środa, 22 kwietnia 2015

CYPR, BENTLEY I MÓZG Z WSI



Piotr P., mózg SKOK-u Wołomin, przyjaźnił się z politykami i biskupami. Gdyby jego historii nie potwierdzały akta sądowe, to aż trudno byłoby w nią uwierzyć.

MICHAŁ KRZYMOWSKI, WOJCIECH CIEŚLA

Gorzów Wielkopolski, kilka miesięcy temu. Pod siedzibę prokuratury zajeż­dża konwój Służby Więziennej, funk­cjonariusze wprowadzają na górę osadzonego Piotra P., wiceprezesa SKOK-u Wołomin, w któ­rym zdefraudowano 360 min zł.
- Kawy bym się napił - mówi P. - Ale nie tu; w Paryżu. A najlepiej to szampana Dom Perig- non, zimnego.
P. siedzi od roku. Odmawia składania ze­znań, twierdzi, że tylko szampan odświeży mu pamięć. O czym myśli w celi aresztu śledcze­go w Międzyrzeczu? Może wspomina czarnego bentleya i dom z basenem w podwarszawskim Nieporęcie? Albo biuro w Wołominie, w którym pewien prawicowy polityk na jego komendę musiał śpiewać „Międzynarodówkę”, bo inaczej nie dostałby kredytu?
A może myśli o przyszłości: o akcie oskarże­nia szykowanym przez gorzowską prokuraturę albo o procesie w sprawie fundacji Pro Civili, który właśnie się rozpoczął w Warszawie? Tu P. też występuje w roli oskarżonego.
Mówi jego znajomy: - Piotrek miał dwie twa­rze. Potrafił być dystyngowany do granic preten­sjonalności, o swojej żonie nie mówił inaczej niż „pani małżonka”. Ale czasem dawały też o sobie znać jakieś dawne nawyki. Typu - żart o kobie­tach przyjmowanych na członka SKOK-u albo pokazywanie butów podbitych metalem. Mówi­li, że lepiej go nie drażnić, bo można skończyć jak pewien człowiek, którego w latach 90. wy­rzucono z jadącego samochodu.

Protektor po kursie KGB
Kartoteka Piotra P., emerytowanego kapitana Wojskowych Służb Informacyjnych, zgroma­dzona w warszawskich sądach i prokuraturach, liczy blisko dwieście tomów. W tych dwustu tomach jest wszystko, co powinno się znaleźć w dobrym kryminale: zagadkowa śmierć, duże pieniądze, politycy i tajne służby.
Powodem, dla którego życiorys P. trafił na karty akt sądowych, jest afera fundacji Pro Civili, skupiającej byłych oficerów WSI. Według prokuratury za pośrednictwem Pro Civili i po­wiązanych z nią firm wyprowadzono z Woj­skowej Akademii Technicznej 400 min zł. Pozakładano fikcyjne spółki, przekupiono dy­rektora banku, zaciągnięto kredyty nie do spła­cenia, a na koniec podpisano lewe umowy faktoringowe i fałszywe cesje wierzytelności. Zanim ludzie z WAT i PKO BP się połapali, pieniądze już były na Cyprze.
Piotr P. pochodzi z trudnego domu, ale jego drugą rodziną stała się armia. W stanie wojen­nym rozpoczął naukę na wydziale politycznym Wyższej Szkoły Wojsk Pancernych w Poznaniu i zaraz potem zapisał się do partii. Po studiach ukończonych z wyróżnieniem trafił do ośrodka szkolenia oficerów kontrwywiadu wojskowego, a stamtąd do WAT..
Wojskowa kariera Piotra P. nie trwała dłu­go. Jak czytamy w jego służbowej opinii, żołnie­rzem był nielojalnym i niezdyscyplinowanym. Za to ciągnęło go do prawicy. W raporcie o WSI można przeczytać, że utrzymywał operacyjne kontakty z Janem Parysem, byłym ministrem obrony w rządzie Jana Olszewskiego, i z dzien­nikarzem Józefem Szaniawskim. Parys, które­go pytamy o tę znajomość, mówi, że nie miał z P. oficjalnego kontaktu. Oficjalna i długotrwa­ła była za to znajomość z Szaniawskim. W jego biografii znalazło się nawet zdjęcie z 2012 r., a więc już z czasów SKOK-u Wołomin, na którym wraz z P. stoi na tarasie willi. Za ich plecami ciągnie się długi czerwony dy­wan. Taki sam P. kazał rozwijać podczas swoich urodzin w Nieporęcie.
P. odszedł ze służby w 1995 r. Podczas wywiadu z psychologiem stwierdził, że miało to związek ze zmianą rządu. W ak­tach osobowych zapisano, że powodem była nerwica, ale jego przełożony zeznał, że odszedł ze służby „na podstawie in­formacji komórki bezpieczeństwa we­wnętrznego WSI”. Mimo to przełożeni nie zamierzali tracić P. z oczu, w jego pożeg­nalnej opinii z armią napisano: „Ze swoim doświadczeniem operacyjnym i uzdolnie­niami organizatorskimi może być bardzo przydatny do pracy poza wojskiem na sta­nowiskach kierowniczych”.

Jaguar w kolorze butelkowej zieleni
Trudno odmówić wojskowym racji: Piotr P. naprawdę był sprawny.
Fundacja Pro Civili powstaje w połowie lat 90. Do rady P. dobiera PRL-owskiego generała Stanisława Świtalskiego i Ja­nusza Maksymiuka, wówczas posła PSL, który dziś przyznaje, że był tam potrzebny tylko jako słup o znanym nazwisku.
Na funkcje honorowe P. wciąga dla równowagi dwóch duchownych: bp. Zyg­munta Kraszewskiego i ks. prałata Henry­ka Jankowskiego, który podczas otwarcia fundacji święci siedzibę. „P. utrzymywał bardzo bliskie stosunki z bp. Sławojem Głodziem i innymi hierarchami” - czyta­my w aktach sądowych. Jeden z naszych rozmówców twierdzi nawet, że dzisiejszy metropolita gdański abp Sławoj Głódź jest ojcem chrzestnym syna P.
Fundacja zajmuje się leasingiem aut, handluje paliwami i wchodzi w nierucho­mości. Jak twierdzi jeden ze świadków, obejmuje też udziały w dyskotece Coloseum, lokalu mafii pruszkowskiej. Wszyst­kim kręcą dwie rodziny, P. z żoną oraz małżeństwo Krzysztof i Beata W.
W. przedstawia się jako były oficer WSI - w fundacji był kierowcą P. Podobnie jak on sprowadził się na ekskluzywne osied­le w Nieporęcie, a dziś dzieli z nim ławę oskarżonych.
Wokół interesów Pro Civili szybko two­rzy się układ ludzi służb. W radzie funda­cji pojawia się były doradca szefa WSI, a do powiązanych z nią spółek i do IV warszawskiego oddziału PKO BP przy ul. Targowej, z którego popłyną lewe kredy­ty, trafiają byli esbecy i oficerowie rezerwy.
Pomysłodawcą przekrętu jest pan Piotr, postawny blondyn w okularach. P. przed­stawia go jako doradcę, ale nikt nie zna jego prawdziwego nazwiska. Pan Piotr - znany też jako „Litwinogrek” - ma na
Cyprze dom z basenem, a w Warszawie mieszka w apartamencie należącym do spółki powiązanej z Pro Civili. Po mieście porusza się jaguarem w kolorze butelko­wej zieleni i luksusowym kabrioletem na czeskich numerach. Z wykształcenia jest biochemikiem - na Uralu ma przetwórnię drogocennego jadu pszczelego, z którego wytwarza się leki i kosmetyki - i nie stro­ni od ciemnych interesów. Mówi z obcym akcentem i posługuje się sześcioma pasz­portami. W zależności od potrzeb przed­stawia się jako: Polak Grzegorz Dąbrowski (dokument miał mu załatwić oficer WSI, który dał 2,5 tys. doi. naczelnikowi wy­działu paszportowego na warszawskiej Pradze), Białorusin Igor Kapyłow (to toż­samość kierowcy autobusu miejskiego z Mińska), Cypryjczyk Konstantinos Palivanidis (obywatelstwo podobno kupiono za łapówkę od premiera Cypru, tak wyni­ka z akt), Słowak Peter Pella, Litwin Ele- nys Vaidotas i Valerijus Baskowas.
Z zeznań byłego ochroniarza „Litwinogreka”: „Peter jest poszukiwany przez UOP, władze Słowacji, Interpol oraz służ­by bezpieczeństwa Rosji (...). W Polsce prowadził rozmowy z grupą pruszkow­ską na temat prania brudnych pieniędzy, zajmuje się również rozkodowywaniem i ponownym wprowadzaniem kodów skradzionych złotych kart kredytowych. Podczas pobytu na Cyprze usiłował do­wiedzieć się, czy można zmienić linie papilarne, ponieważ tylko po tym można dojść, jak naprawdę się nazywa”.

Oficer płaci obrazem
Piotr P. i jego ludzie działali szybko i z wdziękiem. Oto próbka ich możliwości: w 1996 r. do Polski przyjeżdża z Litwy uliczny gra­jek Raimundas R., gra, śpiewa i zbiera do puszki. Podczas imprezy podpity ko­lega opowiada mu o swych kłopotach z pieniędzmi. Raimundas chce pomóc i podpisuje się na jego wniosku o kredyt. Do Wilna wraca w pełnej nieświadomości jako prezes firmy związanej z Pro Civili.
W tym czasie Jerzy S. jest już dyrekto­rem feralnego oddziału PKO przy Targo­wej. Zna kapitana rezerwy Piotra P. i jego doradcę, postawnego blondyna o sześciu nazwiskach. Z zeznań świadków wyni­ka, że S. lubi spędzać wakacje na Cyprze (u pana Piotra). Po mieście porusza się granatowym mercedesem S klasy (od pana Piotra) i co miesiąc przyjmuje „paj­dę” 20 tys. zł w banknotach obwiązanych gumką (też od pana Piotra). Wydatki ma spore, bo planuje budowę basenu w swo­im domu.
W Warszawie powstają fikcyjne siedziby fikcyjnych spółek. Na regałach stoją puste segregatory, ale urzędnikom z banku to wy­starcza. Płyną pierwsze kredyty. S. boi się, że sprawa wyjdzie na jaw, i żąda od „wsio­wych”, czyli ludzi z WSI, zabezpiecze­nia. Dostaje w zamian pszczeli jad, który współpracownicy pana Piotra przemyci­li ze wschodu w orurowaniu samochodu terenowego marki UAZ. Z ekspertyzy do­starczonej przez ludzi związanych z funda­cją wynika, że zawartość fiolki jest warta 125 mln zł. - Dokument był żałosny. Moż­na było w nim wyczytać, że jad ma roz­maite efekty biologiczne i wielorakie zastosowanie - opowiada nam była pra­cownica oddziału z Targowej. Bank bierze jednak opinię za dobrą monetę i deponuje truciznę w skarbcu. Z akt wynika, że leży tam do dziś.
Spółki powiązane z fundacją zaczy­nają też robić interesy z WAT, dawnym pracodawcą Piotra P. Uczelnia kupu­je program do szyfrowania dokumentów, który w rzeczywistości nie istnieje. Wcho­dzi też w dziwne przedsięwzięcie polega­jące na wybieraniu piachu z dna Wisły. Z tego ostatniego biznesu w porę się wy­cofuje, gdy na jaw wychodzi, że człowiek od żwirowej inwestycji za pieniądze woj­ska nakupował sobie garniturów i butów Adidasa.
Tymczasem rozpoczyna się wielki trans­fer pieniędzy na Cypr, gdzie postawny blondyn o obcym akcencie prowadzi kil­ka spółek. Jedna z nich - leasingująca wojskowej uczelni jacht motorowy - nazwa się Parsley, czyli pietruszka.

To nie mafia, to służby
W całej historii najbardziej uderzające jest to, że Piotr P. i jego kompani działali w po­czuciu całkowitej bezkarności. Siadali na przesłuchaniu i śmiali się prokuratorowi prosto w twarz.
Z zeznań człowieka, który wszedł im w szkodę: „Piotr [chodzi o postawnego blondyna - przyp. red.] kazał mi uważać na ludzi zaangażowanych w ten proce­der. Miał na myśli WSI. W tym kontek­ście pojawiło się również nazwisko P. i W. [duet sąsiadów z Nieporętu - przyp. red.]. Wspomniał, że muszę uważać, bo było na mnie zamówienie, przez co zrozumiałem, że ktoś chciał lub chce mnie zabić”.
Podobne stwierdzenia padają w innych protokołach: „Przyszło do mnie dwóch panów. Sądziłam, że to mafia, ale to były wojskowe służby”, „Ci ludzie wyglądali jak regularna bandyterka”.
Te opowieści można by wyśmiać, gdy­by nie dziwne przypadki, które przytrafi­ły się kilku osobom znającym kulisy afery. W 1999 r. zginął w wypadku samocho­dowym Edward K., właściciel warszaw­skiego lombardu. Było to o tyle dziwne, że kierowca wiozącego go mercedesa wy­szedł z kolizji bez szwanku. Kobieta, któ­ra widziała zdjęcie z sekcji zwłok, zeznała później, że K. miał dziwną pręgę na szyi i twarz tak zmasakrowaną, że nie dało się go rozpoznać. W tym samym roku pobi­to Andrzeja M., pracownika WAT uwikła­nego w proceder. Miał przy sobie portfel z pieniędzmi, a pod pachą niósł zdobne szachy, pomimo to napastnik niczego mu nie ukradł, za to dotkliwie pobił go kaste­tem. M. kilka lat później zmarł, jego ro­dzina uważa, że śmierć była konsekwencją napadu.
W tym czasie zmarło też dwóch kolej­nych podejrzanych: zarządca z WAT i dy­rektor z banku przy Targowej.

***
Proces w sprawie Pro Civili ruszył pod ko­niec kwietnia. Wyroku szybko nie będzie, bo lista świadków jest długa. A prokura­tura nie tylko nie namierzyła pieniędzy wyprowadzonych na Cypr, ale nawet nie ustaliła prawdziwego nazwiska postawne­go blondyna.
W jednym z ostatnich tomów tej spra­wy znaleźliśmy dokument wyglądający jak żart. To postanowienie o postawieniu za­rzutów „mężczyźnie o nieustalonych da­nych osobowych”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz