wtorek, 3 marca 2015

Kampania pozorów



Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Problem w tym, że PiS wystawił tylko jednego kandydata, a nie-PiS ma wielu i wciąż ich przybywa. Właśnie zgłosiła się Wanda Nowicka z poparciem Unii Pracy. Zrezygnował za to Ryszard Kalisz, nie chcąc brać udziału w, jak to na­zwał, tragifarsie. Może trochę w swoim rozgoryczeniu przesadził, ale zarazem uchwycił jakiś istotny motyw tej gry pozorów, fałszów i złudzeń, jakie towarzyszą prezydenckiej kampanii.
Polska polityka od dawna zresztą funkcjonuje w dwóch świa­tach, ale najbliższe wybory jeszcze bardziej tę dwoistość podkre­ślają. Z jednej strony toczy się popularne widowisko, medialny cyrk dla niezaawansowanych, gdzie wszystko jest jednakowo ważne albo nieważne, z drugiej zaś trwa prawdziwa, zacięta walka dwóch przeciwników, formacji i idei. A cała reszta, w tym kilka partii i wiele postaci, jest - jakkolwiek brutalnie by to zabrzmiało - nieistotna. Spójrzmy, jak to wygląda w przypadku zbliżających się wyborów.

Kandydaci udają, że szanse mają
W tej nieco naiwnej wersji polityki mamy wybory, kandydatów, kampanię. Publicyści i eksperci z całą powagą - przynajmniej tak to wygląda - analizują wystąpienia i konwencje pretenden­tów. Zastanawiają się nad wizją polityki zagranicznej Magdaleny Ogórek, omawiają szczegółowo punkty jej przemówienia, usilnie zabiegają o wywiad z nią, publikują długie artykuły o jej politycz­nych relacjach z Leszkiem Millerem. Także inni kandydaci budzą życzliwe zainteresowanie, są traktowani jako poważni gracze; roz­waża się, co proponują w kwestii ukraińskiej, jakie mają pomysły w sprawie obronności, górnictwa, nauki, edukacji.
Trwa też nieustanne zachęcanie do debaty, oto urzędujący pre­zydent powinien spotkać się z konkurentami, zmierzyć się z nimi, pokazać swoje racje, jeszcze raz się spodobać ludziom, a jeszcze lepiej - nie spodobać. Tak jakby to był jakiś kolejny początek, nowe rozdanie w polskiej polityce, konieczność dokonania ocen i rede­finicji, ponownego wyważenia racji.
Wybory prezydenckie więc mają się jawić jako osobna zabawa, gdzie kandydaci, choć wskazani przez partie, są rzekomo nieza­leżni, ponad podziałami, spoza układów. Tworzone są „komitety poparcia”, mające dowodzić, że kandydat przełamuje polityczne bariery, cieszy się ogromną sympatią niemal wszystkich i pew­nie zmierza po wygraną. Dziwnym jednak trafem w ostatnich dwóch dekadach wybory wygrywali kandydaci desygnowani przez te partie, które akurat w czasie wyborów były u władzy albo - jak pokazywały sondaże - ewidentnie do niej zmierzały. Specyfika i niejako polityczna odrębność wyborów prezydenckich to w du­żej mierze mit.
Ten naiwny obraz kampanii i całej polityki nazywamy regu­laminowym, formalnym, można go określić też jako grzecz­nościowy: kandydaci udają, że mają szansę, a komentatorzy, że w to wierzą. I trwa dziwny kontredans, lawina zbędnych słów, opinii, zapełnianie programu całodobowych stacji telewizyjnych, długie relacje z konwencji, omawianie tonu głosu i mowy ciała, rozważania na temat wizerunków kandydatów i wyglądu ich żon. A znakomita większość zjawisk w tej kampanii nie ma żadnego politycznego znaczenia, w tym sensie, że nie dotyczy zasadniczej treści polskiej polityki; ma raczej charakter obyczaj owo-towarzy­ski (Ogórek), wewnątrzpartyjny (Jarubas) czy marginalny (Palikot, Korwin-Mikke, Kukiz). Rzeczywiste życie polityczne toczy się w innym wymiarze i aby podjąć racjonalną wyborczą decyzję, trzeba się pozbyć balastu polityki nieważnej.
Kandydaci, którzy tworzą tło dla wyboru rzeczywistego, mają oczywiście swoje interesy lub wyrażają jakieś nadzieje swoich promotorów i formacji. Udział w kampanii jest powodowany kalkulacjami wewnątrzpartyjnymi, jest wkomponowany w kampanię parlamentarną, często chodzi po prostu o założenie jakiegoś śla­du, potwierdzenie, że się istnieje. Wybory prezydenckie stwarzają okazję do promocji, lansu. Wielu kandydatów nie patrzy w ogóle na prezydenta Komorowskiego jako głównego faworyta wybo­rów, a przede wszystkim na konkurentów, wobec których mierzy swoje ambicje. Oni tak naprawdę nie biorą udziału w kampa­nii prezydenckiej.
Na lewicy będzie chodziło o to, kto i na jakim poziomie zdobędzie jakąś ambicjonalną przewagę, a lista jest długa, od Ogórek, przez Nowicką, Grodzką, aż po Palikota, który zresztą nie bardzo wiadomo, czy może być dzisiaj afiliowa­ny po tej stronie politycznej. Kukiz i Korwin-Mikke spełnia­ją role swawolników politycznych, jak też i inni kandyda­ci, jeśli w ogóle zdobędą wymaganą liczbę podpisów (jak choćby faworyt środowisk narodowych). Protegowany Janusza Piechocińskiego Adam Jarubas zdaje się, że będzie szczęśliwy gdy zdobędzie 5 proc. poparcia. I takie to są kombinacje, rachunki i szanse na sukces. Nie widać nikogo, kto by miał realną możli­wość zdobycia wyniku dwucyfrowego, oczywiście poza Andrzejem Dudą. Ale to jest inny przypadek.

O co chodzi naprawdę
Bo w prawdziwej polityce rzecz wygląda inaczej. Obecna kampania prezydencka to kolejna odsłona trwającego od deka­dy pojedynku Platformy i PiS. Liczą się tylko wyniki Bronisława Komorowskiego i Andrzeja Dudy, które zapewne w jakiś sposób przełożą się na wybory parlamentarne. Te wybory to niejako „prywatna” sprawa tych dwóch ugrupowań, reszta to statyści. Ale PiS chce sprawić wrażenie, że te wybory mają specjalny status, że wchodzi na scenę nowe pokolenie (Duda, Jarubas, Ogórek), które występuje przeciwko „starym” (oczywiście Ko­morowski), że chodzi o jakieś starcie osobowości, że Duda po­kazuje świeży styl, twarz „polskiego Kennedy’ego”, że trzeba go traktować jako byt autonomiczny. Stąd ta znowu uruchomiona poczciwa metoda chowania Kaczyńskiego i Macierewicza.
Widać, że za kampanią Dudy stoi profesjonalny sztab wyborczy, że wkłada się olbrzymią pracę i pieniądze dla stworzenia przekazu, że oto idzie młodość, że idzie zmiana, że słychać pieśń przyszło­ści. Konwencję Dudy „niepokorni” publicyści przedstawiają jako prawicowe wejście smoka, nokaut, nową jakość, choć nie zabrakło i opinii (wcale nie głoszonych wyłącznie przez niechętnych PiS) , że takiego teatru sztuczności, nieszczerości i chucpy dawno w Pol­sce nie widziano. Z drugiej strony także niektórzy komentatorzy spoza kręgu PiS zdumiewająco łatwo dali sobie wcisnąć narrację, że konwencja była wspaniała, tak jakby pozostawali w kręgu po­lityki naiwnej.
Prawda jest taka, że Duda, mimo „nokautu” i miażdżącej rze­komo konwencji, wciąż ma poparcie niższe niż partia, która go na prezydenta delegowała (ostatnio ponad 20 proc.). Cały wysiłek Dudy i jego sztabu jest teraz nakierowany na to, aby rozpoznał go przede wszystkim elektorat PiS, chociaż reguły politycznej sztuki nakazywałyby zupełnie inną strategię. Właściwie dobrany kan­dydat PiS powinien być od razu identyfikowany przez wszystkich wyborców tego ugrupowania i starać się o pozyskanie sympatyków spoza tradycyjnego elektoratu. Konwencja Dudy była więc czysto wewnętrznym eventem nastawionym na rozpoznanie kandydata przez politycznie już kupionych wcześniej przez Kaczyńskiego.
Taka jest skala dotychczasowego sukcesu Andrzeja Dudy, który wciąż prowadzi kampanię wewnętrzną, swoiste prawy­bory, w których uczestniczy w pojedynkę. Niemniej jego „do- poznanie" przez elektorat PiS może odebrać Komorowskiemu nawet kilkanaście punktów procentowych i doprowadzić do drugiej tury. I to nawet w sytuacji, kiedy Dudzie nie uda się przekonać do siebie żadnych nowych wyborców, tych spoza kręgu oddziaływania partii Kaczyńskiego.
Dochodzi jeszcze jeden czynnik: starania PiS, aby wybory pre­zydenckie uczynić imprezą rzekomo autonomiczną, oddzielną od rutynowej walki z Platformą, przyniosły pewne rezultaty wśród mniej zorientowanej publiczności. Jeśli Platforma chce uzyskać dla Komorowskiego przyzwoity rezultat w pierwszej turze (ma on znaczenie, nawet jeśli druga tura będzie), nie ma innego wyjścia, jak zwalczać tę „wyjątkowość” prezydenckiej elekcji i podkre­ślać, że chodzi wciąż o to samo, czyli o to, że PO jest główną siłą anty-PiS, a Komorowski liderem tej formacji i jedynym liczącym się gwarantem powstrzymania nie tyle Dudy, ale samego Kaczyń­skiego. Ten przekaz powinien być tym bardziej jasny, że nie można przecież wykluczyć przegranej Platformy w wyborach parlamen­tarnych. A wtedy Komorowski w Pałacu Prezydenckim stanowiłby dużą przeszkodę przed wprowadzaniem IV RR

Jaki spór, taki wybór
Ten spór, dla wielu już zapewne nudny, jest wciąż tak samo ważny jak w 2007 r. i podczas kolejnych wyborów (2010, 2011 itd.). Nic się tu nie zmieniło. Oblicze PiS i pomysł Jarosła­wa Kaczyńskiego na Polskę jest identyczny jak przed 10 laty, jeśli nie jeszcze bardziej radykalny. Odrębność PiS, nieprzystawalność tej partii do akceptowanego przez inne ugrupowania systemu, widać niemal w każdej sprawie. PO tak że jest tą samą partią, z tymi samymi zaletami i wadami, która w 2007 r. po­trafiła zabrać władzę twórcom IV RP. Dorosła polska polityka polega na dostrzeżeniu tego faktu, mimo znużenia, wypalenia i zniechęcenia minionymi latami. W tym całym wyborczym zgiełku, jarmarczności, kuriozalności pewnych postaci, zasad­niczy sens wyboru zostaje ten sam: między zachodnią w typie liberalną demokracją a autorytarnym narodowo-konserwatywno-religijnym rytem w stylu węgierskim lub tureckim.
Duda nie jest żadnym Kennedym, młodą siłą, odnowicielem, lepszą twarzą prawicy. Jest delegowany przez PiS na odcinek prezydencki, wyznaje i wygłasza program PiS (jego fragmenty przedstawił na konwencji), w niczym się nie sprzeciwi prezesowi PiS. Jeśli Lech Kaczyński w 2005 r. „wykonywał zadanie”, to Duda w 2015 r. wykonuje je w trójnasób.
Nie ma tu znaczenia żywość czy ospałość kandydatów, ich stopień determinacji, porównanie charakterów, a nawet prze­bieg i jakość kampanii, bo w najgłębszym sensie tych wyborów nie chodzi o personalny pojedynek Komorowskiego i Dudy, ale o wskazanie pożądanego modelu państwa, systemu, społecznej atmosfery, miejsca w europejskich strukturach.
Dwaj główni kandydaci reprezentują dwie zasadniczo różniące się opcje, a ich cechy osobiste są kwestią wtórną. Nie da się zagło­sować na Dudę, nie głosując jednocześnie za Kaczyńskim, Ma­cierewiczem, Pawłowicz, zamachem smoleńskim, prowokacjami CBA i prokuraturą w stylu Ziobry (którego zastępcą był zresztą w swoim czasie właśnie prezydencki kandydat PiS). Ko­morowski zaś to - obok własnego dorobku - Platforma, Tusk i całe ostatnie osiem lat rządów. Coraz bardziej prawdopodobna druga tura wyborów nie powinna wzbudzać paniki w sztabie obecnej głowy państwa, bo będzie całkowicie naturalnym potwierdzeniem dualistycznego charakteru politycznego sporu w Polsce.
Każde inne postrzeganie nadchodzących wyborów, choć oczywiście uprawnione, jest z gruntu infantylne. Walkę PO z PiS o wizję kraju można ignorować, odrzucać, wręcz znie­nawidzić, ale ona od tego nie zniknie. Od tej po­lityki można odpaść, ale nie sposób zaprzeczyć, że chodzi tylko o to, czy krajem będzie rządziła Platforma czy PiS. Reszta to didaskalia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz