu tej partii, zmiany modelu pań­stwa i demokracji oraz przejęcie insty­tucji. Jarosław Kaczyński stwierdził kie­dyś - PiS pozostawał wówczas w koalicji rządzącej z Samoobroną i LPR - że nie jest dla niego ważne, czyje ręce podno­szą się za jego koncepcjami. Wydaje się, że ta sama zasada dotyczy także wybor­ców tej partii. Mają dać władzę PiS, na­wet jeśli nie do końca wiedzą, za czym podnoszą ręce. Prawdopodobieństwo, że ten plan Kaczyńskiego się powiedzie, jest wysokie.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz