piątek, 20 marca 2015

Wyborcza telenowela



Oceniać polityka po rozmachu jego kampanii? Gdyby demokrację traktować serio, to byłby to idiotyzm. Ale najwyraźniej nikt już jej serio nie traktuje. Ani kandydaci, ani wyborcy.

RAFAŁ KALUKIN

Poważni prężą muskuły na wido­wiskowych konwencjach i z po­kładów autokarów ekspresowo zaliczających kolejne powiaty. Grunt to załapać się do wieczornego serwisu in­formacyjnego którejś z głównych stacji. Sztabowcy poważnych nie wychodzą z te­lewizyjnych i radiowych studiów, gdzie na akord recytują te same formułki. Nachal­ność i kuriozalność przekazów dnia nie ma granic.
Dla niepoważnych zagoszczenie w wiel­kiej stacji w porze prime time to incydent. Kreują więc pseudowydarzenia na mia­rę swych możliwości. Jakaś prowokująca wypowiedź, bluzg na blogu, niespodzie­wany skok poparcia w sondażu komplet­nie nieznanego, przechwałka o lawinie podpisów... Może uda się dotrzeć z tym towarem na główną stronę dużego porta­lu internetowego? A wtedy szeregi partyj­ne karnie zalinkują go na swych kontach w serwisach społecznościowych, aby fer­ment się rozlewał.
Treści w tej kampanii tyle, co kot napła­kał. Rządzą sztucznie kreowane emocje, których żywotność odmierzają już nie dni, a godziny. Witamy w świecie nowoczesnej demokracji.


Życie jest nowelą
Slogan głosi, że zwieńczona aktem wybor­czym kampania jest świętem demokracji. Cyklicznym rytuałem, który ma skupiać uwagę obywateli na sprawach publicz­nych, wciągać ich do debaty, prezentować alternatywne rozwiązania. Może i kiedyś tak było. Lecz co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr.
Amerykanie, którzy od ponad pół­wiecza dostarczają demokracjom wzor­cowych technik marketingowych, już dawno odkryli, że kampania jest przede wszystkim spektaklem. Jak w klasycznym hollywoodzkim dramacie: ekspozycja bo­haterów, widowiskowe zwarcie, rozwią­zanie. Zwycięzca wznosi ręce w geście triumfu, pokonany z opuszczoną głową opuszcza pole starcia.
Lecz i ten opis odszedł w przeszłość wraz z epoką, w której wciąż utrzymy­wał się czytelny rozdział pomiędzy demokratyczną codziennością a wyjątkowością rytuału przejścia z jednej kadencji w na­stępną. Triumfujący infotainment zmienił reguły gry. Nazajutrz po wyborach rusza kolejna kampania. Zwarte szeregi partyj­nych plemion rywalizują o nasze względy bez chwili wytchnienia, a sondaże z regu­larnością metronomu rejestrują ich stan posiadania, kształtując politykę rządów i wypłukując resztki odpowiedzialności z ław opozycji.
To, co obserwujemy w miesiącach po­przedzających wybory, jest co najwyżej wzmocnieniem dominujących tendencji. Zamieniliśmy dramat na telenowelę. Już bez odświętności towarzyszącej wyjściu do kina siadamy przed telewizorem, aby przy piwie i orzeszkach obserwować, jak akcja serialu przyspiesza.
Ostatnio sporo zmian w fabule. O Tu­sku wciąż dużo się mówi, lecz jego same­go rzadko już widać na ekranie. Teraz jest Ewa Kopacz. Kaczyński z Millerem chwi­lowo też wycofani na dalszy plan. Z tych, co to z nami na dobre i złe, ostał się więc tylko Komorowski. I radosna gromadka nowych bohaterów - energiczny Duda, za­dająca szyku Ogórek, dziwaczny Jarubas. To zwarcie - starego z nowym, już oswo­jonego z dopiero rozpoznawanym, szla­chetnej patyny z błyskotkami - zwiastuje nowe perypetie. Kto wyjdzie zwycięsko, raczej wiadomo. Lecz oglądając telenowe­lę, mało kto przecież imaginuje sobie, jaki będzie finał. Ważne to, co w najbliższym odcinku.

Fabryka wrażeń
Przede wszystkim możemy ocenić ak­torski kunszt postaci wcielających się w głównych bohaterów. O tym, jakie są polityczne talenty doktora Dudy, niewie­le wiemy. Jakim jest prawnikiem - jeszcze wzmocnić. Co negatywne - zatuszować. Im kandydat mniej znany, tym większe możliwości kreacyjne. Kandydaci niezbyt poważni muszą więc nabrać państwowej powagi, sztywniaków trzeba wyluzować, doświadczonych odmłodzić, a debiu­tantom każe się podkreślać kwalifikacje. Nudny Duda tryska zatem przerysowaną energią. O wyciągniętej z kapelusza Ogó­rek partyjni koledzy bez żenady mówią, że awansowała do pierwszej ligi europej­skiej. Prowincjonalny Jarubas bez ładu i składu popisuje się swą karykatural­ną wizją stosunków międzynarodowych. I tylko prezydenta Polacy doskonale zna­ją, więc pole do popisu mniejsze. Co naj­wyżej można ugruntować wizerunek statecznego ojca narodu i baczyć na jego słynną skłonność do gaf.
Myliłby się jednak ten, kto sądziłby, że owe wizerunki startują w tym samym wyścigu. Jest inaczej - każdy biegnie na własnym dystansie, każdy ma do osiąg­nięcia inny cel. Mimo sondażowych wah­nięć jedynym poważnym kandydatem do prezydentury jest przecież obecna gło­wa państwa. W kampanii Komorowskie­go chodzi więc po prostu o to, aby stracić jak najmniej poparcia. Część dotychcza­sowych zwolenników7 z pewnością od­padnie. Prezydenta popierała przecież spora część elektoratu PiS - i partia Ka­czyńskiego zapewne tę grupę odbije, nie ma sensu szczególnie o nią zabie­gać. Ataki prezydenckich harcowników na PiS jeszcze bardziej to przyspieszą, ale przejmować się nie należy. Ważniej­sze jest zmobilizowanie antypisowskiego elektoratu. Największym problemem Ko­morowskiego jest to, że wyborcom prze­konanym o jego sukcesie może się nie chcieć pójść na wybory.
Celem Andrzeja Dudy jest wejście do drugiej tury i możliwie niska przegrana. Eksponując swe związki z sakralizowanym na prawicy Lechem Kaczyńskim, Duda mobilizuje więc elektorat PiS. A epatując świeżością i młodością, zwraca się ku wy­borcom o poglądach nieukształtowanych. Wydaje się jednak, że właśnie zderzył się z sufitem. W ubiegłym tygodniu najpierw lawirował w sprawie projektu ustawy re­gulującej in vitro, a nazajutrz twardo się jej przeciwstawił. Gdyby naprawdę wal­czył o zwycięstwo (czyli zdobycie w finale 51 procent głosów), utrzymałby ambiwa­lentne stanowisko, wszak chodzi o ustawę cieszącą się wysokim poparciem społecz­nym. Dlaczego więc się okopał wokół wyrazistej mniejszości? Ponoć z we­wnętrznych badań PiS wynika, że elektorat negatywny Dudy (czyli ci, którzy wskazują odpowiedź: „na pewno na niego nie zagło­suję”) to aż 65 procent. Czyli niemal tyle, ile u Jarosława Kaczyńskiego. W tej sytu­acji lepiej powstrzymać ambicje na wodzy i konsekwentnie prezentować obietnice PiS na jesienne wybory parlamentarne. Które - inaczej niż prezydenckie - wygry­wa się nie pozyskiwaniem niezdecydowa­nych, a mobilizacją własnego elektoratu. Zapowiedziany debiut Dudy w Radiu Ma­ryja potwierdza ten trend.
Ironią losu strategie obu głównych szta­bów w tym miejscu się krzyżują. Powrót Dudy do roli kandydata „twardego” PiS idzie bowiem w parze z wysiłkami Plat­formy, której liderzy powtarzają z regular­nością katarynki, że stoi za nim Jarosław Kaczyński.

Kakofonia monologów
Politolog Wojciech Jabłoński postawił niedawno tezę, że marketing politycz­ny odchodzi w przeszłość. Jego trium­falny pochód przez demokrację możliwy był bowiem tylko w epoce masowej tele­wizji (podobnie jak wcześniej pokrewna mu totalitarna propaganda, której noś­nikiem było radio). Według Jabłońskie­go w społeczeństwie sieciowym, w którym zwarte grupy odbiorców informacji zaczy­nają atomizować się w nieskończonych niszach, tradycyjny marketing polityczny staje się anachronizmem. A to zapowiada nadejście nowej polityki.
To jednak teza na wyrost. Bo nawet je­śli marketing polityczny jest miękką formą totalitarnej propagandy, to nie podzie­li jej losu waz z kolejną rewolucją infor­macyjną. Potrafi bowiem adaptować się do nowych warunków. Propaganda miała ambicje formowania odbiorcy i poniosła na tym polu klęskę. Marketing politycz­ny odwrotnie - dopasowuje wizerunki do społecznych oczekiwań.
We współczesnych kampaniach sami możemy się bowiem przejrzeć niczym w lustrze. Gdy ankieter zapyta, czego oczekujemy od kandydatów, odpowie­my - jak ostatnio - że poważnej debaty o służbie zdrowia, emeryturach i miej­scach pracy. Ale to najwyżej echo prag­nienia, aby nas poważnie traktowano. Bliższe ciału są emocje generowane przez polityczną telenowelę.
Do tego stopnia, że nawet uproszczo­ne podziały ideologiczne już przestały nas kręcić. W tej kampanii kandydaci wygła­szają swe komunikaty, lecz nie powstaje z tego nawet pozór dyskusji - to kakofonia monologów. Tematy krótkich spięć równie nagle pojawiają się, co znikają. Górnicy, dozbrajanie Ukrainy, teraz in vitro, a ju­tro... Coś na pewno się znajdzie. W tym chaosie najlepiej rokuje pułapka zastawio­na na konkurentów przez urzędującego prezydenta - „kandydata zgody”. Aby go dogonić, muszą atakować. A gdy ataku­ją, to wzmacniają narzucony kontrast: tu kandydat zgody, tam stadko awanturują­cych się rywali.
Dominują więc rytualne zaczepki. Z kampanii negatywnej nie sposób prze­cież zrezygnować. „Nie znoszę tego, ale lu­dzie lubią kampanię negatywną podobnie jak wrestling i przemoc w filmach” - ma­wiał amerykański senator Frank Lautenberg. Bohaterów naszej telenoweli czeka więc jeszcze niejedno zwarcie. Być może wypłyną nawet jakieś „kompromaty”. Lecz przestrzeni do wielkiego sporu - jak kie­dyś w starciach Wałęsy z Kwaśniewskim albo Tuska z Kaczyńskim - w tym sezo­nie nie będzie. Wtedy bohaterowie repre­zentowali jeszcze autentyczne zbiorowe tożsamości. Dziś są jedynie wizerunkami w politycznej telenoweli.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz