poniedziałek, 29 czerwca 2015

Nie byłem grzecznym chłopcem



Czy warto poświęcać się służbie publicznej, jeśli może ją zakończyć jeden koszarowy dowcip przy kielichu?

NEWSWEEK: Korzysta pan jeszcze z limuzyny, która przysługiwała panu jako marszałkowi Sejmu?
RADOSŁAW SIKORSKI, były marszałek Sej­mu, były minister spraw zagranicznych: Ustawa daje taki przywilej przez 30 dni. Rezygnuję z tej możliwości w przyszłym tygodniu, ale dzisiaj pojechałem na Wiej­ską rowerem.

I jak długo chce pan jeździć do Sejmu rowerem?
- Kadencja trwa do listopada, a wtedy już zaczyna robić się chłodno.

A następna kadencja?
- Żadnej decyzji jeszcze nie podjąłem. Najpierw muszę się rozpakować, ode­tchnąć, z dystansem przemyśleć kaskadę ostatnich wydarzeń. Po dziesięciu latach pełnienia służby publicznej zasłużyłem na dwa tygodnie urlopu.

Gdyby miał pan ten czas i to swoje uczestnictwo w polskim życiu publicznym określić w dwóch słowach...
- Spełnienie marzeń! Będąc emigrantem w Anglii, marzyłem o powrocie do wol­nej Polski. A to, że w tej wolnej Polsce będę mógł jeszcze pełnić zaszczytne funk­cje państwowe, to było ponad moje ma­rzenia. Nagroda Solidarności, Europejski Fundusz na rzecz Demokracji czy Polski Instytut Dyplomacji po mnie pozostaną. Ambasady i konsulaty, które pobudowa­łem, będą służyły rodakom przez dekady. Więc jestem człowiekiem spełnionym.

Byt pan ministrem spraw zagranicznych, potem marszałkiem Sejmu; jeszcze rok temu w najpoważniejszych gazetach europejskich spekulowano o czekającej pana karierze szefa dyplomacji unijnej...
I nagle dochodzimy do punktu, w którym pojawia się pytanie, czy jest dla pana miej­sce na liście wyborczej! Jak to możliwe?
- Groziło nam, że kampania wyborcza bę­dzie grą nielegalnymi taśmami, podsłu­chami, za pomocą których grupa typów spod ciemnej gwiazdy, wykorzystując media, przy bierności prokuratury i - zdaje się - z jakimś wkładem opozycji, próbowa­ła przeprowadzić pełzający zamach sta­nu. I to udało się zażegnać stanowczymi decyzjami kierownictwa Platformy, które poparłem, rezygnując z funkcji marszałka.

Mógłby pan rozczytać te eufemistyczne określenia: typy spod ciemnej gwiazdy, stupy ogłoszeniowe w mediach? Kto jest kim?
- Wszyscy wiemy, o kogo chodzi. Ja sobie po pierwsze zadaję pytanie: jak to jest, że wbrew wnioskom pokrzywdzonych i opi­nii szefa ABW prokuratura nie postawiła zarzutu działania w zorganizowanej gru­pie przestępczej? A to jest zarzut wią­żący się ze znacznie większą karą, który tych ludzi mógłby skłonić do większej wylewności.

Może prokuratura gra pod nową władzę? Albo reprezentuje starą władzę?
- Po drugie, chciałbym wiedzieć, czy prawdą jest, że sprawą, w której nagrani zostali najwyżsi urzędnicy państwowi, iluś generałów, szef co najmniej jednej służby specjalnej, czołówka polskiego biznesu, były prezydent i co najmniej dwóch byłych premierów, i w wyniku której zmieniła się część rady ministrów i marszałek Sejmu... Czy prawdą jest, że od roku tą sprawą zaj­muje się tylko jeden prokurator?

Rozumiem, że odpowiedź jest twierdząca.
- Po trzecie, chciałbym wiedzieć, jak to jest, że panu Stonodze za ujawnienie ma­teriałów ze śledztwa można postawić za­rzut w 24 godziny, a za ujawnienie opinii publicznej nielegalnych podsłuchów od roku nie stawia się zarzutów? Efekt jest taki, że kolejne nagrania wychodzą na światło dzienne w momentach, które są dogodne dla opozycji. Na przykład rozmo­wa Wojtunik - Bieńkowska w kluczowym momencie prezydenckiej kampanii wyborczej. Dodam jeszcze, że zastanawiają­cym zbiegiem okoliczności dostęp do tych nagrań mają tylko dziennikarze tak zwani „niepokorni”, czyli związani z...

... PiS...
- ... z prawicową opozycją. Chodzą po re­dakcjach i oferują te materiały. Ja nie chcę stawiać kropki nad i, ale gdy dowiadujemy się, że Marek Falenta spotykał się z były­mi szefami CBA z czasów Mariusza Kamińskiego i zarazem działaczami PiS, i że oni wiedzieli o tych taśmach wiele tygodni przed ich publikacją... To zaczyna skle­jać się w obraz próby wpłynięcia na wybo­ry parlamentarne za pomocą podsłuchów. I wywołuje pytanie, czy Polską powinni rządzić ludzie, którzy w polityce posłu­gują się takimi metodami.

Czy zgodzi się pan, że taka historia nie miałaby prawa się zdarzyć w Wielkiej Brytanii?
- Ależ ona się zdarzyła! W Wielkiej Bry­tanii za potajemne nagrywanie polityków i znanych osób dziennikarze poszli do więzienia.
W Stanach Zjednoczonych wycieki też są na porządku dziennym. Z WikiLeaks dowiedzieliśmy się, co różni dyplomaci my­ślą o władzach krajów, w których rezydują. Ścigano tego, który dokonał wycieku. Te­raz on siedzi, a nie wyrzucano z pracy autorów depesz. A u nas niektórzy sym­patyzują bardziej z przestępcami niż z ich ofiarami. I ponadto jest domniemanie, że jeżeli nazwę się dziennikarzem i zało­żę stronę internetową, to stoję ponad pra­wem i kodeks karny mnie nie obowiązuje.

Polska to jest „dziki kraj"?
- Polska to wspaniały kraj, ale w dyskursie publicznym daliśmy sobie wszyscy narzu­cić subkulturę tabloidową, w której zatra­camy miarę rzeczy. Afera na trzy miliardy złotych, czyli SKOK-i, nikogo nie podnie­ca, a kolacja za kilkaset złotych jest uwa­żana za wielki skandal.

Jeśli ta diagnoza jest prawdziwa, to mamy do czynienia z bardzo słabym światem polityki, głupkowatymi mediami i niedojrzałym społeczeństwem.
- Politycy zawsze narzekają na media - i na to trzeba wziąć poprawkę. Ale w Wielkiej Brytanii mamy wielkie media publiczne; jak coś poda BBC, to generalnie można temu ufać. Mamy „Financial Times”, „The Economist”. Mamy świat tabloidów, ale też świat mediów poważnych. W Niem­czech są poważne gazety - „Die Zeit”, „FAZ” itd. W Stanach Zjednoczonych tak samo - jeżeli coś jest w „New York Time­sie” albo w „New Yorkerze” to wiadomo, że zostało sprawdzone i można na tym po­legać. Tam jest świat prawdziwych faktów i świat tabloidów, w którym publikowane są tzw. michałki. A u nas kultura tabloidowa wymieszała się z kulturą poważnych mediów. Czasami mam wrażenie, że wręcz dominuje w dyskursie publicznym i że powstała „zupa medialna” - taki hałas internetowo-medialny, w którym już nikt nie może mieć pewności, co jest faktem, co opinią, a co jest kompletnie zmyślone.

A czy nie uważa pan, że to po części efekt zbiorowego rytualnego lenistwa? Politycy skupiają się na tym, by rzucić atrakcyjne dziesięciosekundowe zdanie, które zosta­nie zacytowane, dziennikarze zajmują się pierdołami, a odbiorcy też nie muszą się wysilać. I wszyscy są zadowoleni.
- Myślę, że to tylko część wyjaśnienia. Uważam, że najważniejszą książką poli­tyczną zeszłego roku są „Wyznania hieny” Piotra Mieśnika o tym, jak się robi new­sy w tabloidach. Dosłownie robi. Wytwa­rza. Zmyśla newsy. Presja w mediach jest gigantyczna, dziennikarze mają tak mało czasu i środków, że nikt już niczego nie sprawdza. Przykład z ostatnich 24 godzin - cała Polska usłyszała, że jadę pracować do amerykańskiego think tanku. Tabloid nawet nie próbował mnie zapytać o ko­mentarz. Jak pan ocenia taki stan mediów?

Degrengolada lub dramatyczny kryzys.
- Mówię to jako były dziennikarz. Żeby zdobyć materiał, spędzałem trzy miesią­ce w buszu albo w Afganistanie. A dzi­siaj wszystko musi być w parę godzin, bez sprawdzenia, kto może chcieć nas zma­nipulować. Nie rozumiem, jakiemu do­bru społecznemu służyło ujawnienie tego, co z Jackiem Rostowskim mówiłem o na­szych sojusznikach. Uważam, że mieli­śmy prawo do takich dywagacji, bo rolą ministrów spraw zagranicznych jest tak­że sprawdzać sojuszników, weryfikować ich intencje, powątpiewać w sojusze, roz­patrywać złe scenariusze; i że do takich rozmów w zaufanym gronie mamy pra­wo. Opublikowanie ich wyrządziło szkodę polskiemu interesowi publicznemu. I to, że poważne media tego nie potępiły, było dla mnie rozczarowaniem.

Zdaniem bardzo wielu Polaków tamte nagrania - niezależnie, jaką rolę mogły odegrać takie czy inne służby lub partia opozycyjna - pozbawiły was moralnej legitymacji do sprawowania władzy.
- Gdyby tam były jakieś przestępstwa, to oczywiście. A z czym mamy do czynienia? Nagrano setki godzin, wyjęto tylko naj­smaczniejsze kawałki i co się okazało? Ze przy kielichu zdarzają się brzydkie słowa czy ploteczki. Wow! Z powodu nieeleganckich wyrażeń oczywiście jest mi głupio, ale niech pierwszy kamieniem rzuci ten, kto przy kolacji nie powiedział dowcipu czy nie dał się ponieść fantazji. Nie po­równuję się, ale gdyby nagrano marszałka Piłsudskiego, jak biesiaduje ze swoimi ofi­cerami, to też parę grubych słów by padło. Błogosławiony kraj, który ma takie afery.

Czy nie pomyślał pan, już po fakcie, że nie ma się co chrzanić z dzieleniem rachunku na pół? Zapłacę - niech się odczepią!
- Rozważałem to. W Klubie Polskiej Rady Biznesu jadłem kolację wiele razy. Zarów­no oficjalnie, bo uważałem go za dogodne miejsce przyjmowania delegacji, jak i pry­watnie. Więc stołowanie się tam było ruty­nowe. Ta kolacja była za droga, oczywiście - bo połowa tego rachunku to była jedna butelka wina, którą, jak słychać na taśmie, wciska nam ten podsłuchujący kelner...

Jeszcze żaden kelner nie zmusił mnie do wypicia butelki wina.
- Dlatego uznałem, że chwila słabości co do wina była błędem i zwróciłem pienią­dze. Natomiast do tej pory było tak, że mi­nistrowie zapraszają innych ministrów na spotkania czy kolacje, gdzie rozmawia­ją o sprawach publicznych. Z zapisu roz­mowy to widać - to jest ta nieformalna część naszych obowiązków; że pewne rze­czy ustala się inaczej: na przykład plany kadrowe, opiniowanie kandydatów. Tam było drogo, bo władze Polskiej Rady Bi­znesu zapewniały nas, że ponoszą dodat­kowe koszty, sprawdzając to miejsce dwa razy dziennie pod kątem podsłuchów.
I okazało się to złudnym założeniem. Ale przestrzegałbym przed nadmiernym ry­goryzmem. Gdy pytano Jarosława Ka­czyńskiego, dlaczego prezydent Lech Kaczyński płaci 2500 dolarów za dobę ho­telową w Nowym Jorku, słusznie odpo­wiedział, że państwo polskie nie powinno uprawiać dziadostwa. I zapewniam pana, że wielu naszych ambasadorów pija lepsze wino niż to, które my piliśmy.

Słusznie?
- Słusznie. Bo rozmowa - także przy dobrym winie - to jest część pracy w dyplomacji.

Powiedział pan, że politycznie premier Kopacz podjęła słuszną decyzję, rozstając się z paroma osobami.
- Myśmy wspólnie z panią premier zdecy­dowali o naszym odejściu właśnie po to, żeby uniemożliwić dociągnięcie tego pla­nu politycznego, jakim było granie taśma­mi w kampanii parlamentarnej do końca.

Ale czemu dopiero teraz? Jakbyście zrezygnowali rok temu, to nie byłoby Stonogi...
- Rok temu można było liczyć, że proku­ratura się szybko upora z tym zadaniem i kwestia spadnie z publicznej wokandy. Odpowiedzialni nie wypierają się przecież tego, co zrobili.

Kilkanaście lat temu mówił mi pan z przekonaniem, że polskie społeczeństwo w gruncie rzeczy w każdych wyborach głosuje racjonalnie. Czy wyniki wyborów prezydenckich i sondaże, które wskazują na chyba nieuchronne zwycięstwo PiS i eksplozję poparcia dla partii Kukiza, nie obalają tamtej tezy?
- Zawsze odczuwam szacunek i pokorę wobec werdyktu wyborców. Nawet gdy go żałuję, jak w przypadku przegranej Broni­sława Komorowskiego, który był dobrym prezydentem. Chyba nie byłem osamot­niony w oczekiwaniu, że dostanie prze­dłużenie mandatu.

Czy jak pan słyszy panią premier, która odważne decyzje ogłasza drżącym głosem, to myśli pan, że to jest przejaw tak podziwianego przez pana przywództwa w typie Margaret Thatcher, czy raczej słabości? Bo to drżenie głosu znaczy dla wyborców nieskończenie więcej niż jakiekolwiek słowa.
- Cnoty kobiece mają swoje ważne zasto­sowanie w polityce.

Cnoty pani Kopacz czy pani Szydło? Mówię o tej rywalizacji dwóch kobiet, która nas czeka w kampanii parlamentarnej.
- To jest fenomen na skalę europejską, że jakaś partia wygrywa tylko wtedy, gdy chowa swojego przewodniczącego i jego najbliższych współpracowników. My swo­ich liderów nie chowamy.

A pani Szydło będzie czy byłaby dobrym premierem?
- Nie wiem i mam nadzieję, że nie będzie­my mieli okazji, aby się tego dowiedzieć.

A jakieś podejrzenia?
- Będzie jak w wierszu o Leninie: „mówi­my Lenin, a w domyśle partia”. Nie zagło­suję na Beatę Szydło.

Dlaczego?
- Bo nie należy do Platformy Obywatel­skiej - zresztą podobno z winy Pawła Grasia, który nie wpuścił jej na naszą listę wyborczą.

Boi się pan rządów PiS?
- PiS znów daje do zrozumienia, że się zmieniło. Jak w poprzedniej kampanii pre­zydenckiej. Jarosław Kaczyński też się wte­dy zmienił, a potem okazało się, że zmiana była tylko na okres kampanii. I chciałbym przypomnieć, że Mariusz Kamiński, któ­ry ma wyrok za nadużywanie służb spe­cjalnych, w czasach gdy był szefem CBA, jest dla tej partii nadal bohaterem. Że Zbi­gniew Ziobro, który nadużywał swej po­zycji jako prokurator generalny, nadal jest kandydatem tej partii. Że Macierewicza w końcu wypuszczą z klatki i znowu po­każe, co potrafi. I że strategicznym celem Kaczyńskiego jest to, aby w Warszawie był Budapeszt. Czyli żeby Polska poszła jakąś drogą wbrew wartościom europejskim i na kontrze do naszych głównych partnerów politycznych. Uważam, że to grozi zaprze­paszczeniem tego, na co tak ciężko praco­wałem - obecnej pozycji politycznej Polski.

Kamiński kandyduje, Macierewicz też będzie kandydował. Tymczasem nie wiadomo, czy pan będzie kandydował, a Bartłomiej Sienkiewicz już wycofał się z życia publicznego. PiS jest lepszą i solidniejszą drużyną niż Platforma?
- Jesteśmy twardsi dla siebie.

Ale oni nie sprzedają swoich ludzi. A wy najwyraźniej tak.
- To pytanie nie jest do mnie.

Czy nie uważa pan, że jedną z przyczyn pańskich kłopotów jest to, że po pańskim transferze do PO PiS-owcy uznali pana za zdrajcę, ale też nie odnalazł pan w Platformie wielu przyjaciół? I to po prosty fizycznie uniemożliwiało poświęcenie czasu na kontakty z kolegami partyjnymi
- Odnalazłem. I ktoś mnie wybrał na wiceprzewodniczącego Platformy Obywatelskiej....

Jest wielu wiceprzewodniczących partii. To nie jest realna władza. Często baron z regionu ma większą władzę. A ja mówię o kręgu ludzi, którzy daliby sobie za pana uciąć, jeśli nie rękę, to przynajmniej palec.
- Ma pan rację. Ale to dlatego, że gdy byłem ministrem spraw zagranicznych, oddawa­łem się temu bez reszty. Zreformowałem ministerstwo, wywalczyłem Partnerstwo Wschodnie, zabierałem glos w najważ­niejszych sprawach Europy. I to po prostu fizycznie uniemożliwiało poświęcenie cza­su na kontakty z kolegami partyjnymi. Bo po pierwsze człowiek jedną trzecią czasu jest za granicą, a po drugie ma wypełnio­ny kalendarz. To sprawia wrażenie, że on spędza tyle czasu z politykami z zagranicy, a z nami piwa się nie napije...

I jest zawiść?
- I to jest po prostu nieuniknione. Nie znam dobrego ministra spraw zagranicz­nych na świecie, który by nie miał takiego problemu u siebie wśród swoich.

Od lat panu zarzucają, że pan nie jest facetem, który tworzy drużynę, który ją klei.
- Zamiast intrygować w partii wolałem wykonywać swoje obowiązki ministerial­ne czy marszałkowskie. Podjąłem decyzję o budowie nowego gmachu dla komisji sejmowych, ustanowiliśmy Dzień Sejmu, stworzyliśmy nową księgę wizualizacji. To mi daje satysfakcję, a nie tworzenie koterii.

Jak słyszy pan, że Sikorski płaci za butę i arogancję, to co pan myśli?
- To są opinie ludzi, którzy znają mnie z gazet. A gazety nie rozmawiają z moi­mi współpracownikami z MSZ czy Sej­mu, tylko z moimi rywalami politycznymi. Zresztą nie czytałem artykułu, który by próbował podsumować to, co zrobiłem w służbie publicznej. Znam swoje wady i wiem, że nie wszystkie moje decyzje były optymalne. Byłbym wdzięczny za poważ­ną krytykę. Niestety, przeważnie recyklinguje się tylko michałki medialne. Co pan o tym myśli?

Ja bym nazwał to daleko idącą dumą, która nie pozwalała panu iść na różne, chyba niezbędne w życiu polityczno-towarzyskim kompromisy. Jest pan jedną z najbardziej znaczących osób w polskiej polityce, też ze względu na to, co pan zrobił, gdzie był i jakie budził kontrowersje. Chodzi mi o Oksford, World Press Photo, znaną na świecie żonę, błyskotliwą karierę...
- ... dworek (śmiech). Odbudowaliśmy kompletną ruinę wysiłkiem całej rodziny, przez ostatnie 20 lat poświęcając wszyst­kie oszczędności. I nagle od dwóch-trzech lat, gdy tabloidy poszły w ostry populizm, to stało się zarzutem. Nic na to nie pora­dzę. Tabloidy żerują na tym, co w nas najgorsze.

Nie myślał pan o jakiejś ofensywie demonstracyjnej pokory?
- Proszę zapytać, co o mojej działalności sądzą pracownicy muzeum dyplomacji w Bydgoszczy, któremu przekazałem swo­je prezenty ministerialne, strażacy z Kcyni, bracia kurkowi i inni moi sąsiedzi. Na ich zdaniu mi bardziej zależy niż na zda­niu ludzi, którzy mnie nie znają.

Gdy słyszy pan zarzut: „Sikorski nie prze­widział, jak bardzo agresywna i zmienna jest Rosja” - to co by pan odpowiedział?
- Akurat przewidziałem, że Krym będzie ogniskiem zapalnym, i cztery lata przed aneksją umieściłem tam polski konsulat, dzięki czemu podczas kryzysu mieliśmy najbardziej aktualne informacje w całej Unii i NATO. To samo, jeśli chodzi o Do­nieck. Tam otworzyliśmy konsulat kil­ka miesięcy przed kryzysem. Niektórzy nie rozumieją, że można coś przewidzieć, a niekoniecznie o tym z każdego dachu trąbić. Dyplomacja to nie publicystyka.

A jak pan reaguje na hasło „wyprowadzimy Polskę z mainstreamu", jak mówi prezydent elekt?
- Tu bym przestrzegał, bo Polska jest naj­większa wśród małych i średnich, a naj­mniejsza wśród dużych. Naszą ambicją powinno być granie w obu grupach tak, aby wpływać na ich stanowiska i naginać bieg historii do naszych interesów. Kole­dzy z kancelarii nowego prezydenta odkry­ją te prawdy, gdy będą odpowiedzialni za współkształtowanie polityki. Bo ona wyni­ka z naszego potencjału: to jest około trzech procent PKB Unii, około siedmiu procent ludności i nawet z sąsiadami nie jesteśmy w stanie narzucić naszego zdania całej Unii Europejskiej. Zresztą żadne państwo nie jest w stanie tego zrobić i chwała Bogu. A najbardziej przestrzegałbym przed ze­psuciem dobrych relacji z Niemcami.

A jak pan słyszy pana Szczerskiego, który zdaje się będzie prowadził sprawy zagranicz­ne w kancelarii, który mówi, że Niemcom postawi cztery warunki, to co pan myśli?
- Zdaje się, że już dostał reprymendę za takie publiczne stawianie ultimatum. Do­brze, że pani kanclerz Merkel jest cierpli­wym politykiem.

Pani Szydło powiedziała właśnie, że całe szczęście, że Tusk wycofał się z deklaracji obietnicy wprowadzenia euro w 2011 roku, bo bylibyśmy dzisiaj Grecją.
- To jakaś bzdura, bo przypominam, że Niemcy też są w strefie euro, a chcielibyśmy mieć ich gospodarkę. Grecję byśmy mieli, gdyby PiS doszło do władzy i spróbowało zrealizować nieodpowiedzialne obietnice złożone w kampanii prezydenckiej.

Surowo zrecenzował pan polskie media, a jak zrecenzowałby pan polską politykę?
- Polscy politycy są lepsi wtedy, gdy nie patrzą na nich dziennikarze i kiedy nie mają podetkniętych pod nos mikrofonów.

A jak widzą mikrofony, to dostają małpiego rozumu i zaczynają się wydurniać?
- Prezydia Sejmu, w których reprezento­wane są wszystkie siły polityczne, to były
debaty kulturalnych ludzi mówiących z sensem o sprawach publicznych.
Ci sami ludzie, wychodząc do me­diów, zachowują się znacznie bardziej polemicznie.

Polska polityka byłaby lepsza, gdyby wyłączyć kamery?
- Uważam, że równowaga sil - jeśli można to tak nazwać - między mediami a polity­kami w Sejmie jest drastycznie naruszo­na na niekorzyść polityków. Posłowie nie czują się w Sejmie jak u siebie - w tym sensie, że nie ma już w nim miejsca, gdzie można byłoby porozmawiać bez mikro­fonu. W Wielkiej Brytanii sprawozda­nia z Izby Gmin obłożone są wieloma obostrzeniami.

Kto rządzi Polską?
- Wiem, że ambicje do rządzenia Polską mają szefowie tabloidów i w sporej mie­rze chyba ta ambicja jest realizowana. W Polsce można zrobić skandal z każdego bzdetu, a sprawy poważne często nie mają adwokatów.

Ma pan teraz plan dla siebie?
- Zrobię teraz to, co uważam za swój obo­wiązek po każdym okresie sprawowania ważnej funkcji państwowej. Tak, jak pod­sumowałem książką prawie dwa lata w Mi­nisterstwie Obrony Narodowej, tak też uważam, że opinii publicznej, ale i adep­tom dyplomacji oraz wszystkim, z który­mi współpracowałem, należy się poważne podsumowanie tych siedmiu lat w MSZ. Książka ukaże się jesienią nakładem wy­dawnictwa Znak.

Czy jest w panu myśl: „gra nie jest skoń­czona, wrócę tak czy owak silniejszy"?
- Mam inną refleksję - czy nie stworzyli­śmy toksycznego ekosystemu polityczno- -medialnego, w którym satysfakcja ze służ­by publicznej i z osiągania patriotycznych celów zaczyna być zbyt wielkim kosztem dla naszych rodzin i dla nas samych? Bo jeżeli nowym standardem, wynikającym z tego, że prokuratura nie egzekwuje ko­deksu karnego wobec publikujących nie­legalne nagrania, jest, że każdemu wolno kogokolwiek nagrać, po czym to wrzucić do domeny publicznej, to oznacza, że peł­niąc jakąkolwiek społeczną funkcję, trze­ba być grzecznym chłopcem 24 godziny na dobę.
Ja grzecznym chłopcem nie byłem. Ani za komuny, ani w Afganistanie, ani w Ango­li, ani wśród żołnierzy w MON. Więc jeże­li teraz standardem jest, że niezależnie od tego, co zrobiłeś, co potrafisz i jakie masz dokonania, wystarczy jeden koszarowy dowcip przy kielichu i eliminują cię z ży­cia publicznego, to obawiam się, że ta cena jest zbyt wysoka. To pytanie - czy war­to płacić taką cenę, ale także - czy to jest właściwe kryterium selekcji kadr? I czy re­guły gry medialnej ustanawiają media po­ważne, czy tabloidy?

Warto?
- To będzie jedna z tych rzeczy, które muszę teraz przemyśleć.

Czyli duma bezcenna, ale jej koszt jednak zbyt wysoki?
- Nie dumy, tylko bycia normalnym fa­cetem, który potrafi się wkurzyć, walnąć pięścią w stół albo czasami zażartować w sposób, w który nie zażartowałby pub­licznie. Poza dyplomacją całe życie mó­wiłem to, co myślę. Dzisiaj wobec tego rozpowszechnienia technik, które kiedyś były do dyspozycji tylko służb specjalnych, prawo musi za tym nadążać i być egzekwo­wane. Przez to zaniechanie prokuratury ta nowa norma społeczna prowadzi do spo­łeczeństwa inwigilacji totalnej. A inwigila­cja i jawność totalna będzie orwellowskim piekłem. Nie wytrzyma jej żadna instytu­cja, firma ani rodzina.

Bo nie ma kary.
- I już widzimy, jakie to ma skutki. So­lennie przestrzegam - to, co dzisiaj dotknęło polityków, bo jesteśmy najsma­kowitszymi kąskami - jutro będzie doty­czyło wszystkich.

ROZMAWIAŁ TOMASZ LIS


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz