poniedziałek, 17 sierpnia 2015

Samotność Komorowskiego



Odejście Bronisława Komorowskiego to symbol słabości zwolenników liberalnej demokracji, którzy nie potrafili zbudować własnej politycznej legendy - ani do niej przekonać, ani w nią porządnie uwierzyć.

Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Były prezydent był ostatnim znaczącym politykiem snu­jącym optymistyczną opowieść w stylu dawnej Unii Wolności - o państwie, które wyzwoliło się z komuni­zmu i odniosło niebywały sukces. Przegrał z językiem równie dawnego Porozumienia Centrum - o państwie, które się właśnie nie wyzwoliło i trzeba to dopiero zrobić, bo popada w ruinę. Komorowski zresztą już od momentu, gdy rozpoczynał swoją drogę prezydencką, a zwłaszcza po katastrofie smoleń­skiej, stał się dla obozu PiS i dla Jarosława Kaczyńskiego osobi­ście głównym wrogiem, jako że zastąpił w Pałacu Prezydenckim śp. Lecha Kaczyńskiego. Dało to i taki efekt, że także większość dostojników Kościoła zaczęła Komorowskiego, wierzącego ka­tolika i konserwatystę, traktować jako bez mała antychrysta. A jako że głównym motywem ideologii IV RP oraz polityki hi­storycznej propagowanej przez PiS stał się ostentacyjnie reli­gijny patriotyzm, urzędujący prezydent został w konsekwencji niejako wypchnięty poza polsko -katolicką wspólnotę.
Tak mocno odstające od prawdy oskarżenia i wyklucze­nia, jakie już spotkały Bronisława Komorowskiego (a mogą go czekać także w przyszłości), pokazują niszczycielską siłę propagandy PiS. Bo prezydent był uosobieniem tych walorów i doświadczeń, którym Jarosław Kaczyński wydał wojnę i któ­re próbował albo zdezawuować, albo zafałszować. Bronisław Komorowski był kontynuatorem dziedzictwa tego nurtu pol­skiej opozycji demokratycznej, która po 1989 r. etapami, przez kompromisy, jak i rewolucyjne decyzje, stopniowo i pokojowo przejęła władzę i odpowiedzialność za Polskę. Uważał, i tę tezę podtrzymywał do ostatnich dni swojego urzędowania, że tam­ta linia polityczna obroniła się nadzwyczajnie i że 25 lat III RP to najlepszy okres w dziejach Polski.

Komorowski nawiązał jednak do tradycji, która już wygasała. Zadeklarował stan normalności i stabiliza­cji, Który w głosowaniu został odrzucony. Odwoływał się do dokonań Unii Wolności, tej szczególnej partii, zasłużonej dla polskiej transformacji i może najpełniej reprezentującej dawny inteligencki etos oraz wartości republikańskie. Cha­rakterystyczne, że wśród najbliższych współpracowników prezydenta Komorowskiego znaleźli się m.in. Tadeusz Ma­zowiecki, Jan Lityński czy Henryk Wujec, liderzy starej UW. Prezydent w wielu swoich wystąpieniach szukał języka i sty­lu, który by nawiązywał do tamtego kodu i wartości. Ale Unia Wolności nieprzypadkowo ostatecznie przegrała wybory już blisko półtorej dekady temu. Tamten język odszedł i praktycz­nie nie korzystał z niego już nawet Donald Tusk, który założył Platformę na kontrze do słabnącej partii Bronisława Geremka.
Teraz, kiedy nawet przekaz Platformy się zużył, stary kod Unii Wolności brzmiał podwójnie anachronicznie, mimo wszystkich obiektywnych racji - bo nastał czas emocji, a nie argumentów. Duma z odzyskanej wolności, z osiągnięć, z Pol­ski w NATO i w Unii Europejskiej nie jest specjalnie modna w tym sezonie wyborczym; chodliwa jest zmiana. Przełom z 1989 r. z wydarzenia o wymiarze epokowym przesuwa się powoli w stronę przeżycia pokoleniowego generacji dzisiej­szych 50-60-latków. Osiągnięcia opozycji z czasów PRL, czyli transformacja i powrót kraju do zachodnich struktur, zostały uznane za oczywiste, wręcz trywialne. Nawet Zbigniew Bujak, współtwórca dawnego ROAD, a potem Unii Demokratycznej, protoplastów Unii Wolności, które zakładał jako przeciwwa­gę dla Porozumienia Centrum braci Kaczyńskich, przyznał niedawno, że głosował na Andrzeja Dudę. To jest znak zasad­niczej zmiany politycznego wiatru; z tej perspektywy widać, że Komorowskiemu nie mogło się udać i że porażka nie była aż tak dotkliwa, jak być mogła. Bo niewykluczone, że także pojedynek III z IV RP sprzed 10 lat zaczyna stawać się czy­sto pokoleniową emocją, której młodsze roczniki zupełnie nie podzielają.
Były prezydent jednak walczył. Idei IV RP i dezawuowaniu roku 1989 - jako święta odzyskania niepodległości i demo­kracji - świadomie przeciwstawiał symbole tamtego roku, bez przerwy upominał się o dobrą pamięć czerwcowego przełomu. To miał być przyczółek dla powstawania nieza­leżnej od radykalnej prawicy historii najnowszej. Partia Ka­czyńskiego jest propaństwowa wyłącznie wobec własnego państwa, którego jeszcze nie ma; Komorowski postanowił być propaństwowy wobec państwa, które jest. I zapłacił za to po­lityczną cenę.

Rzeczywiście, opowieść o sukcesie 25-lecia III RP, na­wet jeśli prawdziwa, jest pozbawiona napięcia dra­matycznego, patosu i wyższych emocji, w odróżnieniu od opowieści o spisku w Magdalence, o puczu 4 czerwca 1992 r., o zbrodni smoleńskiej, o wyprzedaży Polski, o zdradzie i korup­cji, które żyją w postaci legend, przeobrażając się w kolejnych mutacjach. Ma ona też swoją niepohamowaną ekspresję i nie­pohamowane myśli, z domaganiem się daniny krwi włącznie, o czym wspomina bard prawicy, poeta Jarosław Marek Rym­kiewicz, mówiąc, że 4 czerwca 1989 r. jej zabrakło, a tym sa­mym zabrakło wielkości i patosu. Widać to choćby po letniej temperaturze świętowania zwycięskiego przełomu z 1989 r. w zderzeniu z gorącymi obchodami rocznic przegranego po­wstania warszawskiego, a nawet smoleńskich miesięcznic.
Formacja Komorowskiego nie potrafiła „nasycić polskiej duszy”, jak to trafnie nazwał pisarz Stefan Chwin w jednym z wywiadów. To „sycenie" sprywatyzowała, pozostawiła wol­nemu wyborowi, kiedy druga strona wciąż zapewniała sycenie zbiorowe, o wiele wydajniejsze politycznie.
Swój ogląd rzeczywistości Bronisław Komorowski próbo­wał jednak ubierać w pewne symbole. Czy to wtedy, gdy jako zwierzchnik sił zbrojnych przemawiał z okazji kolejnych rocz­nic, czy też gdy wycinał patriotyczne kotyliony i organizował swoje Marsze Niepodległości prowadzone Szlakiem Królew­skim w Warszawie, od pomnika do pomnika. Miano mu nieraz za złe, że tymi pomnikami szkicuje nadzwyczaj pluralistyczny i może zbyt wyidealizowany obraz historii państwa, że odda­je cześć postaciom różnych, nieraz wrogich sobie nawzajem idei i dokonań. Ale i w tym wypadku proponował po prostu wspólnotową patriotyczną tradycję, do której dołączał też III RP. Komorowski próbował godzić różne ideowe prądy, na przykład Piłsudskiego z Dmowskim, pokazywać, jak obec­na postać państwa wynika z twórczego zastosowania nauk płynących z historii.
Ale też w tym tkwił zalążek porażki, ponieważ Komorowski przedstawiał współczesną Polskę jako w istocie stan historycz­nie docelowy, oczekiwał docenienia teraźniejszości. Polska prawica uważała to za minimalizm. Komorowski proponował w istocie ideologię nowego mieszczaństwa, klasy średniej, na której się politycznie opierał, bo uznał, że ta nowa warstwa już się w Polsce umocniła, ugruntowała swoje liberalne, cen­trowe „europejskie” poglądy, jest ostoją umiaru. Ale właśnie część tej grupy, zwłaszcza młodsza, w jakiś sposób go zdradziła, a i starsi zachwiali się w swoich przekonaniach. Ani Platfor­ma, ani Komorowski w chwili wyborczej próby nie zbudowali takiej ideowej narracji, która mogłaby się skutecznie prze­ciwstawić prawicowej legendzie o potrzebie zbawienia kraju, przywrócenia Polakom godności i wielkości, o tym, że nie ma być tak jak jest, ale zupełnie inaczej, że znów nastał czas „żoł­nierzy wyklętych".

Problemem byłego prezydenta jest nie tylko to, że przegrał wybory, bo porażka była nieznaczna, ale fakt, że spowodowała ona posypanie się całego politycznego obozu. Łącznie z jego budującą się nar­racją sukcesu, modernizacji, optymizmu. Gdyby te z górą 8 min wyborców Komorowskiego trwało nadal na stanowiskach III RP, wynik wyborów parlamentarnych byłby daleki od prze­sądzenia. Ale to spoiwo okazało się słabe, wyborcy dezerterują. Optymistyczna opowieść o III RP została skutecznie zagłuszona. Wciąż są w Polsce miliony ludzi, którzy dobrze oceniają ostatnie ćwierćwiecze, ale z jakichś nie do końca zro­zumiałych powodów nie potrafią bronić swoich opinii, pod­dają się mitologii klęski, atmosferze upadku. Widoczne jest też wycofanie się części elit, także biznesowych, z aktywnego obserwowania życia politycznego; jak gdyby osiągnęły swoje cele, zasiedliły wygodne nisze, zajęły się swoimi sprawami, nie dostrzegając, że uznane przez nie zapewne i trwałe ramy ustrojowe i gospodarcze państwa są nieustannie podważane i zagrożone.
Okazuje się, przynajmniej na razie, że budowanie liberal­nej, pozytywnej legendy jest bardzo trudne, że niezadowoleni są zawsze głośniejsi od zadowolonych, a ich opowieść goręt­sza i na swój sposób dla odbiorców (i mediów) ciekawsza. Szok po latach 2005-07 działał przez dekadę i wtedy umiarkowana, mieszczańska wersja politycznej narracji przekonywała wy­borczą większość. Ale ten szok przestał w końcu działać, co jest zresztą wytłumaczalnym psychologicznie procesem. Bez tej szczepionki szybko wraca myślenie mesjanistyczne, chęć pod­noszenia kraju z nieistniejących ruin, tendencja do negowania i zmieniania wszystkiego. Druga strona polskiego sporu, być może nadal teoretycznie większościowa, nie potrafi się zebrać i stawić oporu takim nastrojom. Okazało się, że liberalna demo­kracja wciąż nie jest w Polsce czymś oczywistym, poza dysku­sją. Proces tworzenia państwa i społeczeństwa trwa, możliwe są cofki i załamania, a sugestywna opowieść o krzywdzie i kra­ju w ruinie może okazać się atrakcyjniejsza od rzeczywistości i ją w końcu przysłonić.

Może jest to kwestia braku zdolnego polityka, któ­ry sugestywnie potrafiłby opowiedzieć nową Polskę w duchu europejskiego liberalizmu, pokazać zasadni­cze różnice pomiędzy modelem państwa według standardów zachodnich demokracji a tym, co proponuje PiS. Udawało się to kiedyś Donaldowi Tuskowi, ale kiedy go zabrakło na krajo­wej scenie, zmiennicy nie bardzo potrafili go zastąpić. Przekaz Komorowskiego okazał się niewystarczający i mało energiczny, a Ewa Kopacz także nie dźwiga sporu toczonego na ustrojowym poziomie. Skupiła się na sprawach ekonomicznych i socjalnych i wyraźnie nie docenia tego pryncypialnego konfliktu o przyszły kształt państwa.
W Platformie można usłyszeć, że Kopacz świadomie zeszła do poziomu rozmów o „realnych problemach ludzi”, gdyż za­działała na nią właśnie porażka mówiącego o wolnościowych pryncypiach Komorowskiego, co rzekomo nie trafiało do wy­borców. Ale to raczej nie kwestia tematu, lecz wykonania. Za­równo Komorowski, jak i Kopacz nie obronili i nie bronią wy­starczająco III RP, nawet jeśli trudno im zarzucić brak starań i determinacji. Strona liberalna wciąż czeka na swojego nowego lidera. Trwa stan przejściowy, a przegrane wybory Komorow­skiego były tego wyrazistym symptomem.
Niemniej zapewne przyjdzie jeszcze czas spokojnej oceny prezydentury Komorowskiego, również na tle jego następcy, kiedy lepiej będzie widać całe jego pięciolecie, a nie tylko okres kampanii wyborczej. Polacy przez kilka lat ufali mu jak żad­nemu innemu politykowi. Czy mieli rację, ufając mu, czy wte­dy, kiedy ufać przestali? Na odpowiedź były prezydent będzie musiał jeszcze zaczekać, ale zapewne osąd po latach będzie dla niego bez porównania korzystniejszy niż teraz.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz