środa, 23 września 2015

Chłopcy z lasu



Prywatyzacją lasów politycy straszą nas regularnie. Zawsze wtedy, gdy partykularne interesy leśnego lobby i jego politycznych protektorów wydają się zagrożone. Samym jednak lasom przekazanie w prywatne ręce nigdy nie groziło. PiS wykreowało wroga, żeby nas przed nim bronić.

Poświęcone lasom pytanie z dru­giego, na razie tylko planowanego przez prezydenta Dudę, referen­dum brzmi: „Czy jest Pani/Pan za utrzymaniem dotychczasowego sys­temu funkcjonowania Państwowego Go­spodarstwa Leśnego Lasy Państwowe?".
Dlaczego jest tak pokrętne i nie odnosi się w ogóle do prywatyzacji? Z obrazkiem z kampanijnego spotu Andrzeja Dudy nie ma przecież nic wspólnego. Przedwybor­cza migawka pokazywała radosne dzie­ci, które nie mogą wjechać do lasu, gdyż zatrzymuje je tablica informująca: „Te­ren prywatny. Wstęp wzbroniony". Czyli - skandal! W pytaniu referendalnym chodzi już jednak o coś wyraźnie innego: o to, żeby w sposobie zarządzania naszym dobrem narodowym na jednej czwartej powierzch­ni kraju nic się nie zmieniło. Różnica, przy­znajmy, dość istotna. Tymczasem to, co się dzieje pod osłoną drzew, może naprawdę niepokoić. Potwierdza to najświeższy ra­port NIK.
PGL LP bulwersuje marnotrawstwem, ale także tym, że samo dla siebie ustala zasady, którymi się rządzi. I choć z pozo­ru państwowe, nie dzieli się z państwem zyskami ze sprzedaży drewna, które przecież jest nasze, wspólne, narodowe.
Samo decyduje, ile i na co wyda. Więc wydaje i inwestuje dużo i niekoniecznie z sensem. Zarobki w państwowych lasach do płac w budżetówce mają się nijak. Wia­tach 2010-14 w budżetówce były zamro­żone, ale tutaj wzrosły o prawie 30 proc.
W Lasach Państwowych płace przeciętnie wynoszą aż 7,2 tys. zł, w rozbudowanej Dyrekcji Generalnej średnia sporo prze­kracza 11 tys. zł. Nadleśniczy zarobkami przebijają premiera, mogą wyciągać na­wet 18 tys. zł. Nic tylko do Lasu.

W protokole NIK czytamy, że ledwie jedną trzecią sumy, jaką pochłaniają pła­ce, wydaje się na ochronę i powiększanie zasobów lasów, czyli główny cel istnie­nia przedsiębiorstwa Lasy Państwowe.
Raport bulwersowałby o wiele dłużej, gdyby - szczęśliwie dla leśników - nie wybuchła właśnie afera z prezesem NIK Krzysztofem Kwiatkowskim. Prokuratura zarzuca mu, że ustawiał konkursy. Więc zamiast o świeżym raporcie dyskutujemy o jego autorach.
To Lasy same decydują, ile drewna, komu i po jakich cenach sprzedadzą.
Na to, że zasady te są nieprzejrzyste, a w Lesie panuje korupcja, od lat skarży się Polska Izba Gospodarcza Przemy­słu Drzewnego. Producenci mebli też narzekają, uważając, że przy lepszej go­spodarce surowcem mogliby eksporto­wać więcej. Przez lata nie byli w stanie zrozumieć, że cenny surowiec spala się np. w elektrowniach, zamiast przeznaczyć go na meble, na których eksporcie sporo zarabiamy.
Swoją finansową siłę Lasy Państwowe zawdzięczaj ą temu, iż w handlu drewnem są w kraju monopolistą. Rocznie do ich kasy wpływa ok. 8 mld zł, a 90 proc. tej sumy pochodzi właśnie ze sprzedaży drewna. Ale przedsiębiorstwo państwowe LP podatku dochodowego do budżetu nie płaci. Tylko symboliczny, leśny, do gmin. Mimo że utrzymanie i powiększanie za­sobów leśnych to zaledwie 13 proc. ich kosztów.
Ta gigantyczna firma-niefirma nie ma nawet osobowości prawnej. Teoretycznie kontroluje ją minister ochrony środo­wiska, ale nie bardzo wiadomo - jak za­uważa NIK - jakie ma do tego narzędzia. W żadnym kraju Unii Europejskiej tak dziwacznej formy zarządzania lasami nie znajdziemy. Teoretycznie państwowe, tak naprawdę nigdy nie zostały upaństwowio­ne. Taki stan armii 25 tys. pracowników lasów bardzo odpowiada. To oni napraw­dę sprywatyzowali lasy. Za utrzymaniem tego stanu, czyli wieczystą nietykalnością przedsiębiorstwa Lasy Państwowe, mamy głosować w referendum.
Na kontrolę NIK Lasy odpowiedziały z tupetem. „Jeśli są inne podmioty, które zarządzają podobnie wielkim majątkiem, wymagają takich kwalifikacji i takiej od­powiedzialności, należą do największych przedsiębiorstw, pracodawców i podatni­ków w kraju i prosperują dobrze bez się­gania po pieniądze podatników, a pracow­nicy są w nich dużo gorzej wynagradzani niż w Lasach Państwowych - to problem nie jest w LP, lecz w tych podmiotach”. Zu­pełnie, jakby lasy już dawno przekazano urzędnikom leśnym, którzy mogą z nimi robić, co chcą.
Taki stan obowiązuje od 1991 r., kie­dy to Sejm ustawę o lasach uchwalił niemal jednogłośnie. Projekt rządowy (premierem był Jan Krzysztof Bielec­ki) podyktowali związkowcy z Krajowej Sekcji Pracowników Leśnictwa NSZZ Solidarność. Zapisany w ustawie sposób zarządzania lasami „miał stabilizować naszą egzystencję biologiczną, a nawet państwową”. Przede wszystkim jednak dawał władzę leśnikom. Zachęceni legi­slacyjnymi sukcesami związkowcy z So­lidarności zainicjowali w 1995 r. kolejne zmiany w przepisach. Miały pomóc spry­watyzować dziesiątki tysięcy państwo­wych leśniczówek.
W kraju rządziła wtedy lewicowa koalicja SLD-PSL, która pomysł Solidarności poparła. W prace nad zmianą przepisów mocno angażował się Stanisław Żelichow­ski, polityk PSL, w tym okresie minister ochrony środowiska, a wcześniej nadle­śniczy pod Mławą. Wielki wkład w kształt nowego prawa miał także Janusz Dawidziuk, dyrektor generalny Lasów Państwo­wych, związany z SLD. Znowelizowana ustawa o lasach powstała ponad partyjny­mi podziałami. Jako wzór parlamentarnej współpracy. Dopuszczała sprzedawanie domów, mieszkań, a nawet gruntów, je­śli same Lasy uznają je za nieprzydatne. Ulga w zakupie nie mogła przekraczać... 90 proc. wartości. Takim fruktem trzeba się jednak było podzielić z politycznymi protektorami. Służyć miał temu zapis, że właścicielami państwowych leśniczó­wek zostać mogą także osoby z Lasami niezwiązane. One też mogły korzystać z ulg. Warunek - musiały w leśniczówkach mieszkać co najmniej przez trzy lata. Za­czął się masowy proces wynajmowania leśnych nieruchomości.
Ustawa weszła w życie we wrześniu 1997 r. Kilka tygodni później SLD prze­grał wybory parlamentarne. Okazało się jednak, że koalicja kadencji nie zmarno­wała. Leśna Solidarność jeszcze przed wy­borami doniosła mediom, w jak twórczy sposób lewicowi politycy wykorzystywali „jej” ustawę. Nowe prawo umożliwiło le­śnikom np. budowę luksusowego osiedla Eko Sękocin pod Warszawą, oczywiście za pieniądze Lasów Państwowych, z prze­znaczonego na zalesianie Funduszu Le­śnego. Po to, żeby po zakończeniu budowy uznać, że budynki są dla lasów nieprzy­datne i po superulgowej cenie sprzedać je wybranym osobom.
Szef Dyrekcji Generalnej LP Janusz Dawidziuk nawet się nie wypierał. Przy­znał, że luksusowe apartamenty osiedla „przeznaczone są dla wybitnych specja­listów, których Lasy chcą przyciągnąć od­powiednim mieszkaniem”. Po wybuchu afery okazało się, że budowa była samo­wolką, osiedle nie miało prawa powstać na obszarze chronionym. Na jaw wyszły też inne kompromitujące fakty. Na przy­kład że szefem firmy budującej luksuso­we osiedle był kolega nadzorującego lasy ministra Żelichowskiego. A sama budowa ruszyła wraz z pracami nad nowymi prze­pisami, w których kształt polityk PSL tak bardzo się angażował.

Rządem AWS-UW z tylnego siedzenia kierował już wprawdzie Marian Krza­klewski, szef Solidarności, ale nawet w tej niewygodnej pozycji premier Jerzy Buzek dostrzegł, że w Lasach panuje patologia. Jej przyczyną była zdumiewająca struktu­ra zarządzania lasami. Rząd postanowił Lasy Państwowe upaństwowić naprawdę: przekształcić je w spółkę, w której właści­cielem większości udziałów na zawsze pozostanie państwo. Rozważano też moż­liwość, aby 25 proc. udziałów przeznaczyć na roszczenia reprywatyzacyjne. Ale nie w naturze, tylko w gotówce. Wiadomo było już, że Lasy Państwowe miały jej coraz więcej. Ceny drewna szybko rosły.

To wystarczyło, żeby leśnicy ruszyli do ataku. Znów tworzyła się koalicja ponad partyjnymi podziałami. Przeciw­ko przekształceniom Lasów w spółkę ak­cyjną był minister ochrony środowiska Jan Szyszko i podległy mu szef Lasów Konrad Tomaszewski (media donosiły, że to kuzyn braci Kaczyńskich). Obaj przyznali, że minister skarbu w ich własnym rządzie wcale Lasów prywa­tyzować nie zamierza. Mimo to pomysł przekształcenia ich struktury zarządczej uważali za bardzo niebezpieczny.
Minister Szyszko w opinii do pre­miera Buzka stwierdził, że: „już samo przekształcenie Lasów Państwowych w spółkę, podporządkowaną kodeksowi handlowemu i nastawioną na osiągnięcie zysku, pozbawi państwo możliwości re­alizacji polityki ekologicznej”. Wtórował mu dyr. Tomaszewski: „Lasy Państwowe są dochodowe (...) Ale są to pieniądze, które w całości idą na zalesianie, którego budżet nie finansuje. Przekształcenie Lasów w spółkę grozi tym, że jej akcjonariu­sze w pogoni za zyskiem zwiększą wyrąb, a pieniądze ze sprzedaży drewna przezna­czą na dywidendę” - ostrzegał. Zdaniem Tomaszewskiego struktura organizacyjna Lasów była w pełni dostosowana do po­trzeb gospodarki leśnej, a to, jak zarządza­my polskimi lasami, podobało się w USA i Unii Europejskiej.
W sukurs leśnemu lobby w koalicji rządzącej przyszła opozycja. Poseł Sta­nisław Żelichowski, który w pełni ak­ceptował budowę luksusowego osiedla Eko Sękocin z pieniędzy Funduszu Le­śnego (przeznaczonego na zalesianie), założył obywatelski Ruch Obrony Lasów Polskich, który żądał przeprowadzenia referendum w sprawie reprywatyzacji. Zebrał 543 tys. podpisów. Proponował trzy pytania: 1) Czy jesteś za zwrotem w natu­rze lasów stanowiących obecnie własność państwową byłym właścicielom lub ich spadkobiercom, w tym również miesz­kającym obecnie za granicą? 2) Czy jesteś za zwiększonym wyrębem lasów w celu sfinansowania roszczeń reprywatyzacyj­nych byłych właścicieli lub ich spadko­bierców? 3) Czy jesteś za wniesieniem Lasów Państwowych do spółki prawa han­dlowego, której celem jest osiąganie mak­symalnego zysku i która ograniczy bądź wyeliminuje prawo swobodnego wstępu do lasu i możliwość zbioru runa leśnego?
Strasząc społeczeństwo zakazem zbie­rania grzybów i jagódek, leśnicy skutecz­nie ochronili swoje własne interesy. Sejm odrzucił wprawdzie wniosek o referen­dum, ale rząd wycofał się z pomysłu prze­kształcenia Lasów Państwowych w spół­kę akcyjną kontrolowaną przez państwo. Lasy nadal miały rządzić się same.
Pełzająca prywatyzacja mienia Lasów Państwowych nabierała jednak coraz szyb­szego tempa. Dzięki nowym przepisom swoją leśniczówkę pod Malborkiem wynajął Jacek Kurski. Inwestował jak w swoją. W 2004 r. kupił ją za 20 tys. zł. Sami leśni­cy mówili, że w lasach odbywa się „wielki wyrąb lokali”. Tysiące państwowych le­śniczówek przechodziły w prywatne ręce za symboliczne pieniądze. Jeszcze nie­dawno Lasy Państwowe miały ich 50 tys., w 2010 r. zostało im zaledwie 12 tys. Ale Prawo i Sprawiedliwość podniosło alarm dopiero wtedy, gdy do władzy doszła ko­alicja PO-PSL.
Jeszcze wtedy Lasami rządził działacz Solidarności Marian Pigan. Stanowisko do­stał od Platformy, przy głośnym sprzeciwie PSL, w nagrodę za poparcie PO w wybo­rach. Donald Tusk obiecał wtedy leśnikom, że w Lasach wszystko zostanie po staremu. Związkowcy ochoczo powrócili do wiel­kiego wyrębu. Media donosiły, że Marian Pigan, dyrektor generalny Lasów Państwo­wych, zakupił od swojej firmy leśniczów­kę wraz z 34-arową działką za... niecałe 6 tys. zł. Główni odbiorcy drewna coraz głośniej alarmowali, że przetargi na jego zakup są ustawiane. Polska Izba Gospodar­cza Przemysłu Drzewnego, zrzeszająca po­nad 130 przedsiębiorstw, wysłała zawiado­mienie do CBA, ABW, CBS oraz Prokuratury Generalnej. Chodziło o aukcje internetowe, które Lasy wprowadziły za rządów PiS, LPR i Samoobrony. Fatalny system (przyznawali to nawet niektórzy posłowie PiS) umożli­wiał start w aukcji firmom wydmuszkom. Podbijały cenę, po czym... wycofywały się z przetargu. Były także podejrzenia, że z La­sów wyciekają loginy i hasła pracowników pozwalające na przeglądanie konkurencyjnych ofert.
W kasie leśnego monopolu było coraz więcej pieniędzy. Leśnicy ostro główkowa­li, jak je wydać. Pracujący w terenie mogli dostać od firmy tanią pożyczkę na zakup prywatnego auta. Przywilej został rozsze­rzony - pożyczka mogła zostać umorzona, a należała się już nie tylko leśnikom pra­cującym w terenie. Ekolodzy protestowali, że Lasy budują drogi w najdzikszych ostę­pach, żeby tylko jakoś pozbyć się pieniędzy i dać zarobić kolegom.

Poczynaniom leśników z coraz więk­szym zdumieniem przyglądał się minister finansów. Budżet państwa na skutek światowego kryzysu borykał się z coraz większymi kłopotami, tym­czasem w wielkiej, teoretycznie pań­stwowej firmie panowało coraz większe finansowe rozpasanie.
Jacek Rostowski już jednak wiedział, że z chłopcami z Lasu trzeba ostrożnie. Nie proponował więc prawdziwego upaństwo­wienia Lasów Państwowych. Bał się zaproponować, by płaciły podatek dochodowy. Chciał tylko ich włączenia do systemu fi­nansów publicznych. Czyli żeby posiadane 2 mld zł lasy trzymały na koncie w Banku Gospodarstwa Krajowego, a nie w ban­kach spółdzielczych czy SKOK. Żeby bu­dżet państwa mógł je pożyczać, nie płacąc od tego odsetek. Krótko mówiąc, państwo się prosiło.
Leśnicy potraktowali to jako zamach na ich finansową niezależność. Przeciwko była nie tylko opozycja, ale także - utrzy­mujący personalne wpływy w LP - PSL. Polskim lasom miała grozić zagłada. Im głośniej protestowało leśne lobby, tym bardziej jednak rząd się utwardzał. Pozor­nie wygląda, że nawet wygrał - ostatecz­nie Lasy Państwowe w 2015 i 2016 r. mają wpłacić do budżetu w sumie 1,6 mld zł. W kolejnych latach już tylko 2 proc. do­chodu ze sprzedaży drewna. Dlaczego 2, a nie np. 5? To wielka suma, ale leśnicy szybko ją sobie na kupujących drewno odbiją. „Lasy bez niej nie uschną” - uspokajał Stanisław Żelichowski. Tak naprawdę bowiem w sposobie zarządzania lasami nic się nie zmieniło. Do systemu finansów publicznych włączone nie zostały! Pozo­stały państwem w lesie.

Leśnicy jednak rządowi zamachu nie darowali. Leśna Solidarność nie po­piera już Platformy, przerzuciła sympatię na Prawo i Sprawiedliwość. Zwłaszcza gdy związanego z „S" dyrektora generalnego Lasów (tego, co za 6 tys. kupił leśniczówkę z gruntem pod Pszczyną) zastąpił nadle­śniczy z Radomia. Opozycja, podkręca­na przez Solidarność, wyciągnęła stary straszak - Platforma chce sprywatyzować lasy. Zabroni nam zbierać grzyby i jagody. A część lasów odda spadkobiercom „wia­domo kogo".
Rząd bronił się przed wymyślonymi za­rzutami nieudolnie. Proponował, by za­kaz prywatyzacji na wieki wieków zapisać nawet w konstytucji. Ku powszechnemu zaskoczeniu „przeciw” było Prawo i Spra­wiedliwość. Tłumaczyło potem, że zapis był zły. Oni w swojej konstytucji zrobią to jeszcze lepiej. Na razie mamy referen­dum Andrzeja Dudy.
Głównym organizatorem zbierania w tej sprawie podpisów był prof. Jan Szyszko, obecnie poseł PiS. W rozmowie z Naszym Dziennikiem.pl podkreśla, że referendum jest konieczne, bo „ograbienie Lasów Państwowych z pieniędzy to nic innego jak próba doprowadzenia do bankructwa tej doskonale funkcjonującej instytucji, a co za tym idzie - sprzedaży lasów”.
Strasząc nas od ćwierć wieku prywaty­zacją lasów, leśne lobby i związane z nim partie skutecznie uniemożliwiają ich prawdziwe upaństwowienie i zwrócenie społeczeństwu. Referendum Dudy służy dokładnie temu celowi.

Joanna Solska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz