wtorek, 18 sierpnia 2015

Dobry pisowiec, ale bezpartyjny



Andrzej Duda na razie jest tylko politycznym celebrytą - znanym głównie z tego, że został prezydentem. Nic więc dziwnego, że sporo celebruje Najbardziej siebie.

RAFAŁ KALUKIN

Tłum na rynku miasteczka. Dzie­ci ze słonecznikami. Biało-czerwone chorągiewki. Słońce, uśmiechy i radość. Orkiestra gra skocz­ną melodię. On - swobodny. Fotogeniczny, w białej koszuli. Krótkie wystąpienie. Przybijanie piątek i selfie.
I właśnie tak jest fajnie. Nawet fajniej niż w wiosennej kampanii. Ktoś móg­łby nie docenić tej różnicy, więc gość sam wskaże: nie doczekaliście się kandyda­ta Dudy, ale za to teraz macie prezydenta. Ubiliście świetny interes, więc tym moc­niej cieszcie się i radujcie.

1
Wiara Andrzeja Dudy, że najwyższy urząd w państwie sakralizuje sprawującego go człowieka, przebija z wielu wypowiedzi. Począwszy od tej najgłośniejszej, przed Zgromadzeniem Narodowym - kiedy to powiedział o sobie, że jest człowiekiem niezłomnym. Nie konsekwentnym bądź nieustępliwym - ale właśnie niezłomnym.
Cóż, taki Barack Obama, który na za­chętę dostał Nagrodę Nobla, startował w o wiele lepszych warunkach. Polskie­mu prezydentowi pozostaje samemu się uwznioślić. Dzięki temu może dziś mie­rzyć się nie z rywalami ze sceny poli­tycznej, ale z bohaterami z narodowego panteonu.
Ową „niezłomność” rozwinął w wywia­dzie udzielonym tygodnikowi „wSieci” jako „determinację w wykonywaniu zo­bowiązań”. Tłumaczył: „Mamy ludzi za­kłamanych, którzy oszukują wyborców cynicznie. Mamy też polityków, którzy się cofają wobec trudności, ograniczają się do cieplej wody w kranie, a Polakom powta­rzają: przecież mogliście mieć jeszcze go­rzej”. Nowy prezydent oczywiście zerwie z tym minimalizmem władzy. Jego cele są radykalne. Przypomina: „Miałem odwagę powiedzieć: staję do naprawy Rzeczypo­spolitej”.
No cóż - odwaga niemal równa nie- złomności. Raczej kieszonkowa.
Lech Kaczyński, na którego Duda co rusz się powołuje, też miał zwyczaj cią­głego podkreślania swej funkcji i mówie­nia o sobie „Prezydent Rzeczypospolitej”. W ten sposób celebrował jednak najwyż­szy urząd w państwie, a nie własną osobę. Prezydentura była dla niego autonomicz­ną wartością, symbolizującą historyczną ciągłość państwa. Uważał więc, że głowie państwa należny jest szacunek - nieza­leżnie od tego, kto pełni tę godność. I nie potrafił zrozumieć, że we współczesnej de­mokracji swobodnej ocenie podlegają nie instytucje, ale zarządzający nimi ludzie.
Lecz z Andrzejem Dudą jest inaczej. Nowy prezydent nie celebruje urzędu, lecz siebie. Tak jakby prezydentura nadawała nowy wymiar wszystkim jego aktywnościom - i to jeszcze tym najtrywialniejszym, podejmowanym w kampanii wyborczej. Jakby przenosiła zwykły arse­nał politycznych zagrywek na wyższy po­ziom, przydawała im powagi i dziejowej doniosłości.

2
Te afekty jakoś można zrozumieć. Mamy do czynienia z młodym człowiekiem, dla którego jeszcze rok temu szczytem poli­tycznych marzeń było zapewne stanowisko ministra. Któż na jego miejscu nie dałby się omamić różowej chmurze? Życie Andrzeja Dudy stało się bajką i jak to w bajce - do­bro zwyciężyło i zapanowała powszechna szczęśliwość. Werwa rozpiera więc prezy­dencką pierś, z której wyrwało się rozczu­lające zapewnienie, że skoro wszystko się Dudzie tak pięknie w życiu ułożyło, to jest już skazany na wybitność.
Rozpoczęty nazajutrz po zaprzysięże­niu objazd Polski ma być dalszym ciągiem karnawału. Oto prezydent dziękuje obywa­telom za to, że go wybrali. W infantylnym przekonaniu, że skoro dostał prezent, to na­leży podziękować. Tyle że prezydentura nie jest prezentem, ale zobowiązaniem do służ­by. Pewnych rzeczy czynić już nie wypada.
Kalendarz polityczny nie służy Dudzie wbudowaniu powagi prezydentury. Skazu­je go na trywialność, a nawet pielęgnowanie zwykłej ścierny. Któż tak naprawdę wie­rzy w szczerą chęć dziękowania za popar­cie? Gdy Lech Wałęsa odbierał gratulacje za zwycięstwo w wyborach prezydenckich w 1990 roku, już czekało pierwsze wielkie g wyzwanie: po dymisji rządu Mazowieckiego musiał zbudować nową większość parlamentarną. Aleksandrowi Kwaśniewskiemu spadł na głowę jeszcze większy klops – afera Olina. Lech Kaczyński ledwie usadowił się w pałacu, a już o mało co nie rozwiązał parlamentu. Bronisław Komorowski miał problem z „krzyżowcami” z Krakowskiego Przedmieścia, którzy smoleńską katastrofą delegitymizowali jego prezydenturę.
Dla Andrzeja Dudy zaprzysiężenie było tylko chwilą oddechu pomiędzy jedną a drugą kampanią wyborczą. Obwoźny cyrk po rynkach powiatowych miast w sezonie letnim może się jeszcze Polakom podobać. Ale jak długo? Zwłaszcza że prezydent już zapowiada, że odwiedzi każdy powiat. Nie zamierza zamykać się w Pałacu Prezyden­ckim i „oderwać od społeczeństwa”.
Jednak rywalizacja Ewy Kopacz z Bea­tą Szydło o to, kto jest „bliżej ludzi”, chyba już wyczerpuje akceptowalne pokłady że­nady. Wejście do licytacji pierwszego oby­watela może wywołać skutki odwrotne do zamierzonych. Zwłaszcza że prezydento­wi Dudzie brakuje już tej niezobowiązują­cej swobody z kampanii prezydenckiej. Już nie może tak po prostu obiecywać: „Zro­bię... Wprowadzę... Uratuję...”. Coraz częś­ciej jest zmuszony kluczyć. Chować się za plecami tego bądź przyszłego rządu. Wska­zywać konstytucyjne ograniczenia.

3
Czy mógł odmówić Kaczyńskiemu zaanga­żowania się w obecną kampanię wyborczą? Logika sprawowanego urzędu wręcz mu to nakazuje. Zarówno konstytucyjna norma nakazująca głowie państwa złożyć partyj­ną legitymację, jak i utrwalona od czasów Kwaśniewskiego tradycja „prezydenta wszystkich Polaków”.
Sam Duda w kampanii prezydenckiej wzmacniał ten niby to ponadpartyjny obraz. Ileż to razy krytykował Bronisła­wa Komorowskiego za to, że „nie stał po stronie obywateli” tylko pokornie podpi­sywał rządowe ustawy? Stawiał przed ry­walem chorągiewkę z partyjnym logo. Do znudzenia wyostrzał antynomię pomiędzy społeczeństwem (narodem) a władzą, któ­rej niemalże egzystencjalnym celem mia­ło być okradanie obywateli z rozmaitych dóbr. Było mu łatwo, przecież pełnię wła­dzy dzierżył wrogi obóz polityczny. Ale co głosić, gdy sam Duda już jest człowiekiem władzy, a jego obóz polityczny ma nadzieję za chwilę brać resztę?
W kampanii prezydenckiej twierdził, że nie wyobraża sobie, jak prezydent może podpisać ustawę „uderzającą w społeczeń­stwo”. Trudno uwierzyć, aby naprawdę sądził, że dobre rządzenie polega na produ­kowaniu wyłącznie ustaw miłych ludziom. Było w tym przecież mrugnięcie okiem do wyborców: wywiecie, że ja wiem, że to nie takie proste.
Polacy już się nauczyli, że politycy w kampaniach bajdurzą, więc wybaczają im gołosłowne obietnice - rozliczając nie z konkretów, ale na podstawie ogólnych wrażeń. Tyle że prezydent już przestał być kandydatem i przywilej bajdurzenia utra­cił. Niby to więc spuścił z tonu w sprawie flagowych obietnic obniżenia wieku eme­rytalnego i dodatków na dzieci, lecz wspo­magając kampanię PiS, nadal je przecież autoryzuje.
Tylko czy miał inny wybór? Nie został przecież prezydentem mocą swego auto­rytetu i osobistych dokonań. Jego niekwe­stionowane talenty retoryczne miały szansę zaistnieć jedynie w ramach spektakularnej kampanii wyborczej, którą zorganizowało i sfinansowało PiS. Andrzej Duda był wy­łącznie figurą na szachownicy Jarosława Kaczyńskiego w jego rozgrywce o władzę. Dopóki rozgrywka nie dobiegnie końca, ta rola się nie zmieni.
Oczywiście człowieka prawdziwie nie­złomnego stać byłoby na zejście z szachow­nicy już teraz. Zachowałby instrumenty, którymi mógłby wspierać swój obóz w spo­sób o wiele bardziej wyrafinowany - budu­jąc przy okazji swą osobistą powagę. Lecz Andrzejowi Dudzie (choć zapewne on sam widzi to inaczej) godność prezy­dencka nie nadała nowego wymiaru ani formatu. Poszedł więc najmniej wymaga­jącą drogą bezpartyjnego - z konieczności - pisowca.
Jak więc oceniać najbardziej wyekspono­waną obietnicę „odbudowania wspólnoty”?
Aby tak się stało, potrzeba dwóch ele­mentów: politycznej suwerenności i kon­kretnej oferty.
Obowiązujący do dziś wzorzec prezy­dentury tworzyli pierwsi trzej gospodarze Belwederu. Wojciech Jaruzelski w poczu­ciu historycznej klęski swej formacji świa­domie usunął się na dalszy plan, oddając rządowi inicjatywę. Lech Wałęsa odwrot­nie: w poczuciu historycznego triumfu ru­chu solidarnościowego (który utożsami! z własną osobą) próbował ustanowić pre­zydencką hegemonię. Żaden nie odcho­dził spełniony. Dopiero kolejny w sztafecie Aleksander Kwaśniewski dokonał synte­zy, dobierając odpowiednie proporcje. Nie wtrącał się kolejnym gabinetom do rządze­nia, ale osobistym autorytetem i zakuliso­wymi działaniami utrzymywał dominującą pozycję - nawet wykraczającą poza konsty­tucyjne uprawnienia. Po to, aby korzystać z niej w sytuacjach naprawdę wyjątkowych.
Wszyscy trzej - Jaruzelski, Wałęsa i Kwaśniewski - mogli sobie pozwolić na poszukiwanie własnego modelu. Bo każdy z nich w chwili obejmowania urzędu był po­litycznym liderem w obrębie swego obozu. Żaden nie miał nad sobą zwierzchników, co pozwalało im łączyć perspektywę państwo­wą z osobistą, z pominięciem partyjnej.
Kolejni prezydenci tego luksusu już nie mieli. Lech Kaczyński do końca był zakład­nikiem gier politycznych prowadzonych przez brata, a Bronisław Komorowski wy­brał rolę łagodnego recenzenta rządu Tuska, na miarę swych realnych możliwości osadzając prezydenturę w politycznej wa­dze półciężkiej. Andrzej Duda stawiając przed Komorowskim chorągiewkę Platfor­my, pewnie nawet nie pomyślał, że jego sa­mego za pięć lat może spotkać to samo. Bo startuje przecież z pozycji jeszcze głębszego uzależnienia od swej partii niż poprzednik. Z miejsca, w którym obiecywanie „odbudo­wy wspólnoty” jest zuchwałością.
Tym bardziej buńczuczną, że obietni­cy nie towarzyszy żadna konkretna oferta. Kwaśniewski przecież nie został „prezy­dentem wszystkich Polaków” dzięki pięk­nym oczom. Po prostu trafnie zdefiniował nastroje dominujące w pierwszej dekadzie po komunizmie. Zauważył, że Polacy mają już dość polityki tkwiącej w gorsecie po­działów ze stanu wojennego. Hasło „wybierzmy przyszłość” trafiało w sedno, bo pacyfikowało zarówno prawicę nawołującą do rozliczeń, jak i postkomunistyczny be­ton. Osłabiając radykalne skrzydła, osłabi­ło podział, przy okazji robiąc miejsce dla przywództwa samego Kwaśniewskiego.
Jak obecny prezydent chce „odbudo­wać wspólnotę” wyniszczoną latami wojny PO z PiS? Trudno dopatrzyć się konkret­nej oferty, prędzej trzeba się jej domyślać. Andrzej Duda zdaje się sugerować między wierszami, że mógłby stanąć na czele po­koleniowej zmiany w polskiej polityce. Ale to za mało. Musiałby na nowo rozrysować mapę kluczowych pojęć polskiej prawicy i zaznaczyć sfery dobrego sąsiedztwa z in­nymi wrażliwościami. Naszkicować pro­pozycje nowych granic tożsamościowych i dopuszczalnych kompromisów. 1 otwar­cie odnieść się do kwestii, które w epoce IV RP napsuły tyle krwi. Czy da się to zrobić bez podania czarnej polewki Jarosławowi Kaczyńskiemu? Wątpliwe. A żeby ą podać, potrzeba realnej niezłomności.
Prawicowi komentatorzy próbują obejść tę sprzeczność. Jedni poprzez nachalną mitologizację Dudy, która zaczęła się jesz­cze przed objęciem przez niego urzędu. Inni racjonalizując - że jego marketingo­wa gładkość i „postmodernistyczny” wi­zerunek pozwolą oszlifować ostre kanty barykad kulturowej wojny, co w natural­ny sposób zbliży leminga z mieszkańcem ciemnogrodu.
Ale to nadzieja pozbawiona podstaw; wi­zerunek nie zastąpi oferty. W sporze modernizatorów z tradycjonalistami nowy prezydent zdecydowanie stoi po stronie tych drugich. Jeśli coś go odróżnia, to język. Daje gwarancję, że nie użyje pewnych fraz i sloganów. Nie oskarży o zamach, fałszer­stwo ani szerzenie cywilizacji śmierci. To jednak za mało. Nowoczesna „fajność” tej prezydentury może co najwyżej dopełniać treść, ale nie jest w stanie jej zastąpić.

5
Bez wątpienia będzie wiele chaosu. Już te­raz z harmonizacją sygnałów jest problem. Dobre wrażenie po wyważonym wystąpie­niu przed Zgromadzeniem Narodowym zostało kilka godzin później popsute wie­cowymi odzywkami przed Pałacem Pre­zydenckim. Górnolotny cel „odbudowy wspólnoty” zderzył się z trywialnym po­wiatowym festynem. Szermierka z Ewą Kopacz, którą prezydent chciał obciążyć odpowiedzialnością za własne nieracjo­nalne obietnice z kampanii prezydenckiej, była szyta wyjątkowo grubymi nićmi.
Nawet powszechnie chwalona wstrze­mięźliwość w sprawie polityki zagranicznej w inauguracyjnym wystąpieniu („korekta” zamiast „rewolucji”) ustąpiła miejsca ultymatywnemu wobec Niemiec tonowi w wy­wiadzie dla „Financial Timesa”. Domagając się zgody na lokalizację baz NATO w Pol­sce, prezydent zdaje się nie zauważać, że zahamowanie rosyjskiej ekspansji i utrzy­mująca się na Ukrainie krucha równowaga to dla Zachodu wartość raczej dowodząca skuteczności obecnej polityki. O obecność NATO w Polsce należałoby więc zabiegać cichą dyplomacją, a nie otwartym mówie­niem o rosyjskim „imperializmie” i krytyką Paktu Północnoatlantyckiego. Niestety pre­zydent zdaje się ulegać prawicowej szko­le dyplomacji, w której najważniejsze jest gromkie słowo.
Ta prezydentura w momencie startu sta­nowi niemal całkowitą enigmę. Mieliśmy prezydentów mniej lub bardziej ukształto­wanych. Lecz żaden nie był białą kartą. An­drzej Duda będzie musiał ją kiedyś zapisać.
Ale czy ma w głowie plan? Czy tylko staje g wobec kolejnych audytoriów i tak dobiera | słowa, aby ludzie mu klaskali? Na dłuższą | metę grozi to niestrawną kakofonią.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz