środa, 4 marca 2015

Profesorowie prezesa



Były rzecznik PiS Adam Hofman rzucił kiedyś protekcjonalnie: „Profesorowie, do piór". Prezes też jest PiS-owskimi profesorami rozczarowany. Chciał mieć własną elitę, ale okazało się, że więcej z tego kłopotów niż pożytku.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Najnowszy zawód sprawił prezesowi historyk Andrzej Nowak. Profesor kilka tygodni temu opublikował tekst, w którym napisał, że Jaro­sław Kaczyński dobija wieku, w którym inni przywódcy umierali, i że powinien wysunąć młodszego kandyda­ta na premiera. Oskarżył go o „haniebne zostawienie na odstrzał” prof. Piotra Glińskiego i postawił jego par­tii niezwykle wygórowany cel: zdobycie kilkudziesięciu mandatów poselskich więcej nie wystarczy, PiS ma zdobyć władzę. Co gorsza, Nowak miał zamiar wygłosić ten tekst pod­czas konwencji Andrzeja Dudy. Na szczęście się rozchorował i impreza, która kosztowała partię kilkaset tysięcy złotych, została uratowana.

Naiwność intelektualisty
Mówi polityk PiS: - Prezes przestraszył się, że gangrena tocząca Nowaka obejmie kolejnych profesorów, Tym bardziej że w ostatnich mie­siącach rzeczywiście kilka razy boleśnie zlek­ceważył profesora Glińskiego. Gdyby naraz rzucili się na niego Nowak, Gliński i profesor Jadwiga Staniszkis, to mielibyśmy poważny kłopot.
Reakcja na tekst Nowaka była natychmiastowa. Ka­czyński odbył spotkanie z Piotrem Glińskim, zadeklaro­wał pełne wsparcie dla rady programowej, której od roku przewodzi, i w końcu przydzielił mu gabinet na Nowo­grodzkiej. - To skromny pokoik, ale profesor chodzi dum­ny jak paw. Znów bywa u prezesa i czuje się potrzebny - śmieje się poseł PiS.
Pytam prof. Glińskiego, jak często spotyka! się ostatnio z Kaczyńskim. - Widziałem się z nim wczoraj i w zeszłym tygodniu. Jesteśmy w stałym kontakcie.
- A tekst Andrzeja Nowaka jak pan ocenia?
- Profesor jest wybitnym uczonym, ale nie ma poli­tycznego doświadczenia. To człowiek niezwiązany z PiS i z bieżącą polityką w ogóle, w związku z czym brakuje mu politycznego wyczucia. Cnota roztropności i umia­ru opuściła wybitnego intelektualistę. Jestem pewien, że tylko chwilowo - mówi Gliński. I z satysfakcją zaznacza, że on sam w przeciwieństwie do Nowaka już politycz­nie dojrzał i rozumie mechanizmy rządzące życiem par­tyjnym. Akcja powstrzymywania profesorskiej gangreny najwidoczniej poskutkowała.
Moi rozmówcy z PiS, którym powtarzam te słowa, śmieją się jednak. - Gliński dojrzał? Dobry żart! Prezes rozegrał go jak dzieciaka, a on się nawet nie zorientował. To szlachetny człowiek, ale strasznie naiwny - twierdzi jeden z posłów.
Stosunek Kaczyńskiego do profesora jest podobny. Ceni jego socjologiczny warsztat, ale trudno powiedzieć, by traktował go jak poważnego polityka. Dał temu wyraz na zebraniu przed kilkoma miesiącami, na którym dyskutowano na temat jednego z pro­jektów PiS. Gdy któryś z posłów spytał, co będzie, jeśli nie uda się go w Sejmie przeforsować, uśmiech­nął się kpiąco: - To co zwykle. Zgłosimy kan­dydaturę prof. Piotra Glińskiego.
Sam prof  Nowak w PiS oczy­wiście jest już skończony. Lu­dzie związani z Joachimem Brudzińskim, liderem partyj­nego aparatu, zgłosili nawet postulat, by w ramach retorsji wyciągnąć konsekwencje także wobec jego dwóch krakowskich współpracowników: Ryszarda Legutki i Krzysztofa Szczerskiego. Ich zdaniem tekst musiał być planowany jako element szerszej intrygi mającej osłabić prezesa.
Hipoteza była jednak nieudokumentowana, a profe­sor Nowak już wcześniej dal się poznać jako polityczny laik - po wybuchu afery podsłuchowej forsował na przy­kład pogląd, że za nagrywaniem stały rosyjskie służby, wspierając tym samym wersję sugerowaną przez Donal­da Tuska. Ostatecznie skończyło się więc na wyklęciu samego Nowaka.

Profesor ze studium ogrodnictwa
Profesorów kręcących się wokół PiS można podzielić na trzy grupy. Pierwszą stanowią najbliżsi doradcy pre­zesa, jego consiglieri: Barbara Fedyszak-Radziejowska, Tomasz Żukowski i Waldemar Paruch. Druga grapa to profesorowie z Krakowa: Ryszard Legutko, Andrzej No­wak, Krzysztof Szczerski. W trzeciej znajdują się po­słowie uczestniczący w spotkaniach u wicemarszałka Sejmu Marka Kuchcińskiego: Józefa Hrynkiewicz, Wło­dzimierz Bernacki i Jerzy Zyżyński. Oprócz nich są jeszcze profesorowie funkcjonujący na za­sadzie wolnych elektronów - w rodzaju Jadwigi Staniszkis czy Zdzisława Krasnodębskiego. Gliński jest kimś w rodzaju łącz­nika - ma dobre relacje ze wszystkimi.
Profesorowie to oczywiście nazwa umowna, bo Fedyszak-Radziejowska czy Żukowski są tylko doktorami, a Kuchciński, któremu Kaczyński powierzył przewo­dzenie naradom intelektualistów, ukończył tylko policealne studium ogrodnicze.
Otwarcie partii na środowiska nauko­we zarządził po katastrofie smoleńskiej sam prezes. Założył, że nad niedoświad­czonymi profesorami będzie mu łatwiej zapanować niż nad politykami wywodzą­cymi się z partyjnego aparatu. Do tego doszedł motyw osobisty. - Prezes ma na­ukowy kompleks. W młodości zabrakło mu samozaparcia do zrobienia habilitacji - twierdzi jeden z moich rozmówców.
Na wszystko nałożyła się jeszcze historia z początku lat 90., kiedy Jarosława Kaczyń­skiego wypchnięto poza warszawski salon. Obstawiając się profesorami, chciał sobie stworzyć własną elitę, która basowałaby mu bez względu na okoliczności.

Z Ryśka dupa, nie polityk
Okazało się jednak, że profesorowie przy­sparzają nie mniej kłopotów niż partyjni działacze. Najważniejszym okazało się to, co miało być ich główną zaletą, czyli poli­tyczne niedoświadczenie. Z tego powodu odpadł na przykład prof Andrzej Waśko, literaturoznawca, który w 2011 r. kandy­dował do Sejmu z kaliskiej listy PiS. Próba zakończyła się blamażem. Prawo i Spra­wiedliwość zdobyło w jego okręgu trzy mandaty, Waśko startował z jedynki, dostał pieniądze na kampanię z centrali, a mimo to do Sejmu dostali się partyjni działacze: Andrzej Dera, Adam Rogacki i Jan Dziedziczak. - Jest tak wybitnym intelektualistą, że uważał, iż nie wypada mu brać udziału w kampanii - tłumaczył Kaczyński.
Rozczarowaniem okazał się też Legut­ko. Prezes cenił go jako intelektualistę i gdy tylko był w Małopolsce, chętnie odwie­dzał jego podkrakowski dom. Do niedaw­na w tych kolacjach uczestniczył też prof.  Nowak. Legutko - zdaniem Kaczyńskie­go - ma jednak zasadniczą wadę. W parze z jego kwalifikacjami intelektualnymi nie idą ani talenty polityczne, ani pracowitość.
W poprzedniej kadencji europarlamentu dziennikarze z Wrocławia poskarżyli się europosłowi Ryszardowi Czarneckiemu, że nie mogą skontaktować się z Legutką, de­putowanym z ich okręgu. Czarnecki udał się więc do profesora i zaproponował, że umówi go z reporterami. - Po co? - Przyje­chali z Wrocławia, chcieliby się spotkać ze swoim europosłem - wyjaśnił Czarnecki.
- Ale ja nie lubię dziennikarzy. - Idą wybo­ry, może jednak warto? - Nie, strata czasu. Gdy Czarnecki opowiedział tę historię przy Nowogrodzkiej, Kaczyński dostał ataku śmiechu: - Z Ryśka jest dupa, nie polityk.
Ta ocena pól roku temu przełożyła się na konkretne decyzje personalne. Prezes zdecydował, że wiceszefem europarlamentu z ramienia PiS ma zostać właśnie Czarne­cki. Dla Legutki upokorzenie było podwój­ne, bo po pierwsze sam miał chrapkę na to stanowisko, po drugie nie poważa Czar­neckiego. - Gdyby tym wiceszefem został Zdzich Krasnodębski, to Legutko jesz­cze by to jakoś ścierpiał. Ale ograł go były działacz Samoobrony. Dla profesora to był koszmar - opowiada jeden z europosłów.
Wszystko wskazuje na to, że podobny los czeka Krasnodębskiego. - Prezes ce­nił go za intelektualną odwagę. Był nawet moment, że rozważał wystawienie go jako kandydata na prezydenta - mówi człowiek z otoczenie prezesa. Testem miała być kampania europejska. W jej kluczowym momencie Krasnodębski wyjechał jednak do Bremy, gdzie pracuje, i słuch po nim zaginął. Kaczyński kazał ściągnąć go do Warszawy, profesor nie widział jednak potrzeby powrotu. Dziś jego rola w oto­czeniu prezesa jest marginalna.

Żarty są dobre, ale nie w kampanii
Jednym z faworytów frakcji uczonych jest poseł Krzysztof Szczerski z Uniwersyte­tu Jagiellońskiego, legitymujący się tytu­łem doktora habilitowanego. Profesorska szpica - Staniszkis, Legutko, Nowak - ho­łubi go i widzi w nim nadzieję dla prawicy. Prof Nowak w wywiadzie dla „Do Rzeczy” wymienił go zresztą z nazwiska jako kandy­data na najwyższe stanowiska w państwie.
Czy Szczerski, człowiek niewiele po czterdziestce, ma szansę, by stać się w przyszłości liderem prawicy? - Ze wszystkich profesorów ma najlepszy kontakt z par­tyjnym aparatem. Skraca dystans, chęt­nie przechodzi na „ty”. Mógł być zazdrosny o nominację prezydencką dla Dudy, ale nie obraził się i pomaga w jego kampanii - twierdzi mój rozmówca z Nowogrodz­kiej. Z drugiej strony zdarzają mu się za­chowania kabotyńskie, które partia odbiera źle. Tak było, gdy pól roku temu wyszedł na mównicę podczas sejmowej debaty o aferze podsłuchowej i rozpoczął wystąpienie od słów: „Chciałbym, żebyście państwo wy­słuchali głosu profesora najstarszej polskiej uczelni”. - Prezes na początku też był pod urokiem Szczerskiego, ale po jakimś czasie uznał, że to młody człowiek, któremu prze­wraca się w głowie od pochwal - opowiada doradca Kaczyńskiego.
Talentów posła nie potwierdzają wybor­cze wyniki. W 2011 r. Szczerski ledwo do­stał się do Sejmu, zdobywając tylko 4,7 tys. głosów. Startująca z tego samego podkra­kowskiego okręgu Beata Szydło, z którą profesor ma nie najlepsze relacje, zebra­ła 10 razy większe poparcie. Wyniki lepsze od niego osiągnęli nawet dwaj mało znani działacze PiS, Marek Polak i Marek Łatas. Ten drugi zdobył prawie trzy razy więcej głosów od Szczerskiego, chociaż wsławił się głównie tym, że złapany na jeździe po alkoholu wyjaśnił policji, iż najadł się po drodze jabłek.
W dworskich realiach nie odnalazł się też Andrzej Zybertowicz, dawniej dorad­ca Lecha Kaczyńskiego. W ubiegłym roku trafił na kujawsko-pomorską listę do europarlamentu. Dostał drugie miejsce, ale szanse na mandat miał spore, bo startują­cy z jedynki Kosma Złotowski, dawny dzia­łacz PC, był mniej rozpoznawalny i nie miał takiego wsparcia prawicowych mediów. Kalka dni przed wyborami Zybertowicz po­pełnił jednak fatalny błąd. Opublikował w tygodniku „wSieci” humorystyczny ar­tykuł w formie alfabetu złożonego z aneg­dot, w którym lekko zażartował z prezesa: „Liczba jego wad przekracza ludzkie wyob­rażenie. Niekiedy, gdy w gronie ekspertów krytykowane są jego decyzje, mam wrażenie, iż sam nie może się nadziwić, że zaszedł w życiu tak dale­ko”. Tekst zapewne przeszedłby bez echa, gdyby nie to, że prezes podpuszczony przez współpracowników potraktował go jako znie­wagę. Trzy dni po publikacji Kaczyński kazał się zawieźć do Byd­goszczy. Zorganizował konferencję prasową, ustawił obok siebie Złotowskiego i zaapelował do wyborców o oddanie na niego gło­su. Dał też do zrozumienia, że wysłanie do Brukseli Zybertowicza oznaczałoby zmarnowany mandat: - Pan profesor znalazł się na tym dobrym miejscu z mojej decyzji. No, ale profesor jest, jaki jest, ja się osobiście obawiam takiego casusu pana Migalsldego.
Rekomendacja Kaczyńskiego okazała się rozstrzygająca, żar­tobliwy artykuł kosztował Andrzeja Zybertowicza utratę pięciu lat w europarlamencie.
- Przecież alfabet był napisany z przymrużeniem oka, a w not­ce o prezesie czuć było sympatię. Kaczyński tego nie dostrzegł? - pytam jednego z doradców.
- Też mu na to zwróciłem uwagę. Odparł, że żarty są dobre, ale nie w kampanii.

Pani doktor tropi kreta
W odwrocie jest dziś też grupa consiglieri. Jako pierwszy podpadł prezesowi Parach. Kilkanaście miesięcy temu Jarosław Kaczyński rozmawia z byłym skarbnikiem partii Stanisławem Kostrzewskim, który narzeka na profesora. Mówi, że koszty jego kampanii do europarlamentu idą w setki tysięcy złotych. Prezes jednak broni Parucha, chwali go za zaangażowanie, udział w naradach, analizy.
- A co ty myślisz, że on ci za darmo doradza? Przecież my mu za to wszystko płacimy! - Kostrzewski zaczyna podliczać, ile par­tia wydała na ekspertyzy profesora Parucha. Kaczyński twierdzi, że o niczym nie wiedział. Do profesora się zraża.
Drugim consigłiere do niedawna był socjolog dr Tomasz Żukow­ski, który przez lata opracowywał dla prezesa analizy sondaży za­mawianych przez PiS, oczywiście odpłatnie. Kilka miesięcy temu popadł jednak w niełaskę. Po odejściu byłego skarbnika Stanisława Kostrzewskiego odcięto od partyjnych pieniędzy firmę, która prze­prowadzała badania. Żukowski odpadł razem z nią. - Właściwie nie bywa już u prezesa - mówi polityk reprezentujący aparat.
Ostatnia z tego grona, dr Fedyszak-Radziejowska, cieszy się, co prawda, zaufaniem prezesa - jest oddana, doradza społecznie i nie wyciąga ręki po pieniądze - ale w partii mało kto ją lubi. Jak mówi mi jeden z posłów, w każdej sprawie namawia szefa do zaostrzenia stanowiska i wierzy w teorie spiskowe. Jedną z nich kilka lat wy­łożyła w piśmie „Arcana”: „Po bardzo wnikliwym i wielokrotnym obejrzeniu filmu »Dramat w trzech aktach« (z 2001 roku) jestem przekonana, że nie pozostawiono J. Kaczyńskiemu samemu sobie. Sądzę, że miał i nadal ma w swoim otoczeniu dobrze schowanego kreta, do którego ma pełne zaufanie”. W tekście żadne nazwisko nie padło, ale w PiS wszyscy wiedzieli, że chodziło o wiceprezesa Ada­ma Lipińskiego, do którego Fedyszak zawsze miała zastrzeżenia.
Mówi współpracownik Kaczyńskiego: - Szef najchętniej skazał­by naszych profesorów na 10 lat banicji bez prawa do korespon­dencji i zastąpił ich nowymi. Ale, nawiązując do jego ulubionego cytatu z Józefa Stalina, innych profesorów partia nie ma.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz