poniedziałek, 6 lipca 2015

Groźne słówko:git



Już w szkole świat podzielili na ludzi 5 frajerów, czyli całą resztę, którą należało rozdeptać.

HELENA KOWALIK

Syna zaczepiło przed szkołą kilkunastu uczniów z jego klasy. Dwóch się nad nim znęcało, a reszta biernie patrzyła. Gdy żona przybiegła, syn leżał na chodniku nieprzytomny, cała twarz we krwi, a oni go kopali, rozkazując: „Podnieś się! ”. Żona rzuciła się na oprawcę i złapała go za włosy. Wtedy jej zagroził: - Odsuń się, stara k..., bo cię posuniemy nożem.
- Mój syn kolejny raz miał przynieść do szkoły pieniądze dla klasowego herszta. Wczoraj nie dałam mu ani grosza, to wrócił w kurtce pociętej żyletką.
Tak dramatyczne telefony dyrektorka Zasadniczej Szkoły Dokształcającej Za­wodowej nr 4 w Warszawie odbierała na początku 1970 r. Rodzice krzywdzonych uczniów nie chcieli podać nazwisk. Wszyscy skarżyli się na anonimowych prześladowców z klasy, nikt nie wymienił nawet imienia przywódcy bandy.

HIERARCHIA I RYTUAŁY
Dyrektorka kazała zwołać zebranie rodzi­ców, na które wezwano też uczniów. Oka­zało się to absolutną porażką. Kilkunastu dominujących w szkole chłopców narzuciło ton tym spotkaniom, na uwagi starszych odpowiadali: - I co mi zrobisz?
Terror się nasilał. Gdy wychowawca poszedł z klasą do teatru, podczas antraktu jeden z uczniów został w toalecie pobity do krwi przez kolegów. Później na żądanie przywódców bandy nastolatek rzucił się pod przejeżdżający samochód. Uratowanie życia zawdzięczał wyłącznie refleksowi kierowcy. Chłopiec nie chciał się przyznać, dlaczego spełniał tak absurdalne żądanie.
Dyrektorka poprosiła o pomoc prokura­turę. W czasie przesłuchań na komendzie pojawiło się nieznane dorosłym słowo „git” Powtarzało się często i śledztwo poszło w tym kierunku. Ofiarom rozwiązały się języki. Okazało się, że cała szkoła jest opa­nowana przez gitowców, którzy stworzyli własną hierarchię i rytuały.
Na samej górze stał herszt, nazywany królem. To on inicjował burdy, decydował, kogo ukarać, a kogo wywyższyć. Niepi­sany kodeks gitowców dzielił uczniów na ludzi i frajerów, zwanych też kiepskimi. Kiepski nie mógł pić z tej samej butelki co człowiek, nie podawało mu się ręki, przed klasą musiał czekać, aż pierwsi wejdą gitowcy. Jeśli gitowiec wziął od frajera gumę do żucia - „skiepścił się” i trzeba było go „wyprostować”, dając mu jakieś szczególne zadania, np. pobicie Bogu du­cha winnego ucznia. Albo wpisanie sobie dwój w dzienniku lekcyjnym. Natomiast jeżeli frajer nie chciał dać czegoś gitowcowi, np. breloczka, tenisówek na gimnastykę, ściągawki na klasówkę, biła go cała banda. Ofiary musiały też codziennie się opłacać.
Na przerwach gitowcy okupowali ubi­kacje. Tam podtapiali kiepskich w muszli klozetowej i „wywracali im kieszenie” żądając haraczu. W razie odmowy wypłacali tak zwaną „mukę”. W tym celu markowali uderzenie ofiary w podbrzusze, mówiąc: „muka”. Gdy atakowany odruchowo się zginał, dostawał „fangę” w czoło ze sło­wami: „Była jawna”.
Obowiązywało szczególne słownictwo, czyli nawijanie kminą. Nie można było mó - wić „po tobie” tylko „za tobą” (bo: „po tobie to kwiaty rosną”). Nie - „zapal papierosa”, tylko „kopsnij”. Gitowiec nie był „mały”, tylko „mikry”, bo „mały był w rozporku”.

TERROR, KMINA I DZIARY
O charakterze i randze gitowca świadczyły tatuaże i sznyty. Kropka, czyli dziara, pod lewym okiem oznaczała git człowieka, kropka na gardle - że lubi wypić, pod lewym okiem w kształcie serduszka wska­zywała przywódcę. Kiedy już się zostało człowiekiem, trzeba było uważać, żeby się nie skiepścić. Takiego frajera zdradzał cyngwajs pod prawym okiem.
Aby zdobyć szczególne uznanie, należało co jakiś czas pociąć się nożem albo żyletką. Sznyty na przegubach dłoni były dla po­czątkujących. Prawdziwy charakterny gito­wiec robił sobie tzw. królewski sznyt, który polegał na pochlastaniu całej powierzchni ciała, poczynając od nadgarstków, poprzez pachy, boki, uda, aż do stóp i z powrotem.
Gitowcy czuli szczególną solidarność z więźniami. Przy piciu alpagi wylewało się trochę wina na ziemię za tych, co „garują”. Nie wolno było używać w rozmowie słowa milicjant. Jeden z uczniów, początkujący gitowiec, przechwalał się na przerwie, jaki zrobi kawał „psom”. Mianowicie, przebrany w mundur milicyjny wejdzie na skrzyżowanie i tak pokieruje ruchem, aby spowodować wypadek. Chłopak oczekiwał na oklaski, a dostał lanie w celu „wypro­stowania” go. Bo posłużył się słowem milicjant, a to u gitowców jest zabronione.
Banda miała w każdej klasie upatrzone kozły ofiarne. W 2b był to cherlawy Jerzy, syn samotnie wychowującej go sprzątaczki. Dostał od gitowców wiadomość, że ma kiepsko. Herszt zażądał od niego 100 do­larów, dał tydzień na załatwienie sprawy. Uczeń nie miał żadnych szans na zdobycie takich pieniędzy, prosił o prolongatę. Termin został przesunięty, ale po pobiciu ofiary, co miało być ostrzeżeniem, że to dopiero zaliczka w cyklu znęcań. Zdesperowany chłopak ukradł matce wypłatę i kupił bony dolarowe.
Inny uczeń Marek został pobity za picie wody w ubikacji, do czego mieli prawo tylko gitowcy. 16-letniemu Ireneuszowi król gi­towców przyłożył na przerwie scyzoryk do szyi i zapytał, jak ma u ludzi. Chłopiec nie wiedział, o co chodzi. Na kolejnej przerwie usłyszał to samo pytanie, a ponieważ nadal nie rozumiał, został tak skopany, że trzeba było wzywać pogotowie. Ze strachu przed oprawcami (ostrzegli go: „jeśli przypucujesz, to mogiła”) powiedział lekarzowi, że spadł ze schodów.

ZASTRASZENI ŚWIADKOWIE
Prokurator oskarżył młodocianych napast­ników z art. 210 kk, czyli o rozbój. Groziły im co najmniej 3 lata więzienia. Pierwszy w Polsce proces gitowców zapowiadał się sensacyjnie. Największa sala Sądu Powiato­wego dla m.st. Warszawy była pełna.
Najbliżej oskarżonych usiedli ich kole­dzy. Wielu miało dziary pod lewym okiem. Również ubiorem demonstrowali przyna­leżność do git ludzi. Ortalionowe wiatrówki nazywane wiatach 70. Szwedkami, spodnie zaprasowane w kant, buty z metalowym szpicem i krótkie włosy, ostrzyżone na tzw. małpę - z przodu krócej, z tyłu dłużej.
Taka publiczność deprymowała mało­letnich świadków. Bali się otworzyć usta, nie pomagało utajnienie części procesu.
- Może na przesłuchaniu w komendzie mówiłem co innego, ale dziś nie wiem na pewno, czy mnie bili. Jak sobie przemyśla­łem, to doszedłem do wniosku, że w ogóle mnie nie pobili - zeznawali jeden za drugim poszkodowani.
Sędzia: - Czy w szkole potępia się oskar­żonych?
- Raczej nie...
- Czy świadek się boi?
Uczeń rzucił trwożne spojrzenie na ławę oskarżonych, coś szepnął i... zemdlał.
Po przerwie za barierką dla świadków stanął kolejny nastolatek. Niegdyś był gitowcem, ale potem „się wypisał”. Sędzia odczytał jego zeznanie z akt prokuratorskich: „Niedaleko szkoły zaczepił mnie Sylwe­ster R. i uderzył pięścią w twarz, rozcinając mi wargę. Wcześniej też zostałem pobity, miałem 10 dni zwolnienia. Liczyłem, że to już koniec prostowania. Ale dostałem od nich nowe polecenie, żebym się rzucił na linę. Chodziło o kabel pod napięciem”.
- Nie potwierdzam! - przerwał sędzie­mu zroszony potem na twarzy świadek. - Podpisałem protokół, ale go nie przeczy­tałem, bo się spieszyłem do szkoły.
Na pytanie do kolejnego świadka, za co został pobity, sąd usłyszał: - „Bo powie­działem: »Posuń się«”.
- Co jest w tym obraźliwego?
- Należało powiedzieć: „przesuń się”, bo posuwać to można k...
Oskarżeni zostali zbadani przez biegłych psychologów i psychiatrów. Wszyscy byli zdrowi psychicznie, w normie intelektualnej. Dariusz Z. określony w aktach śledczych jako przywódca gitowców był wiceprze­wodniczącym samorządu ogólnoszkolnego. Inny oskarżony - zastępcą gospodarza klasy. Również milicyjne wywiady środowiskowe wystawiały oskarżonym dobrą opinię: pra­cowici, grzeczni chłopcy, wychowywani w domach, gdzie się nie przelewa. Ale psycholog stwierdziła, że oskarżeni nie mają uczuciowości wyższej. Wrodzona in­teligencja pomagała im w zachowaniu dwóch twarzy: miłego sąsiada z klatki schodowej i bezwzględnego dręczyciela upatrzonych ofiar w klasie, gdzie w kilka miesięcy wpro­wadzili system bezwzględnego wasalstwa.
Proces ukazał bezradność grona peda­gogicznego. - Ja nadal nie mogę zrozumieć - przyznała dyrektorka - jak to jest, żeby solidarność łączyła tego, kto bije, i bitego.

TYSIĄC UCZNIÓW, 32 KLASY
Dlaczego nauczyciele nie zareagowali w porę? Z niewiedzy. Do szkoły chodziło 1000 uczniów, były 32 klasy. Ponadto oddział tzw. niebieskich ptaków - nastolatków nieuczących się i niepracujących. Na po­czątku roku główny wysiłek nauczycieli był nakierowany na to, aby ściągnąć uczniów do klasy, bo większość nie zauważyła, że skończyły się wakacje. We wrześniu w kilku klasach siedział w ławce tylko jeden uczeń.
O git ludziach pedagodzy dowiedzieli się z prasy. Owszem, zareagowali, zgodnie z poleceniem kuratorium. Była pogadanka dzielnicowego. Na apelu Zygmunt D. (póź­niejszy oskarżony) wygłosił referat o spo­łecznej szkodliwości tego rodzaju subkultury. Zaprosili na lekcję wychowawczą szkolną pedagog. Na prośbę dyrektorki rozmawiała z dwoma najbardziej butnymi uczniami, ale zaprzeczyli, że mieli coś wspólnego z git ludźmi. Pedagog nie mogła dłużej drążyć tematu, bo miała pod opieką pięć szkół zawodowych i dom dziecka, a poza tym, jak zeznała, nie jest od prowadzenia śledztwa.
Po przesłuchaniu 180 świadków sąd wydał wyrok. Dwaj najstarsi uczniowie, już 18-letni, zostali skazani odpowiednio - na trzy lata oraz 1,5 roku więzienia. Pozostali spośród 12 oskarżonych jeszcze niepełnoletni mogli się cieszyć wyrokami w zawieszeniu.
Nauczyciele „Czwórki” byli oburzeni surowością wyroku. Wysłali prośbę do sądu drugiej instancji: „Po zapoznaniu się z wyrokiem na naszych uczniów, zwłaszcza pełnoletnich, dyrekcja szkoły bez narzucania swej woli Wysokiemu Sądowi poczuwa się do moralnego obowiązku prosić o łagodniej­szy wyrok w przypadku apelacji. Jesteśmy przekonani, że ci wychowankowie już nigdy nie popełnią takich czynów”.
Jednak wyrok się uprawomocnił. Podob­ne zapadły w kilku innych miastach, gdzie też wybuchła epidemia gitowców.

ZE SZKÓŁ NA OSIEDLA
Młodzi terroryści poszli za kraty, a zjawi­skiem nowej subkultury zajęli się socjo­lodzy. Zakreślono pola agresji gitowców: z ankiet wynikało, że programowo niena­widzili milicjantów, esbeków i wszelkiej władzy. Takie organizacje jak PZPR czy Związek Socjalistycznej Młodzieży Polskiej nazywali gadowskim nasieniem. Na drugim biegunie czaiła się pogarda do słabszych, czyli frajerów.
W Warszawie trzy następujące po sobie procesy szkolnych gitowców wyprowadziły tego rodzaju napastników z klas na osiedla. Zmieniło się też oblicze ich wroga. Był nim już nie tylko typowy kiepski, ale i git człowiek z innej dzielnicy. W latach 70. to­czyli regularne bitwy Wola kontra Ochota, Śródmieście - Mokotów itd. Jednoczyli się tylko w agresji przeciwko długowłosym hipisom z koralikami na szyi. Nazywali ich więziennym żargonem - cwelami.
Nieletni gitowcy wiele ze swoich zasad przejęli z subkultury więziennej, gdzie osa­dzeni posługiwali się grypsera - slangiem zrozumiałym dla wtajemniczonych. Często przewodnikami młodocianych terrorystów w przestępczym świecie byli starsi koledzy z podwórka, którzy wyszli na wolność po odsiedzeniu wyroku. Czasem byli to najbliżsi krewni, z powodu kryminalnej przeszłości cieszący się na osiedlu opinią chojraków.
Do bycia gitowcem albo przynajmniej sympatykiem tych, co „nawijają kminą” przyznawało się ok. 40 proc. uczniów za­sadniczych szkół zawodowych i techników.
W 2012 r. reżyserzy Kuba Nagabczyński i Mirosław Majeran zaprezentowali na Fe­stiwalu Camera Obscura film dokumentalny „Gitowcy”. Odszukali dawnych git ludzi skazanych za rozbój na szkolnych kolegach.
„Jako dorośli - zauważył Nagabczyń­ski - robili wszystko, żeby nie splamić się pracą. Napić się wódki, okraść, napaść, sprowokować burdę, zelżyć i skopać fra­jera, a nawet zabić - to były ich codzienne zajęcia. Życie miało być przede wszystkim przyjemne. Dziś większość z nich nie żyje albo mieszka w przytułkach zniszczona przez długie wyroki, alkohol i choroby”.

WYKORZYSTAŁAM INFORMACJE ZAWARTE M.IN.
W RELACJACH SPRAWOZDAWCÓW SĄDOWYCH W LATACH 1973-1974: DANUTY FREY („TYGODNIK DEMOKRATYCZNY”), WANDY FALKOWSKIEJ („POLITYKA”), MARKA RYMUSZKO („PRAWO I ŻYCIE”), MARTY MIKLASZEWSKIEJ („LITERATURA”).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz