poniedziałek, 2 marca 2015

DUDA: TO ZROBIŁ LECH KACZYŃSKI



Andrzej Duda uczestniczył w ułaskawieniu wspólnika zięcia Lecha Kaczyńskiego. Jednak dokumenty z jego podpisem zginęły, a on sam umywa ręce, zrzucając wszystko na nieżyjącego prezydenta.

MICHAŁ KRZYMOWSKI

Lato 2009 roku. Lech Kaczyń­ski ułaskawia Adama S., biznes­mena skazanego za wyłudzenie. Decyzja zapada w błyskawicznym tempie, z pominięciem opinii sądu i wbrew stano­wisku Prokuratury Generalnej. Na doda­tek podejmuje ją prezydent, który dotąd oszczędnie korzystał z prawa łaski.
Rok po śmierci Lecha Kaczyńskiego „Dziennik Bałtycki” podaje, że po ułaska­wieniu przedsiębiorca zaczął robić inte­resy z Marcinem Dubienieckim, zięciem głowy państwa. Dziwne. A jeszcze dziw­niejsze jest to, że z Kancelarii Prezydenta zginął dokument zalecający prezydentowi zastosowanie prawa łaski.

To dotyczy zmarłego prezydenta
Adam S. to prężny przedsiębiorca z Pomo­rza. Jego spółki tworzą sprawny mecha­nizm: jedna produkuje wyroby foliowe, draga - papierowe, trzecia prowadzi dys­trybucję, a czwarta odpowiada za trans­port. Choć biznes od lat szedł dobrze, to S. w 2008 r. zaliczył poważną wpadkę. Przy­łapano go na fikcyjnym zatrudnianiu nie­pełnosprawnych, wyłudzeniu 120 tys. zł z Państwowego Funduszu Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych i przyjęciu nie­należnego zwrotu podatków.
Biznesmen przyznał się do winy. Sąd w Kwidzynie skazał go na 20 miesięcy
więzienia w zawieszeniu i nakazał zwrot wyłudzonych pieniędzy. S. przyjął wyrok bez zastrzeżeń, nie apelował. Minęło jed­nak pół roku i stała się rzecz zadziwiająca: do Lecha Kaczyńskiego wpłynęła prośba skazanego o ułaskawienie.
Wniosek nosił datę 4 stycznia, ale do Kancelarii Prezydenta dotarł dopiero po miesiącu. Co się z nim działo w między­czasie - nie wiadomo. Pewne jest za to, że zamiast przejść przez biuro podawcze, pismo od razu znalazło się w komórce od­powiedzialnej za ułaskawienia. Zdaniem urzędników, którzy zeznawali w proku­raturze, przyniósł je tam dyrektor biura lub któryś z jego dwóch zastępców. Cała trójka zaprzeczyła, ale jeden z wicedy­rektorów przyznał: „Był do mnie telefon z sekretariatu prezydenta Kaczyńskiego, że ma wpłynąć taka sprawa”. Z akt wyni­ka, że z sekretariatu prezydenta dzwonio­no w sprawie S. kilkakrotnie. Dodatkowo jeden z urzędników był wzywany do ów­czesnego szefa kancelarii, Piotra Kow­nackiego, który kazał „wstrzymać się z działaniami”.
Polecenie najwidoczniej nie dotyczy­ło wszystkich, bo minister Andrzej Duda w tym czasie działał już pełną parą. Do­pytywał urzędników o dokumenty S., domagał się sporządzania notatek na pod­stawie jego akt sądowych, korespondował z Prokuraturą Krajową. Cały czas współ­pracował w tej sprawie z dyrektorem biu­ra prawa łaski Krzysztofem Kondratem. Kondrat był zaufanym człowiekiem Lecha Kaczyńskiego, ściągniętym z warszaw­skiego ratusza.
Z materiałów śledztwa wynika, że to właśnie Kondrat wydał kluczowe pole­cenie w sprawie biznesmena. „Poprosił mnie o sporządzenie projektu postano­wienia prezydenta o wszczęciu postępo­wania z urzędu w stosunku do Adama S. bez opinii sądów. Pan prezydent to posta­nowienie podpisał” - zeznała jedna z pra­cownic kancelarii. Postępowanie z urzędu to procedura nadzwyczajna i przyspieszo­na. Zakłada, że wobec skazanego stosuje się „dobrodziejstwo ułaskawienia” bez za­sięgania opinii sądu, który wydawał wy­rok. Lech Kaczyński korzystał z tego trybu rzadko i niechętnie.
Tego, kto kazał Kondratowi wydać tę dyspozycję, niestety nie wiadomo, bo prokuratura nie postawiła tego pytania w śledztwie. Można się jednak domyślać, że był to Andrzej Duda. Kondrat zeznał, że to do niego nosił wszystkie dokumen­ty w sprawie S.: „Pamiętam, że były spo­rządzane w związku z tą sprawą notatki przez pracownika biura. Obecnie nie po­trafię sobie przypomnieć, jak i kiedy te do­kumenty zostały przekazane ministrowi Dudzie. Nie pamiętam, czy parafowałem te dokumenty, ale pamiętam, że dokumen­ty te przekazywałem mu osobiście. Nie wiem, co dalej minister robił z tymi do­kumentami, Minister nie kwitował odbio­ru dokumentów. Pamiętam, że minister Duda prosił o przygotowanie dokumen­tów w tej sprawie”.
Na zakończenie przesłuchania prowa­dząca śledztwo prokurator zapytała dy­rektora, czy w sprawie ułaskawienia S. miały miejsce jakieś szczególne okoliczno­ści. Kondrat skorzystał z prawa do uchy­lenia się od odpowiedzi, która mogłaby polityk PiS
narazić jego lub osobę mu bliską na od­powiedzialność karną, i stwierdził tylko: „Nie chciałbym szerzej wypowiadać się na ten temat, ponieważ dotyczy to zmarłe­go prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Mogę tylko powiedzieć, że minister Duda pytał się mnie o dokumenty w tej sprawie i ja mu przekazałem te dokumenty”.

Przełamana płyta DVD
S. został ułaskawiony 9 czerwca 2010 r. Ze statystyk wynika, że pozostali skaza­ni czekali na decyzję Lecha Kaczyńskie­go średnio ponad rok. W tym przypadku tempo było rekordowe - postępowanie zo­stało zamknięte w ciągu czterech miesięcy. Prezydent nie tylko pominął w nim opinię sądu, ale też zignorował stanowisko Pro­kuratora Generalnego, który zwracał się o niekorzystanie z prawa łaski wobec S.
Niewyjaśnionych kwestii było w tej sprawie wiele. Część z nich została opisa­na w audycie, który Kancelaria Prezydenta zleciła jednemu z byłych sędziów Sądu Najwyższego. Sprawozdanie z tej kontroli trafiło do akt śledztwa. Prokuratura zrela­cjonowała je tak: „J.M. [audytor wynaję­ty przez kancelarię - red.] stwierdził, że doszło do rażących naruszeń prawa. Po­wstał problem, czy skazany rzeczywiście podał prawdę we wniosku o ułaskawie­nie, a zwłaszcza czy rzeczywiście wyrów­nał szkodę (...). Okazało się, że Adam S. wpłacił pieniądze na rzecz PFRON, ale już po rozprawie, a miał je wpłacić przed roz­prawą, na której zapadł wyrok skazujący. Ponadto przy końcu tych akt była koperta, w której znajdowała się płyta DVD przeła­mana na pól. Z zapisów wynikało, że do­tyczyła ona przelewów dokonanych przez skazanego w okresie zarzucanych mu czy­nów. W związku z tym, że nie nadawała się ona do użycia, wszczęto w tej sprawie po­stępowanie karne”.
Co więcej, podczas audytu okazało się, że z Kancelarii Prezydenta zniknęły trzy notatki adresowane do prezydenta. Ich znaczenie dla sprawy S. było kluczowe: jedna z nich pochodziła z początku pro­cedury, druga streszczała stanowisko Pro­kuratury Generalnej, sprzeciwiającej się ułaskawieniu, a trzecią był końcowy wnio­sek o zastosowanie prawa łaski. Wszyscy pracownicy kancelarii znający te materiały zeznali w śledztwie, że notatki miały trafić do prezydenta za pośrednictwem Dudy: Urzędniczka z biura prawa łaski: „Wszystkie dokumenty oddałam dyrekto­rowi Kondratowi, a pan dyrektor przeka­zał je ministrowi Dudzie”.
Kondrat: „Dla mnie najbardziej logicz­nym wyjaśnieniem sytuacji braku pod­pisów ministra Dudy jest to, że minister osobiście rozmawiał z prezydentem Ka­czyńskim w tej sprawie (...). Moim zda­niem te notatki nie zostały podpisane przez ministra i w związku z tym nie uzy­skały statusu dokumentów. Prawdopo­dobnie oryginały notatek mogły zostać u ministra Dudy”.
Asystentka z kancelarii: „Nie wiem, w jakim celu ktoś mógłby ukryć lub usu­nąć zaginione dokumenty. Być może w celu ukrycia swojego udziału w sprawie ułaskawienia”.

Rozgrzeszenie
Opowiada polityk PiS: - Gdy w 2011 r. sprawa ułaskawienia przedostała się do mediów, w partii zapanowała nerwowa atmosfera. Prezes chciał ocalić dobre imię brata. Padła sugestia, żeby Duda wziął tę sprawę na siebie.
Inny dodaje: - Jarosław nie rozma­wiał o tym z Andrzejem osobiście, za sła­bo go znał. Duda jednak wiedział o tych oczekiwaniach, reagował na nie bardzo nerwowo. Z jednej strony nie chciał brać ułaskawienia na siebie, a z drugiej bał się, że jeśli tego nie zrobi, to jego kariera stanie pod znakiem zapytania.
Kandydat PiS na prezydenta nie odpo­wiedział na pytania „Newsweeka” dotyczą­ce tajemniczego ułaskawienia. Wygląda jednak na to, że nie przejął się oczekiwa­niami partii. W prokuraturze zjawi! się we wrześniu 2011 roku, miesiąc przed wybo­rami parlamentarnymi. Nie dość, że pod­czas półtoragodzinnego przesłuchania umywał ręce od sprawy S., to jeszcze ze­znał, że Lech Kaczyński w kwestii uła­skawień nie kierował się rekomendacjami urzędników i podejmował decyzje sa­modzielnie: „Do spraw ułaskawień pod­chodził zawsze obiektywnie i wnikliwie je analizował (...). Pan prezydent nie był związany i sądzę, że nie czuł się związa­ny jakimikolwiek opiniami otrzymanymi w sprawie, wyrabiał sobie własny pogląd na tematy każdej sprawy. Proszę pamiętać, że był prawnikiem i politykiem, który wy­niósł wielkie doświadczenie z piastowania funkcji ministra sprawiedliwości i Proku­ratora Generalnego”.
Na dowód swoich twierdzeń Duda przyniósł do prokuratury ksero ostatnie­go wywiadu rzeki prezydenta z Łukaszem Warzechą. Lech Kaczyński opowiada w nim, że ułaskawienie uznaje za „śro­dek nadzwyczajny” i osobiście wczytuje się w prośby skazanych. Fragment książ­ki dołączono do akt.
O swojej roli w sprawie S. Duda nie po­wiedział prawie nic. Głównie zasłaniał się niepamięcią. Nie wiedział, jak prośba tra­fiła do Kancelarii Prezydenta i nie mógł sobie przypomnieć, kto przyniósł mu no­tatki, które później zaginęły. Nie kojarzył, czyje podpisywał i czy rozmawiał o nich z Lechem Kaczyńskim. Pamiętał za to, że w tamtym okresie miał ważniejsze spra­wy niż prośba wspólnika Dubienieckiego: „To był czas, kiedy przede wszystkim zaj­mowałem się sprawą sporu kompetencyjnego między prezydentem a premierem, którą miał rozstrzygnąć Trybunał Konsty­tucyjny (...). Wtedy oceniałem i dziś oce­niam, że to było moje najpoważniejsze zadanie w okresie mojej pracy w Kance­larii Prezydenta”.
Duda zeznał za to, że z analizy sprawy S., której dokonał już po fakcie, wyszło mu, że skazany zasługiwał na ułaska­wienie. Przy okazji znów powołał się na nieżyjącego szefa: „Biorąc pod uwagę wytyczne, których udzielił mi prezydent Lech Kaczyński w sprawie ułaskawień, kiedy obejmowałem swoje obowiązki w tym zakresie (jesień 2008 r.), dziś mogę stwierdzić, że wydałbym opinię pozytyw­ną. Uważam, że ta sprawa kwalifikowała się do ułaskawienia”.
Ten ostatni argument był bardzo spryt­ny. Dzięki niemu prokuratura mogła roz­grzeszyć Dudę. W decyzji o umorzeniu śledztwa podkreślono: „Jedyną osobą, która ewentualnie mogłaby mieć interes w tym, aby dokumenty ukryć, usunąć lub zniszczyć, byłby Andrzej Duda, ale tylko w sytuacji, gdyby zanegował swój udział w procedurze ułaskawienia Adama S. Tymczasem Andrzej Duda oświadczył, że co prawda nie pamięta, czy podpisał wyżej wymienione dokumenty, to jednak biorąc pod uwagę ich treść, podpisałby się pod nimi, mając na względzie wytyczne, jakie przekazał mu w tej mierze prezydent Lech Kaczyński”.
Z zeznań Andrzeja Dudy: „Pana Mar­cina Dubienieckiego poznałem w Pałacu Prezydenckim, kiedy przyjechał z Martą Kaczyńską po śmierci pary prezydenckiej. Wcześniej tylko raz widziałem Marci­na Dubienieckiego wraz z jego ojcem, jak czekali w sekretariacie pana prezydenta, ale nie rozmawiałem z nimi. Nie pamię­tam, kiedy to było, ale wydaje mi się, że było to wiosną 2008 roku”.
- Pomagał pan Adamowi S. przygo­tować prośbę o ułaskawienie? - pytam Dubienieckiego.
- Gdybym pamiętał, co robiłem tydzień temu, byłbym szczęśliwym człowiekiem.
- A czy wizyta z 2008 roku, o której wspomina Duda, miała związek z którymś z pana wniosków o ułaskawienie?
Poza sprawą S., kancelaria Dubienieckich przygotowała prośby o ułaskawienie dla 18 innych skazanych. Wszystkie za­kończyły się odmowami.
- Nie pamiętam - powtarza Dubieniecki. Do aktywności Dudy w sprawie S. nawią­zuje sam: - Nie ma co się nad chłopakiem pastwić, to Bogu ducha winny człowiek. Niech sobie kandyduje, wszystko jest OK.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz